Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co tak naprawdę zdarzyło się w Nangar Khel. Fragment książki "Zdradzeni" Edyty Żemły

Edyta Żemła
Incydent w Nangar Khel miał miejsce 16 sierpnia 2007 r.
Incydent w Nangar Khel miał miejsce 16 sierpnia 2007 r. Marcin Osman
Nie jesteśmy mordercami, tylko żołnierzami - powtarzali podczas śledztwa oskarżeni o ludobójstwo w Nangar Khel żołnierze. „Zdradzeni” Edyty Żemły to książka o tym, jak doszło do ostrzelania ludności cywilnej przez polskie wojsko.

Na początku wojny w Afganistanie Amerykanie trochę na uboczu głównych baz zainstalowali supertajne jednostki, których główną siłą były bezzałogowe, uzbrojone samoloty rozpoznawcze typu Predator. Maszyn używano głownie w operacjach zwiadowczych. Ich wszędobylskie oczy oglądały z góry wszystko, co działo się w górzystym Afganistanie. Ale mogły też nieść śmierć, bo zostały wyposażone w pociski kierowane agm -114 Hellfire. Predatory wprowadzono do służby w 1995 roku i od tamtego czasu były używane w Iraku, Afganistanie, Jemenie i Libii.

Bezzałogowe maszyny stały w osłoniętych hangarach i czekały na sygnał do ataku. Obsługiwała je zdalnie malutka tajna jednostka składająca się głownie z techników i informatyków. Wykonywali tylko najprostsze zadania. Mieli nacisnąć odpowiedni guzik, gdy z wojskowych baz nasłuchu i dowództw w Stanach Zjednoczonych przychodził rozkaz. Taki rozkaz padł wczesnym latem 2007 roku. Predator poleciał nad górami w prowincji Paktika i namierzył cel - grupę kilku osób. Amerykański wywiad uznał ich za talibów szykujących atak na wojska koalicji. Kiedy informacje z predatora dotarły do centrali, w powietrze wzbiła się też „szepcząca śmierć” - samolot szturmowy A-10 przeznaczony do niszczenia czołgów, pojazdów opancerzonych i innych celów naziemnych. Swój przydomek zyskał podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. „Szepczącą śmiercią” nazwali go wtedy iraccy czołgiści. Dzięki prostym skrzydłom A-10 lata na niskich wysokościach i z małą prędkością. Konstrukcja pozwala też na krótki start i lądowanie. A-10 doskonale sprawdzały się więc w Afganistanie, gdzie poza kilkoma bazami nie było porządnych lotnisk.

Jednocześnie do dowódcy bazy Wazi Khwa, Ola, przyszedł rozkaz: „W rejon obserwacji predatora wyślijcie żołnierzy, by ubezpieczali teren, zabrali ewentualne zwłoki i zrobili dokumentację”. Olo zdecydował, że jedzie Delta. Kolumną dowodził chorąży Andrzej Osiecki.

Akcja w górach była sukcesem amerykańskiego wywiadu, a kropkę nad i postawili polscy szturmani z plutonu Delta

Zabrał ze sobą też kilku saperów i żołnierzy ANA - afgańskiego wojska.

- Chcieliśmy zabrać też żandarma, ale zaczął jęczeć, że nie może opuszczać bazy. Machnęliśmy więc ręką - wspominają żołnierze Delty.

Utworzyli kolumnę i ruszyli.- Dron latał nad talibami. Nie mógł jednak spuścić bombki. Przyleciał A-10. Skosił ich, a my w tym czasie czekaliśmy na rozkazy - opowiada Osa. Amerykanie obsługujący predatora przekazali Osie informację, że talibowie uciekają, a maszyna nie jest w stanie ich dopaść. „Na razie nie zbliżajcie się do wyznaczonego rejonu. Obserwujcie A-10”. Potem patrol Delty dostał kolejne informacje. Dwóch bojowników zostało zabitych. Dwom udało się zbiec. Jeden z tych, którzy przeżyli ostrzał, uciekł na motorze, drugi, kulejąc, piechotą próbował zbiec w stronę majaczących w oddali zabudowań. - A może to były góry albo jaskinie? Nie wiem. Tam domy wyglądają jak skały - wspomina Osa.

Ostrzelane miejsce znajdowało się w trudnym terenie, na przełęczy między wzgórzami. Żołnierze nie mogli tam dojechać wozami. Ostatni odcinek, jakieś półtora kilometra, musieli więc pokonać piechotą. Po przybyciu na miejsce zobaczyli dwa trupy i spalony, dymiący jeszcze motocykl. (...)

Żołnierze zrobili dokumentację fotograficzną, zabrali zwłoki i późnym wieczorem wrócili do bazy. - Poszedłem do chłopaków zapytać, jak zadanie - wspomina porucznik Bywalec, który został na miejscu. - Zobaczyłem wówczas zabitych Afgańczyków. Ciała były potężnie zmasakrowane, bo Amerykanie uderzyli z dość dużej armaty. Wtedy po raz pierwszy na misji miałem kontakt z trupami.

Oprócz dowódcy plutonu na żołnierzy chorążego Osieckiego niecierpliwie czekali też dwaj oficerowie CIA. Byli to brodaci, żylaści faceci ubrani w beżowe taktyczne koszule 5.11 z mnóstwem kieszeni. Na nogach porządne, wojskowe buty i dżinsy. Do pasów przypięte kabury udowe, a w nich pistolety Beretta M9. Na głowach czapki bejsbolowe i ciemne okulary ochronne. Wokół szyi, zamotane niedbale, zwisały chusty podobne do arafatek, tylko w zielono-czarnych kolorach. To był swoisty dress code amerykańskich tajniaków. Ubierali się tak, by nie wyróżniać się z tłumu, ale ich wygląd już z daleka krzyczał: „Uwaga! CIA, NSA, siły specjalne”. Agenci stali na placu bazy w zachodzącym słońcu. Byli skupieni. Poważni. Wiedzieli, że od tego, jakie informacje dostaną od Delty, zależy bardzo wiele. Za chwilę okaże się, czy akcja CIA jest sukcesem, czy totalną porażką. Dane wywiadowcze i rozpoznanie satelitarne nie dawały odpowiedzi na wszystkie pytania. Odpowiedź przyniosą dopiero dowody zebrane na miejscu zdarzenia i linie papilarne zabitych bojowników.
Szturmani przekazali agentom zwłoki i zrobioną przez siebie dokumentację. Na miejscu, przy ciałach Afgańczyków, znaleźli trzy karabiny Kałasznikow, amunicję, granaty, aparaty fotograficzne, radia i dokumenty. Po weryfikacji stało się jasne, że zabici to rzeczywiście poszukiwani od dawana przez CIA dowódcy talibscy, odpowiedzialni za szereg ataków na wojska koalicji na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Akcja w górach prowincji Paktika była więc dużym sukcesem amerykańskiego wywiadu, a kropkę nad i postawili polscy szturmani z plutonu Delta. - CIA nam potem podziękowała. Ich ludzie przynieśli whisky, jakieś gadżety z firmy. Podali nam ręce, powiedzieli, że to była profesjonalna robota - sierżant Borysiewicz pamięta, że chłopaki czuli się dumni, docenieni. Wykonali zadanie, które miało wpływ na losy wojny w Afganistanie.

(...) Gdy wydawało się, że wszystko już jako tako działa, nagle okazało się, że nadal nie udało się zbudować niejawnego systemu komunikacji, który wymaga procedur i zachowania szczególnych warunków bezpieczeństwa. System musiał być sprawdzony przez skw i zatwierdzony w kraju. Dopiero wówczas można go było uruchomić. Dokumenty już poszły do Warszawy. Ale odpowiedź ciągle nie nadchodziła.

- W centrali nikt wtedy nie miał głowy zajmować się takimi „pierdołami”. SKW zamiast osłoną wywiadowczą i pomocą polskim żołnierzom na wojnie zajmowała się sobą. Ważniejsze było szukanie czarownic i personalne czystki - opowiada z pretensją w głosie jeden ze starych oficerów wywiadu, który służył wówczas w Afganistanie.

W każdym wojsku łączność to podstawa. Dlatego sytuacja stała się już naprawdę nerwowa. Dowódcy prosili kogo tylko mogli o pomoc. Chodzili do ludzi z kontrwywiadu w bazach, aby spróbowali dzwonić do szefów, coś załatwić. Nie było odzewu. - Zadzwoniłem wówczas do znajomego z wywiadu. Razem służyliśmy w Brukseli. Do kraju wrócił przed reformą WSI. Jeszcze go wpuścili do siedziby przy Oczki, ale i tak czuł, że jest na wylocie. Poprosiłem, żeby poszedł do kumpli i sprawdził, czy da się coś zrobić, bo od tego zależy bezpieczeństwo żołnierzy na misji - wspomina oficer. - OK . Zadzwoń za dwie godziny - odpowiedział kolega w Polsce. Mijają dwie godziny. Oficer z Afganistanu dzwoni i pyta: - Jak jest? Da się coś zrobić? - Słuchaj, już nie jestem w stanie ci pomoc. Nikt ze mną nie chce rozmawiać. Traktują mnie jak zadżumionego - odparł bezradnie tamten. Problem rozwiązała dopiero osobista interwencja szefa Sztabu Generalnego generała Franciszka Gągora u Antoniego Macierewicza. Uświadomił on szefowi SKW , że sprawa wymaga pilnego rozwiązania, bo grozi kompromitacją polskiego wojska wśród sojuszników na misji w Afganistanie. Jednak podpisane papiery autoryzujące niejawny system przyszły i tak dopiero po dwóch tygodniach. W Warszawie w służbach trwał w najlepsze proces weryfikacji oficerów ws i. Miotła komisji weryfikacyjnej pod wodzą Macierewicza wymiatała rowno i w tempie ekspresowym. Panowały chaos, niepewność i potworny bałagan kadrowy. W takiej atmosferze przygotowano agentów, którzy mieli dbać o bezpieczeństwo polskich żołnierzy na misji w Afganistanie.

- Antek chciał mieć tam swoich ludzi. Wszyscy mu zarzucali, że to harcerze po krótkich kursach, a on chciał udowodnić, że jest inaczej - opowiada polityk Prawa i Sprawiedliwości, blisko wówczas współpracujący z szefem SKW . Dlatego na misję pojechał przypadkowo dobrany zespół ludzi. Część z nich była zupełnie nieprzygotowana do pracy w terenie. Bez doświadczenia i przeszkolenia. Część to byli dawni oficerowie ws i, ale ich status na misji był co najmniej dziwaczny. W większości nie dostali z kraju potwierdzenia, że przeszli weryfikację. A to oznacza, że nie wiedzieli, czy pracują w służbach. Pojechali wykonywać piekielnie trudne zadania operacyjno-rozpoznawcze, a nie byli nawet formalnie zatrudnieni. Wkrótce pojawiła się nieufność między wojskiem a służbami.

- Po to mamy wywiad wojskowy, aby pracował na rzecz dowódcy, a nie polityków - jeden z oficerów pamięta, że służby nawet nie kryły, kto jest ich panem i czyje rozkazy wykonują. - Działali na polityczne zamówienie. To zupełne kuriozum. W NATO jest tak, że dowódca wojskowy w dokumencie formułuje zadania dla wywiadu. Wywiad nie może być też obcym elementem w wojsku. Dowódca i oficer wywiadu muszą się doskonale rozumieć.

Pewnego dnia dowództwo polskiej misji w bazie Bagram zorganizowało spotkanie z polską komórką wywiadu. Jeden z oficerów poprosił ludzi ze specsłużb, by na mapie operacyjnej pokazali, gdzie poruszają się patrole i jak wygląda mapa zagrożeń. - A oni zrobili wielkie oczy. Widzę, że nie mają pojęcia, o co ich pytam. W końcu nie wytrzymałem. Mówię im, że nie mają elementarnej wiedzy. „Codziennie dostajecie przecież meldunki o tym, co się wydarzyło w strefach działań polskich żołnierzy, gdzie wybuchają „ajdiki”, gdzie dochodzi do ostrzałów. Gdybyście w te miejsca na mapie wkładali szpileczki, toby się coś ułożyło. Jakieś wnioski moglibyście wyciągnąć i stworzyć mapę zagrożeń”. - Pułkownik, wspominając to spotkanie, jeszcze dziś nie może zrozumieć, dlaczego tak niekompetentnych ludzi wysłano na misję do Afganistanu.

***

Edyta Żemła, „Zdradzeni”, wydawnictwo: Czerwone i Czarne, Warszawa 2017, cena: 39,90

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Co tak naprawdę zdarzyło się w Nangar Khel. Fragment książki "Zdradzeni" Edyty Żemły - Portal i.pl

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski