Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bartosz Hadała - pochłonęła go muzyka

Zdzisław SUROWANIEC [email protected]
Bartosz w wiosennej zieleni w Stalowej Woli.
Bartosz w wiosennej zieleni w Stalowej Woli.
Dostał stypendium do szkoły muzycznej w Stanach Zjednoczonych. Na dwa lata pojechał na Ukrainę do profesora Anatolija Kardaszewa, gdzie szlifował umiejętność gry na fortepianie. I dopiero potem wyjechał do Ameryki. Bartosz Hadała właśnie zjechał do rodzinnego miasta.

Bartosz Hadała

Bartosz Hadała

Urodził się w Stalowej Woli, ma 33 lata. Żonaty, ma trzyletnią córkę Julcię. W wieku siedmiu lat rozpoczął naukę gry na fortepianie w szkole muzycznej w Stalowej Woli. W wieku szesnastu lat został najmłodszym finalistą Międzynarodowego Konkursu Pianistów Jazzowych im. Mieczysława Kosza w Kaliszu. Absolwent Szkoły Muzycznej i Technikum Handlowego. Stypendysta Western National Univercity w Michigan na wydziale jazzu. Nagrał ze słynnymi amerykańskimi jazzmanami płytę z własną muzyką.

- To był rok 1998, kiedy wyjechałem do Ameryki. Bardzo chciałem nie tylko skończyć tam szkołę na wydziale jazzu, ale także zostać tam - wyznaje Bartosz. Zgadza się, że im więcej jadł to amerykańskie ciasteczko, tym bardziej mu ono smakowało. - Mogłem grać tam muzykę, którą bardzo lubię - tłumaczy.
STYPENDIUM DLA POLAKA
Wyjazd do Stanów Zjednoczonych odbył się pokrętnymi drogami. W trakcie pobytu w Odessie u profesora Kardaszewa, Bartek pojechał na festiwal jazzowy Fama do Świnoujścia. - I tam poznałem profesora z amerykańskiej uczelni Western National Univercity. W ciągu roku zorganizowali pełne stypendium dla mnie w Michigan, w małym mieście, ale na znaczącym uniwersytecie. Ze wschodu przeniosłem się na zachód - wspomina.
Okres przystosowania był dość ciężki, bo trzeba było pokonać problemy językowe, żeby swobodnie się porozumiewać. Musiał zdać egzamin TOEFL, czyli Test of English as a Foreign Language. To najpopularniejszy egzamin z języka angielskiego w wersji północno-amerykańskiej, jest wymagany na wszystkich uczelniach w Ameryce. - Wyjeżdżając z Polski znamy gramatykę angielską, a nie sam język. Miałem kolegów studentów ze środowiska amerykańskiego. Ci ludzie byli na tyle mili, że mnie poprawiali, jeśli było coś nie tak z moim językiem. I można było wznosić się na wyżyny - opowiada.
- Amerykańskie społeczeństwo jest bardzo życzliwe. Nie przeżyli trudów, jakie przeżyła Polska, więc oni żyją na luzie, ze świadomością, że będzie OK, mają pozytywne nastawienie do życia, żeby rozwijać się - takie ma spostrzeżenia.
DORABIAŁ AKOMPANIUJĄC
Bartosz bagatelizuje polish jokes, czyli kawały na temat Polaków. - Polacy robią z tego wielką tragedię, a to są takie dowcipy, jak w Polsce opowiada się o blondynkach, żeby z kogoś się pośmiać. Nie ma znaczenia, że to są Polacy, chodzi tylko o humor - zapewnia. Ale dodaje, że jedna Polka z Chicago na obronę przed polish jokes opowiada taki dowcip: dlaczego Polaka chowają zawsze twarzą do ziemi? Żebyście go wszyscy pocałowali w tyłek. - Ten dowcip zamyka wszystkie inne dowcipy o Polakach - śmieje się Bartosz.
Stypendium na uniwersytecie w Michigan wystarczało na trzy lata. Potem cena kredytu wzrosła i stypendium było mniejsze. Ale dorabiał sobie akompaniowaniem. - Każdy student szkoły muzycznej musi mieć osobę, która poakompaniuje mu podczas zajęć i podczas prób. Miałem kilkunastu uczniów, znajomych studentów. Łączyłem przyjemne z pożytecznym, umiejętność czytania nut i akompaniowania. To było dobre doświadczenie - zapewnia.
W 2003 roku Bartosz przeniósł się z Michigan do Nowego Jorku. Od stycznia 2004 roku przez sześć lat pracował w amerykańsko-polskiej parafii św. Stanisława Kostki jako organista. - To było bardzo ciekawe doświadczenie, bo nie byłem wcześniej organistą. To był trafiony dla mnie zawód. Kościół był miejscem, gdzie jako muzyk miałem pełną swobodę. Gdy były jakieś uroczystości, miałem możliwość zaaranżować muzykę na flet czy wiolonczelę. Miałem także możliwość przedstawienia swojej muzycznej twórczości chrześcijańskiej. Mogłem przygotować na Wielkanoc chór, dla którego napisałem własną muzykę. Ta swoboda muzyczna bardzo mi odpowiadała. Oczywiście, wszystko musiało być w granicach, jakich oczekiwał ksiądz, ale trafiłem na młodego kapłana i miałem wolną rękę - wyznaje.
W KABARETOWYM ŚWIECIE
Grał także na mszach angielskich, pracował w szkole św. Stanisława Kostki, prowadził chórek dziecięcy, oczywiście z repertuarem zupełnie innym od tego, jaki się śpiewa w Polsce. Akompaniował studentom w szkole aktorskiej, w której studiował Robert Redford i wielu bardzo sławnych aktorów. To znana szkoła, ma 125 lat. Dużo grał w światku nowojorskich kabaretów, akompaniował bardzo wielu ludziom. Był dyrektorem muzycznym kilku przedsięwzięć muzycznych, sztuk, które się przygotowywały do wejścia na sceny Broadway'u. - Ta wielorakość zajęć była bardzo ciekawa - ocenia.
- W Nowym Jorku najważniejszy jest profesjonalizm, który się reprezentuje. To ludzi interesuje najbardziej w tym mieście, które jest najszybsze na świecie. Tam człowiek ma niecałe dwadzieścia sekund, żeby się zaprezentować. Więc jeśli ktoś dobrze zaistniał w pierwszej chwili, to momentalnie idzie informacja od jednych do drugich. I to jest najbardziej sprawdzony sposób na karierę i na znajomości w biznesie. Zawsze z uśmiechem na ustach, zawsze optymistycznie i do przodu - mówi Bartosz właśnie z szerokim amerykańskim uśmiechem.
- Nowy Jork to jest bardzo drogie miasto. Kiedyś artyści mieszkali w dolnej części Manhattanu, teraz zostali wygonieni z mieszkań, w których żyli za małe pieniądze, bo niestety biznes jest biznes i ktoś musiał na tym zarobić. Wszyscy artyści przenieśli się na Brooklyn, do dzielnicy sąsiadującej z polską dzielnicą Green Point - opowiada co działo się na jego oczach.

Z KSIĘCIEM NASTROJU

Z każdym rokiem Bartoszowi przybywało klientów i imprez, na których można było zagrać od muzyki kościelnej po jazzową, klasyczną i broadway'owską. - Miałem nawet okazję akompaniować Mieczysławowi Święcickiemu z Piwnicy pod Baranami, zwanemu "księciem nastroju" - podkreśla.

W 2005 roku Bartosz ożenił się na amerykańskiej ziemi. Jego wybranką została Agnieszka Kapuśniak z ulicy Siedlanowskiego w Stalowej Woli. Też ma artystyczną duszę. Przez kilkanaście lat tańczyła w Zespole Pieśni i Tańca Lasowiacy u Marka Zaremby. Skończyła ekonomię i w Ameryce pracuje w tym zawodzie. Na świat przyszła Julcia. Dziadków ze Stalowej Woli poznała przez Skype. Dzięki temu kiedy któreś przyjechało do Stanów, dziecko rozpoznawało ich od razu.

Zwieńczeniem pobytu Bartosza w Stanach Zjednoczonych i zamknięciem pewnego ważnego etapu jest płyta "The runner up", jaką do skomponowanej przez siebie muzyki nagrał z trębaczem Randy Brecker'em, perkusistą Antonio Sanchezem oraz Dave Andersonem. To nazwiska najbardziej prestiżowych artystów ze świata jazzu. Jak do tego doszło?

Na Brooklynie odbywały się serie koncertów i Bartosz poszedł posłuchać pewnej saksofonistki. Poznali się, zaczęli rozmawiać, pomyślał, że może zagra z nim. Któregoś dnia powiedziała mu, żeby przyniósł nuty swoich kompozycji do jej domu.

ZNAKOMICI JAZZMANI

- Przyszedłem do apartamentowca, a portier mówi, że to mieszkanie Randy Breckera. Ona była jego żoną. To był pierwszy mój kontakt z mistrzem trąbki. Z nią pracowałem dość często, a z Randym udało się nawiązać kontakt. Był zainteresowany nagraniem płyty. Okazało się, że bywa w Polsce, lubi Polskę, jego dziadkowie są z Tykocina. Płytę "Tykocin suita" nagrał Włodek Pawlik, który z nim współpracuje - opowiada Bartosz.

- To, że muzyka, którą nagrałem, zabrzmiała wyjątkowo, to dzięki temu, że wykonywali ją ludzie tak znakomici. To jest moment spełnienia i podsumowania pewnego etapu jeśli chodzi o twórczość i o grę na instrumencie. Teraz można robić coś dalej - snuje refleksję.

W połowie czerwca odbędzie się w Warszawie promocja płyty z muzyką Bartosza w Jazz Klub Tygmont. "Jazz Forum" będzie ją recenzować. - Ze sprzedaży płyty nie ma pieniędzy w jazzie. Ponoć są na trasach koncertowych i to w zależności od tego z kim się gra i gdzie się gra. Największe pieniądze dają festiwale jazzowe - przyznaje artysta.

W tym roku w marcu Bartosz z rodziną przeniósł się do Kanady, do Toronto. - Toronto to Nowy Jork w pigułce. Jest dwadzieścia razy mniejszy, ale ma bardzo prężną scenę jazzową i kabaretową - ocenia. No a w Montrealu jest trwający kilka tygodni festiwal jazzowy.

STRASZANE DROGI

Osiem lat od wyjazdu do Ameryki Bartosz zjechał do Polski na kilka miesięcy. - Jedyna rzecz, która mnie tu przeraża, to drogi. W Ameryce są pięciopasmowe szerokie arteriei, w Europie są znacznie mniejsze - narzeka zgodnie z polską naturą.

Natomiast to, co go absolutnie zachwyca w Stalowej Woli to dwa nowe fortepiany Stainwaya - w szkole muzycznej i w domu kultury. - To znakomite instrumenty - zapewnia. Przed tygodniem grał na tym instrumencie na chopinowskim podwieczorku.

- Bardzo miło wspominam Stalową Wolę. Dla mnie magicznym miejsce będzie zawsze nie istniejąca już kawiarnia muzyczna Pod Papugami, którą prowadził Zbigniew Rojek - wyznaje. Miał siedemnaście lat, kiedy zaczynał tu jazzować, z Marcinem Łabaziewiczem na dwa fortepiany. Marcin także przebywa w Stanach, podobnie jak muzykujący Kuba Rojek.

Bartosz ma otrzymać tytuł Ambasadora Stalowej Woli. Pobyt w rodzinnym mieście będzie więc dla niego naładowaniem akumulatorów, zanim wyjedzie do Ameryki, gdzie pochłonie go muzyka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie