CocoRosie to jedno z najciekawszych zjawisk w muzyce w ciągu ostatnich 10 lat. Ich debiutancki album "La maison de mon rêve" z 2004 roku ma w mojej opinii status płyty klasycznej, jednego z kamieni milowych współczesnej muzyki. Nie uważam go za płytę wybitną, ale za zjawisko jedyne w swoim rodzaju, które rozpycha się poza ramy i narusza przyzwyczajenia. Ich muzyka brzmi na nim nie jak efekt pracy w studiu, a jak stłumione dźwięki spontanicznego muzykowania dochodzące zza ściany. Tak zresztą było - każdy fan grupy zna z pewnością historię o nagrywaniu tego albumu w hotelowej łazience.
Jeśli dodać do tego ciekawe tło zespołu, około 10-letnią rozłąkę sióstr i spontaniczne spotkanie po latach, oraz ich zamiłowanie do indiańskiej i kampowej estetyki, to otrzymujemy właściwie sceniczny samograj.
Przecięcie dziwactwa i domowości nadal jest esencją CocoRosie - na scenie siostry rozpięły sznurek, na którym "suszyły się" bielizna, koszulki i sukienki. Jednym z głównych elementów scenografii było też lustro w ozdobnej ramie, w którym przeglądały i poprawiały swój cyrkowy makijaż. Ich mimikę rejestrowały kamery zamontowane na mikrofonach, z których obraz na bieżąco wyświetlano na ekranie - był jednak przepalony, zniekształcony, nieco psychodeliczny. Na scenie nie było perkusji - jej rolę przejął rewelacyjny beatbokser Tez, grupę wspomagał także dziwny klawiszowiec, wyglądający jak fuzja klauna i gejszy.
Najprzyjemniej słuchało mi się tego koncertu jednak wcale nie skupionym na tym, co się dzieje na scenie, ale siedząc na podłodze, gdy nieco trzeszczący w wysokich tonach dźwięk przyjemnie się wygłuszał. Muzyka CocoRosie brzmi dla mnie najciekawiej, gdy jest "obok", stanowi tło, a nie punkt koncentracji uwagi. Śpiewały niemal dwie godziny - Sierra swoim silnym operowym głosem, Bianca dziecięco-piskliwym. Zaczęły od "Child Bride" z ich najnowszego albumu "Tales of a Grasswidow", który zdominował setlistę koncertu. Był folk, hip-hop, opera, soul, trochę wpływów muzyki tanecznej, trochę ckliwie, rzadziej wesoło.
Dwie godziny to było zresztą chyba nieco zbyt długo, choć publiczność i tak domagała się bisu. Mi jednak zabrakło trochę konsekwentnego budowania napięcia, zmęczyło za to operowanie cały czas podobną dramatyczną nutą. Podobnie jak w przypadku awangardowych eksperymentów, odniosłem wrażenie, że to co dziwaczne, najlepiej sprawdza się za pierwszym razem. Dlatego z dyskografii CocoRosie nadal wybieram ich pierwszy album i chyba też dlatego wczorajszy koncert mimo wszystko mnie nie zaczarował.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?