Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Alibabki 50 lat później, czyli... Alebabki! Właśnie wydały płytę [ZDJĘCIA]

Marek Zaradniak
Alibabki za kratami. Od lewej: Wanda Orlańska, Anna Łytko, Ewa Dębicka, Sylwia Krajewska, Anna Dębicka i Krystyna Grochowska
Alibabki za kratami. Od lewej: Wanda Orlańska, Anna Łytko, Ewa Dębicka, Sylwia Krajewska, Anna Dębicka i Krystyna Grochowska Romuald Pieńkowski
Za rok minie pół wieku, odkąd pierwszy raz wyszły na scenę. Teraz wydały podwójny album ze swoimi największymi przebojami. Z Wandą Borkowską, Ewą Dębicką i Sylwią Krajewską bardziej znanymi jako Alibabki rozmawiamy o działalności zespołu i dzisiejszych losach.

Kiedy właściwie zadebiutowały Alibabki? Podczas Sympozjum Piosenki Harcerskiej w Przemyślu czy Radiowej Giełdy Piosenki w 1964 roku?
Sylwia Krajewska: Te dwa wydarzenia działy się w nieodległych od siebie terminach. Moim zdaniem, jako początek Alibabek, należy raczej przyjąć Giełdę, ponieważ na wspomnianym Sympozjum wystąpiłyśmy jeszcze jako Cykady.

Wanda Borkowska: Trudno określić dokładnie datę. Każda z nas różnymi drogami dochodziła do zespołu. Łączyło nas umiłowanie śpiewania. Pierwszy publiczny koncert odbył się 4 stycznia 1964 roku. Kilka miesięcy później podczas Radiowej Giełdy Piosenki w Warszawie śpiewałyśmy już jako Alibabki.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ:
Kultura na GłosWielkopolski.pl

A skąd w takim razie nazwa Alibabki skoro były Cykady?
Sylwia Krajewska: Podczas Sympozjum ktoś z widowni krzyknął: "Alee babki, ali babki" i tak już zostało. Nam ta nazwa się nie podobała. Uważałyśmy, że jest infantylna, ale się "przykleiła" i tak zostało.

Kiedy stałyście się zespołem profesjonalnym?
Sylwia Krajewska: To było łagodne przejście, jednak dokumentem na to, że jesteśmy profesjonalistkami, było zdanie egzaminu przed komisją weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zasiadali w niej m.in. Hanka Bielicka i Kazimierz Rudzki. Otrzymałyśmy wtedy zaświadczenie, że jesteśmy... chórem rewelersów.

WIĘCEJ O ŚWIECIE MUZYCZNYM:
Muzyka na GłosWielkopolski.pl

Wanda Borkowska: Egzamin zdawałyśmy w 1967 roku. Przedtem występowałyśmy jako amatorki za niewielkie pieniądze. To były czasy, kiedy wszyscy chcący występować publicznie i co ważne otrzymywać ustalone przez ministerstwo stawki, musieli takie egzaminy zdawać bez względu na talent, umiejętności i sławę.

Nie wierzę. Przecież rewelersi to faceci. Dziś nazwano by Was girlsbandem...
Sylwia Krajewska: Ale taka była ówczesna nomenklatura…

Miałyście własny repertuar, ale znane byłyście też jako chórek, towarzysząc wielu wykonawcom. Jakie były proporcje, jaka strategia Waszych działań?
Sylwia Krajewska: Jakiejś specjalnej strategii nie miałyśmy. Po prostu, przed nagraniami dzwonili do nas wykonawcy, kompozytorzy czy aranżerzy. Jedna z nas koordynowała terminy i nagrywałyśmy w Polskim Radio albo w Polskich Nagraniach, a gdy otrzymywałyśmy propozycję, abyśmy same zaśpiewały, to oczywiście śpiewałyśmy. W chórkach występowałyśmy znacznie częściej, nagrałyśmy ich około 2 tysięcy. Natomiast własnych piosenek - ponad 200. Dużo było tytułów, ale, co zrozumiałe, nie wszystkie zdobyły popularność na antenie.

Kto z wykonawców miał wobec Was największe wymagania?
Sylwia Krajewska: Gdy dochodziło już do nagrania, zawsze był przy tym kompozytor lub kierownik muzyczny. Soliści mieli takie zaufanie do nas, że nie zawsze byli obecni przy nagraniu, swoją marką ręczyłyśmy, że zaśpiewamy na najwyższym poziomie. Marek Grechuta podczas nagrania "Szalonej lokomotywy" sugerował, aby pewne momenty zaśpiewać w taki lub inny sposób. Andrzej Zieliński ze Skaldów też czasami sugerował coś konkretnego, ale zwykle, gdy dostałyśmy podkład instrumentalny, słuchałyśmy go i same wiedziałyśmy, w jaki sposób zaśpiewać, aby linię melodyczną ubarwić, podnieść walor piosenki, a nie odwrotnie.

Wanda Borkowska: Śpiewanie chórków bywało i łatwe, i trudne. Skala trudności mnie nie przerażała pod warunkiem, że nasze partie były dobrze napisane. Chciałam poznawać różne harmonie, słuchać jak brzmimy. Poza tym chórki mogą być dobrą szkołą śpiewania.

Lubiłam wykonywać aranże Andrzeja Zielińskiego ze Skaldów - miał on wielką łatwość tworzenia opracowań nie tylko dla swojego zespołu, ale też i dla dużych orkiestr. Czasami Andrzej włączał się do naszych chórków, śpiewając falsetem. Dobrze wspominam współpracę z Markiem Grechutą, Zbyszkiem Wodeckim, Kasią Gaertner i oczywiście z Czesławem Niemenem. Każdy z nich dobrze wiedział, czego można od nas wymagać i jak powinien brzmieć nasz chórek.

Niemałą rolę w Waszej działalności odegrał Poznań. Pod skrzydłami Estrady Poznańskiej pracowałyście w pierwszej połowie lat 70. Wtedy m.in. z Tadeuszem Woźniakiem wylansowałyście wielki przebój "Zegarmistrz światła".
Sylwia Krajewska: Z Estradą Poznańską współpracowałyśmy już pod koniec lat 60. Trudno mi ją ocenić, bo zajmowali się wyłącznie stroną organizacyjną. "Zegarmistrz światła" to rok 1972, kiedy z Tadeuszem Woźniakiem i zespołem Homo Homini tworzyliśmy grupę wspólnie koncertującą. Część z nas już wtedy odeszła na urlopy macierzyńskie i doszły nowe dziewczyny. Ja jeszcze śpiewałam na tym festiwalu w Opolu. A potem rodziły się nasze dzieci. Nie chciałyśmy tracić dużo czasu, lecz wrócić jak najszybciej do śpiewania w pierwotnym składzie.

Ewa Dębicka: Estrada Poznańska tak naprawdę była pierwszą w Polsce instytucją, która zajmowała się nie tylko organizacją koncertów, ale również artystami, dostrzegając potrzebę roztoczenia opieki nad wykonawcami i otoczenia ich profesjonalistami, którzy zajmują się poszczególnymi dziedzinami bardzo istotnymi dla wykonawców. Począwszy od emisji głosu poprzez choreografię, ruch sceniczny po kostiumologa. Estrada starała się otoczyć ich specjalistami budującymi postać artysty.

Ale wtedy wiele z Was zastąpiły inne dziewczyny m.in. Basia Trzetrzelewska. Kiedy wracałyście na estradę, doszło do procesu o nazwę. Dlaczego nie można było się wtedy dogadać, tylko trzeba walczyć o swoje w sądzie?
Sylwia Krajewska: Prosiłyśmy Ministerstwo Kultury i Sztuki o pomoc. Wiadomo było, kto pracował na nazwę, do jakich osób nazwa jest przypisana. W dużych chórach czy orkiestrach, nazwa nie jest zależna od konkretnych osób, które są ich członkami. Śpiewacy i muzycy, których jest kilkudziesięciu, mogą się zmieniać, a i tak nazwa pozostanie ta sama. Inaczej jest, kiedy chodzi o zaledwie kilkuosobową grupę pracującą pod określonym szyldem. Występowałyśmy od 1964 roku do 1972 i potem po dwóch latach przerwy od 1974 rozpoczęłyśmy znowu pracę. A grupa, która pracowała tylko te dwa lata naszej przerwy, też chciała tej nazwy używać. Do skierowania sprawy do sądu namówił nas ówczesny dyrektor Sekcji Teatru Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wyrok był jednoznaczny - nasza, czyli "stara" grupa mogła używać nazwy Alibabki.

Wanda Borkowska: Wkrótce po moim odejściu z Alibabek na urlopy macierzyńskie odeszły dwie inne dziewczyny. Byłyśmy w wieku, kiedy zakłada się rodziny i rodzi dzieci. Po odejściu kolejnych dwóch, tych ze starego składu, doszło do sytuacji, gdy w zespole występującym pod nazwą Alibabki nie było ani jednej Alibabki. Sytuacja skomplikowała się na początku 1974 roku, kiedy spotkałyśmy się znowu razem w tym starym, nazwijmy to klasycznym, składzie i doszłyśmy do wniosku, że czas wracać do pracy. Zaprosiłyśmy do współpracy naszego byłego kierownika Julka Loranca. Branża nas znała, ale musiałyśmy odzyskać nazwę. Gdyby to było łatwe, nie byłoby sądów na świecie.

Jak długo istniały dwa zespoły Alibabek? Wy nawet w pewnym momencie w Opolu śpiewałyście jako Grupa Wokalna Polskich Nagrań?
SK: Ale tylko dlatego, że sąd zakazał używania nazwy Alibabki do momentu rozstrzygnięcia sprawy. Wiedząc o tym, porozumiałyśmy się z szefostwem Polskich Nagrań, które wyraziło zgodę, abyśmy w Opolu przyjęły taką nazwę. My, mimo zmiany nazwy, zdając sobie sprawę z tego, że i tak wszyscy nas kojarzą z Alibabkami zostałyśmy w Opolu. Dziewczyny z drugiego składu, niestety, wyjechały, dlatego że występując pod inną nieznaną nazwą, byłyby anonimowe, a już z pewnością nikt nie skojarzyłby ich z nazwą Alibabki.

A skoro już jesteśmy przy festiwalach opolskich. Jak je wspominacie? Otrzymałyście nagrodę za "Kwiat jednej nocy" i wcześniej, o czym mało kto pamięta, za piosenkę "To ziemia", którą także wykonywał Stan Borys i to w jego wykonaniu zdobyła szeroką popularność. Jej tytuł był tytułem jego pierwszego albumu.
Sylwia Krajewska: W Opolu w 1965 roku otrzymałyśmy jeszcze nagrodę w kategorii artystycznej za piosenkę "Gdy zmęczeni wracamy z pól". Była w rytmie na pięć czwartych. Nie każdy mógł sobie pozwolić na śpiewanie w rytmach nieparzystych, bo to dość trudne. Do pewnego momentu żyłyśmy od Opola do Opola, przygotowywałyśmy piosenkę, chórki. W czasie koncertów w 1969 roku w zasadzie nie schodziłyśmy ze sceny, bo wszyscy chcieli, aby im towarzyszyć. W rezultacie dwie z nas ochrypły, a gdy "Kwiat jednej nocy" został nagrodzony i musiałyśmy go zaśpiewać w koncercie finałowym, trzeba było wzywać na pomoc służby medyczne.

Śpiewałyście 33 lata. Dlaczego zawiesiłyście działalność?
Sylwia Krajewska: W latach 80., w stanie wojennym, podczas bojkotu mediów, w miejsce wykonawców, którzy nie chcieli współpracować z mediami, weszły grupy rockowe, których wcześniej nie wpuszczano na antenę. Po stanie wojennym, gdy ktoś chciał wrócić, było trudno, bo na rynku nie było miejsca. Zostały nam chórki, trochę nagrywałyśmy, sporadycznie odbywały się koncerty, ale w trasy nie jeździłyśmy. W 1988 roku po raz ostatni wystąpiłyśmy na festiwalu w Opolu, podczas którego uhonorowano nas "Kryształowym kamertonem" za całokształt pracy i wtedy pożegnałyśmy się z kolegami, których zaprosiłyśmy na kieliszek szampana. Potem pracowałyśmy tylko sporadycznie. Wszystko umarło w naturalny sposób.

Co aktualnie robicie?
Sylwia Krajewska: Dwie z nas śpiewają w chórach dla ludzi starszych. A ja mam czworo wnuków. Dwóch chłopców jest daleko, bo syn się wyprowadził na wieś. Natomiast wnuczkę i wnuka mam za ścianą, bo mieszkamy w tym samym domu. Głównie zajmuję się, wraz z koleżankami, sprawami zespołu, bo wszystkiego trzeba ciągle pilnować. Kontrolujemy, co jest wydawane, aby wszystkie sprawy były załatwiane jak należy. Robię rozliczenia, stworzyłam archiwum zespołu. Na użytek koleżanek i naszych rodzin tworzę naszą płytotekę.

Wanda Borkowska: Mogłybyśmy śpiewać, ale nie musimy. Mamy swoje lata i pamiętamy o wskazaniu klasyka, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny.

Ewa Dębicka: Spotykamy się raz w tygodniu i nie tylko po to, żeby porozmawiać o tzw. życiu, ale też załatwiać sprawy formalne. Ustawa, która weszła w życie w 1994 roku, zapewniła wreszcie wykonawcom po wielu latach prawo do tantiem przez ochronę praw wykonawczych. Jestem w zarządzie Stowarzyszenia Artystów i Wykonawców Polskich, które zajmuje się pobieraniem honorariów dla wykonawców za nadania utworów. Dopiero nasz wygrany proces zmusił Polskie Nagrania do zawierania umów z artystami.

Jakie macie przesłanie dla młodych wykonawców? Czy sięgają oni po Wasze piosenki?
Sylwia Krajewska: Rzadko ktoś z profesjonalistów wykonywał nasze utwory. Kiedyś na przeglądzie piosenki aktorskiej we Wrocławiu kilka aktorek śpiewało jedną z naszych piosenek, no i Michał Bajor nagrał "Kwiat jednej nocy". Natomiast w ubiegłym roku miałyśmy spotkanie zorganizowane przez dom kultury ADA we Włochach - dzielnicy Warszawy - gdzie mieszkam. Siedziałyśmy z boku sceny, słuchałyśmy jak amatorzy - dzieci i dorośli - śpiewają piosenki z naszego repertuaru i opowiadałyśmy o okolicznościach związanych z powstaniem piosenek.

Zbliża się półwiecze od daty Waszego debiutu. Czy z tej okazji można się spodziewać koncertów Alibabek?
Sylwia Krajewska: Koncertów nie planujemy. Gdybyśmy w pewnym momencie zmieniły repertuar na choć trochę ujazzowiony mogłybyśmy śpiewać do dzisiaj.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski