Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dave Lombardo: Jestem muzykiem nieustraszonym [ROZMOWA]

Cyprian Lakomy
Cyprian Lakomy
Dave Lombardo (w środku) wystąpi wraz z Philm już  13 marca w poznańskim Blue Note. Początek o 20. Bilety: 55-75 zł
Dave Lombardo (w środku) wystąpi wraz z Philm już 13 marca w poznańskim Blue Note. Początek o 20. Bilety: 55-75 zł Materiały organizatora
Na jego uderzeniu wychowali się najlepsi metalowi perkusiści, a znaczenie płyt takich jak „Hell Awaits” czy „Reign in Blood” dalece wykracza dziś poza ramy ciężkiej muzyki. Swój kultowy status zawdzięczają one w dużej mierze obłędnej grze Dave'a Lombardo. Dziś, dwa lata po kolejnym rozstaniu z ikoną thrash metalu, 50-letni muzyk nagrywa oraz koncertuje z dużo bardziej kameralnym i eksperymentalnym Philm. Przed koncertem, który grupa da 13 marca w poznańskim Blue Note, Dave opowiada o tym jak odnajduje się w tej nowej sytuacji, występując z dala od wielkich estrad.

Przyjeżdżasz do Polski w ramach europejskiej trasy Philm. Czy po przeszło trzydziestu latach grania na całym świecie, czujesz jeszcze coś szczególnego zmieniając szerokości geograficzne?
Dave Lombardo:
Uwielbiam podróżować po świecie i wracać do miejsc, które odwiedziłem w przeszłości. Europa fascynuje mnie szczególnie. To niesamowite, że na jednym obszarze geograficznym żyje obok siebie tyle kultur. Jeśli zatem ktoś zapyta mnie, czy nie mam już dość jeżdżenia po Starym Kontynencie i występowania w tych samych klubach, stanowczo odpowiadam: nie! To coś, bez czego nie wyobrażam sobie uprawiania zawodu muzyka.

Twoje dotychczasowe muzyczne portfolio to przede wszystkim zespoły i projekty trzymające się bardzo konkretnej stylistyki. Czy ideą, która towarzyszyła powstaniu Philm było poniekąd zaprzeczenie takiej jednoznacznej formule?

Tak, absolutnie. Od zawsze chciałem tworzyć zespoły śmiałe pod względem artystycznym. Takie, które nie będą się bały łączyć stylistyk tak różnych, jak punk, funk, thrash, klasyczny rock czy w końcu jazz, czyli zupełnie jak w utworze zamykającym naszą ostatnią płytę „Fire from the Evening Sun”, w którym słychać solo na trąbce. Muzycy, z którymi tworzę Philm nie boją się próbować nowych rozwiązań. Chcemy wyjść poza pełen autoplagiatów świat muzyki metalowej i skłonić ludzi do myślenia.

Myślę, że podobne cechy stały za sukcesem, który odnieśliśmy ze Slayer. Byliśmy zespołem innym niż wszystkie, w pewnym sensie nieustraszonym. Nie zamierzam jednak podporządkowywać się prawidłom tylko jednego gatunku, który jednego dnia cię uwielbia, a nazajutrz nienawidzi.

A czy grając z Philm czujesz się z tych prawideł wyzwolony?

I to jak! Możemy tworzyć zarówno rzeczy ciężkie, mroczne i złowieszcze, jak i nieco bardziej melancholijne czy wesołe. Za tymi ostatnimi jednak zdecydowanie nie przepadam i zazwyczaj proszę kolegów o to, by powściągnęli swoje zapędy. (śmiech)

Czy w obecnym zespole wymyślasz siebie na nowo, czy może uruchamiasz dawno nieużywane umiejętności?

Myślę, że po trochu jedno i drugie. Kreuję coś nowego i wydobywam inspiracje, które drzemały we mnie od lat, lecz nie dane mi było dotąd ich spożytkować.

Philm zadebiutował w 2012 r. płytą „Harmonic”, ale zespół istnieje formalnie od 1996 roku. Dlaczego nagranie pierwszej płyty zajęło wam tak długo?

Pierwszy raz spotkaliśmy się z Gerrym w 1995 roku (Nestlerem, gitarzysta i wokalista Philm – przyp. red.). Od tamtego czasu grywaliśmy razem z mniejszą lub większą regularnością. Nagraliśmy nawet kilka materiałów demo, ale ze względu na ówczesne obowiązki w innych projektach nie byłem w stanie w pełni skupić się na Philm. Grałem w Grip Inc. oraz uczestniczyłem w kilku innych przedsięwzięciach. Wznowiliśmy działalność w 2010 roku, kiedy byłem w pełni na to gotowy.

Jak bardzo „Fire from the Evening Sun” różni się twoim zdaniem od poprzednika?

Znacznie. Przynajmniej połowa tamtej płyty powstała przed dołączeniem aktualnego basisty, Pancha. Znalazły się na niej utwory, które napisaliśmy jeszcze w latach 90. Ostatni album jest dziełem całej naszej trójki, zgranego zespołu.

To pierwszy album, który nagrałeś po rozstaniu ze Slayer przed dwoma laty. Czy jego tworzenie podziałało na ciebie odświeżająco?

Tak. Tym bardziej, że nie tylko zdołałem zgromadzić wokół siebie wspaniałych muzyków i uczestniczyć w powstawaniu utworów, lecz zostałem także producentem płyty. To dla mnie wielka rzecz.

A jak odnajdujesz się grając na scenach znacznie mniejszych niż te, na których gościłeś jeszcze niedawno?

Zapewniam cię, że wkładamy tyle samo wysiłku w występy klubowe, co w te odbywające się w wielkich halach. Myślę, że Philm jest doskonale przygotowany do tego, by pewnego dnia zagrać również na dużej estradzie. Po prostu wydaje mi się, że organizatorzy wielkich festiwali jeszcze się na nas nie poznali. Mam nadzieję, że już niebawem uda się nam zbudować silną pozycję i to się zmieni. Jestem dość cierpliwy. (śmiech)

Cofnijmy się do samego początku. Pamiętasz ten pierwszy impuls, który sprawił, że zapragnąłeś być muzykiem?

Myślę, że to radość, z jaką moi rodzice i rodzeństwo celebrowali każdy kontakt z muzyką dały mi tego kopa. Od dziecka podobało mi się to, jak muzyka wprowadza ich w dobry nastrój. Perkusja i rytm miały o tyle szczególne znaczenie, że wydawało mi się, że to właśnie one napełniają ludzi energią i odpowiednimi wibracjami.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że kluczową rolę na mojej drodze do muzyki odegrało moje rodzeństwo. Moi starsi bracia zbierali płyty, a moja siostra na co dzień udzielała się w chórze. Kiedy wychodzili do pracy, a ja zostawałem w domu, wertowałem ich kolekcję. Stare, dobre płyty winylowe...

Miałeś też podobno epizod jako DJ na dyskotekach. Prawdę mówiąc, trudno mi sobie to wyobrazić.

Ale to prawda! Miałem chyba trzynaście lat, kiedy mój kumpel z sąsiedztwa skompletował system nagłośnieniowy wraz z gramofonami i światłami. Dyskoteki organizował najczęściej w miejscowych liceach. Ja najczęściej pomagałem mu w sprawach logistycznych, choć bywało i tak, że przejmowałem sprzęt, gdy chciał wejść na parkiet i poderwać parę dziewczyn. (śmiech) Moja dyskotekowa przygoda trwała ładnych parę lat i pamiętam, że bardzo lubiłem brać w niej udział.

Jesteś bębniarzem-samoukiem. Myślisz, że to temu faktowi zawdzięczasz swój wyjątkowy styl gry?

Definitywnie. Wiąże się z tym nawet pewna anegdota. W liceum byłem jednym z kilku perkusistów uczęszczających na lekcje muzyki. Któregoś dnia mój nauczyciel zapytał mnie, czy chcę zostać perkusistą. Odparłem, że tak, a on poprosił mnie o to, bym usiadł za zestaw i coś zagrał. Kiedy skończyłem, stwierdził, że po tym, co zobaczył, za samo siedzenie na tych lekcjach może wpisać mi najwyższą notę. (śmiech) Bardzo ważne jest moim zdaniem to, by nie ulegać zbyt wielu muzycznym wpływom, a zamiast odtwarzać czyjeś patenty kształtować swoją własną filozofię gry i technikę. Niech kieruje wami muzyka, którą naprawdę lubicie, a nie podręczniki i te same, nudne ćwiczenia.

Ciekawi mnie twoje zdanie na temat głośnego ostatnimi czasy filmu „Whiplash”. Wyobrażasz sobie ćwiczenie gry na instrumencie pod tak ogromną presją z czyjejś strony?

Widziałem ten film niedawno. Gdybym od ponad trzydziestu lat nie grał na perkusji, prawdopodobnie uznałbym przedstawioną w nim sytuację za normalną i że nie da się inaczej. Sam pamiętam jak mój nauczyciel muzyki wydzierał się na innych uczniów. Nie wykluczam, że przypadki takie jak ten pokazany w „Whiplash” rzeczywiście mają miejsce, ale to cały czas zjawiska skrajne i marginalne. Wydaje mi się, że twórcom filmu zależało na pociągnięciu problemu relacji uczeń-mistrz do ekstremum. Jeśli rzeczywiście taką mieli intencję, to im się udało. Mi po seansie towarzyszyły jednak mocno mieszane odczucia.

Czy jako muzyk, na którego płytach wychowały się już co najmniej dwa pokolenia perkusistów nie masz czasem wrażenia, że młodsi bębniarze – zwłaszcza parający się tymi cięższymi odmianami muzyki – traktują swoją grę niemalże jak sport wyczynowy, zapominając o tak kluczowym elemencie, jak emocje?

Niestety bardzo często tak się dzieje. Wprawdzie gra na perkusji, podobnie jak sport, wymaga sporego wysiłku, ale nie należy podchodzić do niej jak atleta. Piosenka musi być zagrana z uczuciem i posiadać własną dynamikę, o czym często się dziś zapomina.

Prócz występów na płytach swoich zespołów, uczestniczysz także w innych przedsięwzięciach. Słychać cię w muzyce do siódmego sezonu serialu „Californication”; eksperymentujesz też na polu sztuk wizualnych. Co daje ci aktywność na tak różnych polach?

Tworzenie muzyki na ścieżkę dźwiękową „Californication” to zupełnie inne doświadczenie niż gra w zespole. Wymaga ono zupełnie innego podejścia do komponowania, często niewyobrażalnego dla kogoś, kto gra w zespole rockowym. Tego typu sytuacje jednak wyłącznie wzbogacają mnie jako artystę. Uważam, że im więcej stylów, nad którymi pracuję, tym bardziej ukształtowanym jestem muzykiem.

Podczas zbliżających się polskich koncertów promować będziecie ostatnią płytę Philm. Co jeszcze macie w planach na ten rok?

Chcemy wydać dwie kolejne płyty! Pierwsza z nich nosić będzie tytuł „Philm in the Jazz Form” i zawierać będzie nasze dotychczasowe utwory w jazzowych aranżacjach. Nagraliśmy ją tuż przed trasą i to jednego dnia! Pracowaliśmy nad nią z producentem Markiem Busellim. Pojawi się również kolejna płyta, na której pokażemy swoje tradycyjne, ciężkie oblicze.

Wiem, że twoi rodzice początkowo nie byli zachwyceni tym, że chcesz zawodowo związać się z muzyką. Czy na przestrzeni lat się to zmieniło?

Oczywiście. Choć mój ojciec nie żyje od kilku lat, wielokrotnie miał możliwość oglądania mnie u szczytu kariery. Z kolei moja mama, która dziś ma 82 lata żywo interesuje się tym, co robię i regularnie podpytuje mnie o muzykę, nad którą pracuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski