Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Wyszkoni: W życiu czasem trzeba się zatrzymać

Robert Migdał
Anna Wyszkoni
Anna Wyszkoni Zija Pióro
- Czasami trzeba się zatrzymać, poświęcić trochę czasu samemu sobie, rodzinie, bliskim ludziom. To wnioski, jakie wyciągnęłam z ciężkiej choroby - mówi w rozmowie z portalem GazetaWroclawska.pl Anna Wyszkoni, piosenkarka, autorka tekstów, kompozytorka. Gdy wykryto u niej guza tarczycy, zrozumiała że codzienność trochę nas prowokuje do tego, żeby biec i łapać wszystko, co się da. A przecież nie na tym polega życie.

20 lat na scenie. Kawał czasu. Pamięta Pani Anię sprzed 20 lat? O czym marzyła, jakie miała plany na życie? Jak wyglądało wtedy jej życie?
Właściwie moje życie zawsze wyglądało tak samo. Byłam poważnie do życia nastawiona, zawsze miałam te same marzenia i te same plany.

Czyli?
Żeby śpiewać. I te marzenia zaczęłam spełniać od najmłodszych lat. Zawsze byłam bardzo konsekwentna w tym, co robiłam. Czasami małymi kroczkami, powolutku, ale zawsze dążyłam do celu, który jakoś sobie tam wyznaczyłam. I właściwie z czasem nabierałam dużego dystansu do życia, zaczęłam się tym życiem coraz bardziej cieszyć. Jako nastolatka byłam zbuntowana - uważałam, że świat jest albo czarny, albo biały. I nie ma nic pomiędzy. Właściwie zawsze szukałam w życiu tego idealnego rozwiązania. A dziś wiem, że idealnych rozwiązań nie ma. Ale do takiej wiedzy trzeba dojrzeć.

Nie ma spraw czarno-białych. Większość to szarość.
Ale na szczęście jest też dużo kolorów. Codzienność może być szara, zwykła, ale jeśli się bardzo chce, to można z niej wyciągnąć piękne kolory i cieszyć się życiem.

Dla nastoletniej Ani kto był autorytetem?
Zawsze to byli moi rodzice. I moja - już świętej pamięci - babcia. Oni nauczyli mnie tak naprawdę tego, jakie wartości są w życiu najważniejsze. U mnie w domu zawsze było bardzo rodzinnie, zawsze dzieci były na pierwszym miejscu. I w moim domu, w którym ja jestem mamą, jest podobnie. Także spełnienie zawodowe było bardzo ważne. Bo moja mama najpierw pracowała w ówczesnej Czechosłowacji, potem zaczęła wyjeżdżać na sezonowe prace do Niemiec, i my z bratem doskonale sobie z tym radziliśmy. Przede wszystkim jednak czuliśmy, że rodzice bardzo nas kochają.

Ta rodzicielska miłość, ten kochający dom, to jest bagaż emocjonalny, który potem, już w dorosłym życiu, bardzo procentuje.
Na pewno. Dzięki temu, już w dorosłym życiu, czułam się bezpiecznie, dobrze, byłam dowartościowana. Wszystko to, kim jesteśmy w późniejszym życiu, jak się zachowujemy, jest efektem tego, jak w to życie wchodziliśmy: z jakim doświadczeniem, z jakim bagażem emocjonalnym. A to przede wszystkim zależy od naszych rodziców. Ja swoje dzieciństwo miałam poukładane, trochę beztroskie, bo w związku z tym, że moja mama pracowała w Czechosłowacji, to mimo tego, że było w Polsce ciężko, niczego nam w domu nie brakowało. Mama przywoziła pomarańcze z zagranicy, słodycze…

Białe buty sportowe, takie czeskie „ćwiczki”?
Oj tak. Jako dziecko nie mogłam narzekać.

A muzyka? Miała Pani 16 lat, kiedy zaczynała przygodę ze sceną.
To była dla mnie nowa sytuacja, ale było to coś, o czym zawsze marzyłam. Nie czułam się niepewnie. Bardziej niepewnie niż ja czuli się moi rodzice.

Dlatego że ich Ania wkracza w świat szołbiznesu?
Tak. Mama się szczególnie bała. Dzisiaj to rozumiem. Miałam zaledwie 16 lat, kiedy startowałam z zespołem Łzy. Nagle weszłam w ten świat rock and rolla, który cieszy się złą sławą. Na szczęście moi rodzice, za co jestem im do dzisiaj ogromnie wdzięczna, zaufali mi. Uwierzyli, że będę skupiona na tym, co jest istotą tego, co chcę robić, czyli na śpiewaniu. A nie na używkach, na imprezowaniu. Poza tym nigdy nie miałam natury rozrywkowej, więc zgadzając się na moją muzyczną drogę, wiedzieli, że nie będę szalała. Wiedzieli, że gdyby mi zabronili śpiewania, to byłabym nieszczęśliwa. I wiedzieli, że już zawsze miałabym pretensje do nich, że nie wykorzystałam szansy, którą dał mi los.

A gdyby wtedy, na początku Pani muzycznej drogi, coś się nie udało?
To po prostu bym wiedziała, że spróbowałam i nie wyszło. Bywa i tak. Nie miałabym do nikogo żalu.

Szesnastolatka zaczęła jednak odnosić sukcesy, świat stanął przed nią otworem.

Ale była też nauka, szkoła, dom. Muzyka była pasją, oczywiście wiązałam z nią przyszłość, ale nie musiałam się koncentrować na tym, czy będę miała za co żyć. Ten komfort zapewniali mi rodzice, dom. Ja po prostu realizowałam swoje plany i marzenia. Z czasem muzyka, śpiewanie, komponowanie, pisanie teksów, stały się też pasją, którą zarabiam na życie. Ważne jest robić to, co się kocha. Wtedy wszystko się udaje.

Przez tych 20 lat pewnie były i blaski, i cienie.
Na szczęście było więcej blasków niż cieni. Bo gdyby było więcej cieni, to nie dałabym rady przez te wszystkie lata w to brnąć. Bo chcę być spełniona w życiu, nie chcę się wiecznie z czymś borykać i męczyć. I dlatego, mimo że bywało trudno, to więcej pamiętam tych miłych chwil. Na przykład wejście do studia, nagranie pierwszej płyty - czerpałam z tego bardzo dużo radości, mimo tego, że było to wyczerpujące. Moja mama zamartwia się nade mną, że mam taką ciężką pracę: ciągle w podróży, życie na walizkach, w hotelach, a że scena to jest duży stres, trema, ciągle się od artystów czegoś oczekuje…. I mama, jak to mama, ma bardzo dużo racji. Ale jeśli się kocha śpiewanie, tak jak ja, to nie myśli się o tych minusach, o tym obciążeniu, tylko się cieszy sceną.

A jakie były te największe blaski?
To, że kiedy stawałam na scenie, byłam inną osobą, byłam w innym świecie. W życiu prywatnym jestem wycofana, skromna, raczej stoję z boku. Na scenie jest odwrotnie. Korzystam ze swoich pięciu minut. Jestem w swoim żywiole, rozpiera mnie energia. Muzyka powoduje, że staję się kimś zupełnie innym. Obcy ludzie, ale też moi znajomi, odkrywają inną Anię. Ba, nawet mój brat po jednym z pierwszych koncertów przyszedł i powiedział: „Siostra, takiej cię nie znałem. Nie wiedziałem, że tak dobrze śpiewasz”.

To co - nie śpiewała Pani w domu? Brat wcześniej Pani nie słyszał?
No właśnie też się zdziwiłam, bo przecież w domu śpiewałam od zawsze. Od dziecka, kiedy tylko mogłam wejść na scenę, to wchodziłam. Bez stresu, bez krygowania się. Korzystałam z każdej okazji: czy to przedstawienie w szkole, czy spotkania rodzinne. Może brat nie zwracał na mnie uwagi, bo jestem młodsza od niego. Tak naprawdę nasze relacje się poprawiły, gdy on miał 18 lat, a ja - 15. Bo wtedy też weszłam w ten wiek „młodzieżowy” i brat chciał być odpowiedzialny za mnie, pilnował mnie na dyskotekach. Wtedy chyba dopiero dostrzegł tę swoją młodszą siostrę, która wcześniej mu we wszystkim przeszkadzała.

A cienie szołbiznesu?
Bardzo mi było żal moich przyjaźni z lat szkolnych, które się „rozjechały”. W pewnym momencie moje koleżanki miały swój świat, ja miałam swój, zupełnie inny - zaczęłam koncertować, byłam skupiona na muzyce. I te relacje z koleżankami były coraz rzadsze, coraz słabsze i nie przetrwały. Dzisiaj kiedy jadę do rodziców, to oczywiście uśmiechamy się do siebie, jest super, fajnie, ale nie mamy tak bliskiego kontaktu, jak dawniej. Żal mi tych moich przyjaciółek od serca. I to jest chyba jedyny minus.

Mówi Pani o tych przyjaźniach z czasów szkolnych. A czy w świecie artystów zdarzają się prawdziwe przyjaźnie? Ma Pani przyjaciół w szołbiznesie?
Nie mam przyjaciela w świecie artystycznym. Mam znajomych, mam kolegów, koleżanki, poznałam wielu fantastycznych ludzi i, co sobie cenię, to są ludzie ze starszego pokolenia muzyków. Łączy nas trochę inny rodzaj relacji - oni mają ogromną wrażliwość, ogromną klasę. Miałam okazję poznać się i współpracować z Markiem Jackowskim, poznałam Michała Bajora, z którym mam stały i bardzo dobry kontakt. Natomiast o ludziach z mojego pokolenia, i młodszego ode mnie, to bym raczej powiedziała, że to są „koleżanki i koledzy po fachu”.

Marek Jackowski, Michał Bajor… To Pani muzyczne autorytety?

Oj tak, to ludzie z dużym doświadczeniem. Marek był człowiekiem, który przeszedł w swoim życiu przez wiele różnych etapów. To są artyści, do których twórczości trzeba dojrzeć. Ja też musiałam dojrzeć, bo mając 16 lat, słuchałam Alanis Morissette, Closterkellera, a muzyka grupy Maanam była mi jeszcze obca, za trudna, teksty były dla mnie za ciężkie. Dopiero kiedy dojrzałam, nabrałam doświadczenia na scenie, to ta muzyka mnie zafascynowała i zaczęłam ją odkrywać. Podobnie było z Michałem Bajorem. To zupełnie inna wrażliwość muzyczna, inny biegun muzyczny, niż Marek Jackowski. Michał to poezja, do której w końcu dojrzałam - dzisiaj uwielbiam jego koncerty, czasem również w nich uczestniczę jako gość, uwielbiam słuchać go na płytach. Czuję się w jego towarzystwie bardzo swobodnie i jestem zaszczycona, że taki artysta zaprosił mnie na swoją płytę.

Na Pani najnowszej płycie - „Jestem tu nowa” - jest mnóstwo muzycznych gości…

Sami faceci (uśmiech).

Dobrze się Pani czuje w towarzystwie mężczyzn?

Bardzo. Mężczyźni są konkretni, czuję się dzięki temu swobodniej. Faceci zwykle nie owijają w bawełnę, tylko mówią, to co myślą - to mi się bardzo podoba. A ja lubię - i w życiu prywatnym, i zawodowym - jak jest „konkret”. Kiedyś byłam taką dziewczyną, która bardzo szybko zamykała się w sobie, nie mówiła o swoich emocjach. W pewnym momencie życia zaczęło mi to bardzo przeszkadzać i też zburzyło wiele ważnych dla mnie relacji - na przykład moje pierwsze małżeństwo.

Dlaczego?
Jednym z głównych powodów rozpadu tego małżeństwa było to, że nie rozmawialiśmy ze sobą o swoich problemach: one się nawarstwiały. Zamykaliśmy się w sobie i zanim zdążyliśmy to wszystko rozwiązać, rozwiązaliśmy swoje małżeństwo. Wyciągnęłam z tego wnioski i teraz staram się o moich problemach, złych emocjach, mówić. Śmiejemy się niekiedy z Maćkiem, moim narzeczonym i menadżerem, że głównie to odbija się na nim, bo wychodząc do ludzi, staram się nie emanować złymi emocjami, raczej tymi dobrymi. I wszyscy myślą, że jestem zawsze taką optymistką. A to nie zawsze tak wygląda: też mam swoje spadki nastroju i wtedy głównie Maciek obrywa.

Dobrze, że go Pani ma. Przynajmniej „worek treningowy” jest pod ręką.
Jest mi najbliższy, więc dla mnie to jest naturalne, że to z nim rozmawiam o wszystkich moich kłopotach, trudnych sytuacjach.

Lepiej pogadać z facetem o swoich problemach.
Tak, choć niekiedy żałuję, że nie mam takiej przyjaciółki, której mogłabym się pozwierzać, wyskoczyć z domu, umówić się na kawę, pogadać, gdy jest mi źle.

A panowie, którzy są na płycie, to młodsze i starsze pokolenie.
Jan Borysewicz, Piotr Cugowski, Robert Gawliński…

Znane nazwiska. Jak doszło do tej współpracy?
Z Robertem Gawlińskim współpracowałam już wcześniej, przy poprzednich płytach. To była więc naturalna kolej rzeczy, że Robert przysłał mi kolejną piosenkę. Z Janem Borysewiczem znałam się wcześniej, ale „w biegu”. Dopiero gdy zaczął współpracować z moim menadżerem, to nasze relacje się rozbudowały, zaczęliśmy częściej rozmawiać. Janek przysłał mi piosenkę, która mi się spodobała i tak znalazła się na płycie. Poza tym Janek jest takim człowiekiem, który mimo wielu lat spędzonych na scenie, przy tak wielkim doświadczeniu, ma w sobie nieokiełznaną pasję. Jego radość z kolejnej piosenki, kolejnej współpracy, kolejnego kroku zrobionego w muzyce, bardzo mi imponuje.

A Piotr Cugowski?
Z nim miałam już przyjemność wcześniej śpiewać w duecie, a tym razem, przy powstawaniu płyty, Piotrek zaproponował, że coś specjalnie dla mnie skomponuje. I tak się stało. On ma rockową duszę i jej cząstkę wniósł do mojego muzycznego świata.

Czytaj dalej na kolejnej stronie

Ważną postacią na Pani najnowszym krążku jest Marcin Limek.
Marcin od lat współpracuje z zespołem IRA, produkował też nową płytę Beaty Kozidrak. Na pomysł, żeby zajął się produkcją mojej płyty, wpadł Marek Raduli. Pojechałam więc do Marcina, zrobiliśmy jedną piosenkę na próbę - efektem tych naszych pierwszych starań był utwór „Oszukać los”. I ta współpraca bardzo fajnie nam się układała, więc postanowiliśmy zrobić razem cały materiał. Limek ma na tej płycie drugą po mnie pozycję - jest jej producentem, miał ogromny wpływ na to, jak ona brzmi. Ma głowę pełną pomysłów i chyba dzięki temu, że nie mieszka w Warszawie, ma dystans do muzyki, do tego naszego szołbiznesu, a po drugie - jest ciągle nieodkryty. Siedzi w nim cały czas ta świeżość - to wielki atut. Robi rzeczy nieprzewidywalne, nigdy nie wiadomo, jak ta płyta, za którą się zabiera, będzie wyglądała - podoba mi się ta oryginalność. Bo decydując się na współpracę z jakimś doświadczonym producentem, który stworzył wiele płyt, zwykle wiem, czego mogę się spodziewać. A Limek mnie zaskakiwał, zapisywaliśmy razem białą kartę, niekiedy bardzo spontanicznie. To mi bardzo pasowało, bo chciałam, żeby moja nowa płyta była inna niż te, które nagrałam wcześniej. Jestem na innym etapie życia, od wydania poprzedniej płyty minęło pięć lat i ja czuję w sobie inny potencjał, inną energię i chciałam to pokazać. Muzyka jest bardziej dynamiczna, niż na poprzednich płytach. Też nie bałam się bawić swoim głosem: nie chciałam śpiewać jednostajnie, chciałam zaszaleć, pokazać różne kolory mojego głosu.

Mówi Pani o tym dystansie Marcina Limka, który mieszka poza Warszawą, do muzyki, do szołbiznesu. Pani też od lat mieszka na Dolnym Śląsku, pod Wrocławiem.
I też dzięki temu mam dystans do całego świata. Dla mnie to jest wielki plus. Oczywiście, że niekiedy jestem bardzo zmęczona podróżami do Warszawy - niekiedy jeździmy do stolicy parę razy w tygodniu, ale nawet mimo tego wolę mieszkać w swoim domu, w moim azylu pod Wrocławiem. Mam swój ogród, czuję się bezpiecznie, możemy iść we Wrocławiu do restauracji i nie czujemy się obserwowani z każdej strony. To daje nam w życiu wielką swobodę. Mamy normalne życie. Dzięki temu nie daliśmy się zwariować i wchłonąć celebryckiemu trybowi życia. Mogę sobie pozwolić na to, żeby iść na spacer z dziećmi, z pieskami, ubrana w dres i nikt się nie dziwi, że Wyszkoni idzie nieumalowana.

Taki spokój jest też ważny, zwłaszcza jak się ma dzieci.
I ważne jest, by pokazać dzieciom, że jest ten zwykły, normalny świat: dom, praca, szkoła, snucie marzeń. Że życie to nie scena, kamery i światła.

A jakie są Pani marzenia?
Już tyle mi się ich spełniło… Teraz jednak chciałabym, żeby wszystko toczyło się dalej tym torem, jakim się toczy. Żeby moje dzieci były szczęśliwe. No i chciałabym być zdrowa.

Mówi Pani zdrowa… Ta płyta też powstała w specyficznym czasie, kiedy walczyła Pani o zdrowie, walczyła Pani z chorobą.
Nagrałam ją, kiedy nabrałam sił po chorobie i kiedy wiedziałam, że jestem na nowej drodze życia. Że właściwie urodziłam się na nowo. Bo był taki moment, kiedy wydawało mi się, że moja przygoda się kończy: ze śpiewaniem, z życiem, z marzeniami, ze wszystkim.

Wykryto u Pani guza na tarczycy.
Wtedy zwolniłam w życiu i teraz staram się pilnować, żeby nie zapomnieć o tych wnioskach, które wyciągnęłam w czasie choroby. Bo codzienność trochę nas prowokuje do tego, żeby znowu biec i łapać wszystko, co się da. A przecież nie na tym życie polega - czasami trzeba się zatrzymać, poświęcić trochę czasu samemu sobie, rodzinie, bliskim ludziom. Bo pozostaną po nas dzieci, relacje, jakie z nimi mieliśmy, jakie mieliśmy z najbliższymi. To oni, jeśli nas zabraknie, będą przekazywać, opowiadać, jakim byliśmy człowiekiem. A ludzie… Będą mieli piosenki, ale nigdy nie będą wiedzieli, jaka byłam naprawdę.

Przez to, co Pani przeszła, płyta „Jestem tu nowa” jest inna.
Tak - brzmienie tej płyty, jej energia, mój sposób śpiewania, teksty. Gdyby nie ta choroba, pewnie nie byłyby takie. Pewnie traktowałyby o innych sprawach, a tak w większości są o życiu, o tym, jak ważna w naszym życiu jest miłość. Najważniejszy dla mnie tekst na płycie to „Napisy końcowe”, w którym trochę rozliczam się z losem i trochę odpuszczam. Mówię, że już nie chcę zmieniać świata, że chcę poznać siebie. I tak teraz jest - coraz lepiej i bardziej siebie poznaję.

20 lat na scenie za Panią. A Anna Wyszkoni za 20 lat?
O Boże… (śmiech).

57 lat na karku.
Nadal będę spełniać swoje marzenia, dzieci już będą dorosłe, pewnie będą miały swoje życie. W tym wieku będę chciała nadal podróżować po świecie, ale przede wszystkim nadal bym chciała być na scenie.

57 lat - jeszcze rześka Pani będzie. Starsze Panie świetnie sobie radzą na estradzie: Izabella Skrybant-Dziewiątkowska, Irena Santor…
...Maryla Rodowicz, Beata Kozidrak. Myślę, że i ja za 20 lat nadal będę występować. Bardzo bym tego chciała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Anna Wyszkoni: W życiu czasem trzeba się zatrzymać - Gazeta Wrocławska

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski