Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czerwiec '56: Ludzie zaczęli szabrować sklepy

Redakcja
Jerzy Roszkowiak.
Jerzy Roszkowiak.
Wezwali mnie na Kochanowskiego. I kilku oficerów zadawało pytania: należycie do jakiejś organizacji? Co robiliście na manifestacji? W końcu byłem tak bezsilny, że się rozpłakałem. Psychicznie nie byłem już w stanie odpowiadać - opowiada Jerzy Roszkowiak.

W czerwcu 1956 roku Poznaniu byłem właściwie przypadkiem - wspomina 73-letni dziś Jerzy Roszkowiak. - Chodziłem do Szkoły Handlowej przy ulicy Śniadeckich i gdyby nie roczny kurs, na który się zapisałem już dawno byłbym u cioci pod Kościanem. Bo to już były wakacje - mówi.
18-letni wówczas młodzieniec wynajmował pokój przy ulicy Żurawiej. - Wchodziło się bramą od ulicy Dąbrowskiego i przechodziło obok zakładu fryzjerskiego, który do dzisiaj zresztą działa - wspomina. W niskim parterowym budynków luksusów nie było. Ale było tanio. Poza tym gospodyni, jako pracowniczka rzeźni przy Garbarach i ulicy Wilkońskich, załatwiła Roszkowiakowi obiady w robotniczej jadłodajni. - Za 80 złotych można było się porządnie najeść - mówi. - A pieniędzy za wiele nie było, więc to było ważne.

Czytaj także:
Czerwiec'56: Bronią były butelki z benzyną...
Czerwiec'56 w dziurawym sicie weryfikacji

To właśnie gospodyni powiedziała jako pierwsza co się dzieje w mieście. - Wyszła do pracy i po jakiejś godzinie była z powrotem. Powiedziała że Poznań strajkuje - mówi ówczesny 18-latek. - Coś zjedliśmy i wyszliśmy na dwór. Ja chciałem iść do "handlówki", żeby sprawdzić czy odbywają się zajęcia. Wtedy już całe kolumny ludzi szły ulicą Dąbrowskiego.

Jerzy Roszkowiak poszedł w stronę Zwierzynieckiej. Tam się dowiedział, że szkoła z pewnością jest nieczynna, bo wszystko stoi. I okazało się, że dalej przejść nie sposób. Grupy ludzi przesuwały się w żółwiem tempie w stronę Zamku. - Ja doszedłem tylko do Gajowej - mówi. - Dalej nie było po co iść. W tłumie tylko słyszałem głosy, że ma przyjechać ktoś z rządu. Ludzie dzisiaj wspominają, że tłum był czasem uzbrojony. To nieprawda. W gąszczu ludzi najwięcej było robotników. To był naprawdę żałosny widok, bo w większości byli ubrani w brudne kombinezony czy kaski. Masa kobiet szła także w drewniakach. Widać, że zostali odciągnięci od pracy. Jedni się modlili inni śpiewali. Roznosiła się kakofonia dźwięków.

Spisanie przez milicjantów

Młodzieniec dołączył do grupy studentów. - Można ich było poznać, bo zawsze mieli czapki - wspomina. - Po chwili podeszło do mnie kilku milicjantów. I pytają mnie co ja tu robię i czy wiem, że biorę udział w nielegalnej manifestacji.

Co im miałem powiedzieć? Byłem potwornie przestraszony. Skończyło się na okazaniu legitymacji szkolnej i... podaniu adresu.
- Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że przez adres sprawa tak od razu się nie skończy. Nie o tym jednak myślałem. Robiło się coraz później, a ja byłem potwornie głodny. A wiedziałem że w barze robotniczym nic dzisiaj nie zjem - mówi.

18-latek poszedł więc do domu. Przy Dąbrowskiego leżały wywrócone tramwaje. Po przeciwległej stronie na narożniku z rynkiem Jeżyckim - działał wówczas duży sklep odzieżowy.

- Jak szedłem ulicą widziałem jak ludzie bez skrępowania wynoszą z wnętrza całe naręcza ubrań. Ja poszedłem dalej - mówi.

Takich obrazków było jednak więcej. - Po drugiej stronie w bramie był kiosk, a za nim rozlewnia piwa. Potworna liczba ludzi pchała się do środka. Część już była pijana inni wynosili puste butelki. Podobno do benzyny, żeby potem rzucać w czołgi na Kochanowskiego. Ale tego nie widziałem. Po drodze widziałem także rozbity komis z używanymi zegarkami i instrumentami - mówi.

W zamęcie, wśród setek ludzi, ulicą Dąbrowskiego przejeżdżały zagraniczne samochody. - To chyba byli goście targowi, bo byli bardzo zdziwieni sytuacją i robili zdjęcia. Nas to cieszyło, bo była nadzieja, że świat dowie się o poznańskich wypadkach - wspomina Roszkowiak. - Po prostu szedłem, gdy nagle usłyszałem krzyk: zabili tramwajarkę! Podobno powodem było to, że zdejmowała zagłuszacze z budynku Ubezpieczeń Społecznych.

Ludzie stali na chodnikach i wtedy padły strzały. - Nie wiem skąd - mówi Roszkowiak.
Sytuacja była już bardzo niebezpieczna. Dlatego z rynku Jeżyckiego Jerzy Roszkowiak poszedł wprost do domu. - Wchodzę, a na moim łóżku leży sterta ubrań - mówi. - Byłem głodny i wystraszony, a gospodyni pyta czy udało się coś przynieść. Nie wiem skąd oni to mieli. Sami szabrowali? Ja stałem się bez swojej wiedzy paserem. Zabrałem jakieś kurtki, resztę schowaliśmy do pieca.

- Zaczęliśmy rozmawiać kto co widział. Jak się okazało, że podałem adres milicjantom usłyszałem tylko: Tu dla Ciebie nie ma miejsca - mówi.

Był wieczór, gdy Jerzy Roszkowiak został bez dachu nad głową.

- Ja nie miałem gdzie iść. Jedyną szansa był znajomy prawnik. Poszedłem w ciemno bo nie miałem gdzie się podziać. Powiedział, że mnie przenocuje. Dał coś do jedzenia. Miałem nadzieję, że do rana gospodyni przejdzie.

Przesłuchanie przez UB

- Jak wracałem od niego na drugi dzień rano sklepy były zamknięte - mówi Roszkowiak. - Szło się spokojnie. Idąc widziałem studentów, którzy jako odpowiedź na przemówienie Cyrankiewicza (w przemówieniu powiedział on, że ręka podniesiona na władzę ludową zostanie odrąbana - przyp. red.) mieli ręce na temblakach, albo schowane w rękawach.

18-latek poszedł na ulicę Śniadeckich. Powód? Sprawdzić, czy roczny kurs administracji będzie kontynuowany.

- Powiedzieli tylko że zajęć nie będzie, kurs jest przerwany, a we wtorek mam się zgłosić po świadectwo ukończenia. I to było moje szczęście - wspomina.

Bo okazało się, że jak we wtorek przyszedł do domu na Żurawią, w mieszkaniu już czekało wezwanie na Kochanowskiego.

- Tego bałem się najbardziej od dnia kiedy mnie spisano - mówi . - Poszedłem do budynku o którym w mieście krążyły prawdziwe legendy. O nim krążyły legendy.

Przepytywali mnie różni oficerowie: należycie do jakiejś organizacji? Po co poszliście na manifestację? Każdy pytał po około dziesięć minut, a ja ciągle mówiłem to samo. Że znalazłem się tam przypadkowo i nic nie wiem.

Całe przesłuchanie trwało około półtorej godziny. Jerzego Roszkowiaka przeprowadzano w tym czasie od pokoju do pokoju, kazano czekać, zastanawiać się, by w końcu dać papier do podpisania.

- To było normalne maglowanie - mówi. - Znajomy prawnik uprzedził mnie, żebym nie zmieniać wersji, ale nie wytrzymałem i na końcu się rozpłakałem. Bo na oświadczeniu było napisane, że brałem udział w zajściach. A ja nie brałem udziału tylko byłem przypadkowym uczestnikiem. Oni mówili, że to jest to samo. Nie wiem czy z litości ale poszli i poprawili. Tym razem było napisane tylko, że złożyłem stosowne wyjaśnienie i nie byłem agresywny.

Roszkowiak wyszedłem stamtąd cały roztrzęsiony. Ale sprawa była zamknięta. - Tak dla mnie skończył się czerwiec. Z Poznania do Kościana wyjechałem we wtorek - kończy opowieść.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski