Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bruce Penhall: Wierzę, że żużel odrodzi się w USA

TS
Bruce Penhall (z prawej) i jego kolega z toru, Zenon Plech
Bruce Penhall (z prawej) i jego kolega z toru, Zenon Plech Tomasz Sikorski
Rozmowa z Brucem Penhallem, dwukrotnym indywidualnym mistrzem świata i jednym z najwybitniejszych żużlowców w historii żużla

Dawno Pana nie widzieliśmy w naszym kraju. Jak Pan dzisiaj postrzega Polskę?
Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się tak zmieniło. To niewiarygodne, jaką przemianę przeszliście. Lecąc samolotem mogłem to wszystko dokładnie zobaczyć. Do Polski przyjechałem wraz ze swoim synem, któremu opowiadałem, jak to wszystko kiedyś wyglądało i jakie zmiany tutaj zaszły.

Pan z naszym krajem ma raczej dobre wspomnienia..
Za moich czasów najważniejsze rzeczy w żużlu działy się w Anglii. Tam była najlepsza liga i tam ścigali się najlepsi zawodnicy. Do waszego kraju przyjeżdżało się tylko na wielkie imprezy. Ja byłem dwukrotnie. Po raz pierwszy w 1980 roku, kiedy to we Wrocławiu organizowany był finał Drużynowych Mistrzostw Świata. Razem z zespołem zdobyliśmy wtedy srebrny medal, a ja zapisałem na koncie komplet punktów. Rok później byłem też w Chorzowie, gdzie rozgrywany był finał Mistrzostw Świata Par. Tam wspólnie z Bobby Schwa-rzem zdobyliśmy złoto.

Stany Zjednoczone miały wte-dy świetną drużynę.

To prawda. Oprócz nas dwóch byli jeszcze Scott Autrey, Dennis Sigalos, Ron Preston, bracia Kelly i Shaw Moranowie czy też Lance King. Mieliśmy świetną atmosferę, byliśmy niczym rodzina. Może dlatego, że każdy z nas musiał w pewnym momencie wyjechać do Anglii i tam zaczynać od zera. A nie było to takie proste. Ja świetnie się czułem w Ameryce, w swojej Kalifornii. Tam miałem rodzinę, przyjaciół, a przy tym świetnie sobie radziłem na krótkim torze w Costa Mesa. Wiedziałem jednak, że jeśli chcę coś osiągnąć w tym sporcie, to muszę trafić do ligi brytyjskiej. I tam to już było zupełnie inne ściganie. Nikt też od razu nie podarował mi miejsca w składzie Cradley Heath. O wszystko trzeba było walczyć. Taka szkoła życia i żużla przyniosła jednak efekty.

Pan bardzo szybko, praktycznie u szczytu sławy, zakończył karierę. Dlaczego?
Miałem wówczas tylko 25 lat. Już wtedy czułem się jednak spełnionym żużlowcem. Wygrywając w 1981 roku finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na stadionie Wembley poczułem, że nic więcej nie będę w stanie w tym sporcie osiągnąć. Zdobycie złotego medalu na tym wspaniałym obiekcie, na oczach 90 tysięcy kibiców, było dla mnie spełnieniem wszystkich marzeń. W tym momencie nie potrzebowałem już nic więcej do szczęścia. Rok później powtórzyłem jeszcze ten sukces w Los Angeles, ale tam było już nieco inaczej. Nigdy zresztą nie marzyłem o tym, by kolekcjonować tytuły. Chciałem za to odejść jako mistrz. I po tym drugim, wygranym finale zrezygnowałem z żużla. Miałem inny pomysł na życie. Chciałem wrócić do rodziny, a że miałem propozycję z telewizji i mogłem grać w filmach, to skorzystałem z okazji. Nigdy też nie żałowałem swojej decyzji, choć czasami ciągnęło mnie na tor.

Pan skończył karierę, a z czasem amerykański żużel zaczął tracić na znaczeniu. Obecnie kibice kojarzą tylko Grega Hancocka...
To wspaniały zawodnik. Do tej pory traktuję go prawie jak syna. Cieszę się, że mogłem mu trochę pomóc na początku jego przygody z tym sportem. Greg ma wspaniałą cechę, on potrafi słuchać innych. Przy tym wszystkim to wspaniały człowiek. Dla mnie jest też prawdziwym mistrzem. Przez lata prezentuje świetną formę, a o jego klasie najlepiej świadczy fakt, że po czternastu latach przerwy potrafił po raz drugi stanąć na najwyższym stopniu podium. To wielka sztuka.

Teraz mistrzem świata jest Tai Woffinden. Widział Pan na żywo jego koronację w Toruniu. To dobry król speedwaya?
Nie znam go zbyt dobrze, ale z tego co widziałem zasłużył na tytuł. Wydaje się być także fajnym chłopakiem. Mam nadzieję, że jego wygrana sprawi, że w Anglii ponownie będzie o żużlu głośno. Bardzo na to liczę.
A żużel w Stanach Zjednoczonych się odrodzi?
Liczę na to. Są pomysły, aby jeden z turniejów Grand Prix odbył się w USA. Byłaby to super-sprawa. Mam też nadzieję, że wkrótce doczekamy się kolejnych, utalentowanych zawodników. Billy Hamill stworzył w Kalifornii akademię, gdzie młodzi chłopcy mają szansę się czegoś nauczyć. Na efekty jego pracy trzeba będzie jednak trochę poczekać.

Notował Tomasz Sikorski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski