Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Elżbieta Smorawińska: Z mężem gramy na dwa serca

Marek Zaradniak
- Nie da się serca podzielić na dwoje, jeśli jest ono spełnione w miłości rodzinnej - mówi E. Smorawińska
- Nie da się serca podzielić na dwoje, jeśli jest ono spełnione w miłości rodzinnej - mówi E. Smorawińska Grzegorz Dembiński
- Kiedy myślę o sobie: ja, kobieta, nie jestem w stanie oddzielić funkcji: żona-matka-kochanka, bo to jedno! Każdy aspekt musi zostać wypełniony, aby czuć się szczęśliwą. Żona i kochanka to opis bycia z partnerem, mężczyzną mojego życia - a tu fortuna była dla mnie łaskawa - mówi Elżbieta Smorawińska, organizatorka koncertów charytatywnych.

Elżbieta Smorawińska urodziła się w Poznaniu tego samego dnia co Michał Bajor w Głuchołazach. Jest żoną Andrzeja Smorawińskiego, który jest synem słynnego polskiego rajdowca Adama Smorawińskiego. Z kolei rektor Akademii Wychowania Fizycznego profesor Jerzy Smorawiński jest najmłodszym bratem Adama Smorawińskiego.

Jaki jest Pani mąż?
Elżbieta Smorawińska: Jesteśmy od kilkudziesięciu lat razem, w zaufaniu i miłości. Jesteśmy dopełnieniem siebie wzajemnie, a mój mąż dał mi kontynuację spokoju i bezpieczeństwa domu rodzinnego, w którym dorastałam. Naturalna konsekwencja - to bycie matką i... babcią. Trójka dzieci dała mi spełnienie, ogrom miłości i rzecz jasna - pracy.

Smorawińska na koncertach charytatywnych wielkich wirtuozów i Smorawińska w domowych pieleszach to jedna i ta sama osoba?
Tak. Bo kiedy gotuję gar modrej kapusty i wypiekam sernik, robię to tak samo perfekcyjnie, jak zdobywanie środków na budowę kliniki kardiochirurgii. Nie da się serca podzielić na dwoje, jeśli jest ono spełnione w miłości

Znalazła Pani receptę na życiowy sukces?
Wszystko jest wypadkową urodzenia, pragnień i aspiracji oraz splotu losu. Trzeba zawsze jednak być uczciwym wobec siebie, kochać najmocniej jak się da i zawsze być otwartym na potrzeby drugiego człowieka. Trzeba życie lubić i cenić każdy jego smak.

Od ponad 20 lat organizuje Pani koncerty charytatywne. Pierwszy był chyba koncert ze Zbigniewem Górnym dla profesora Witolda Szyftera. Skąd ten wybór?
Pierwszy koncert akurat był dla Instytutu Pediatrii - ten Instytut jest najbliższy mojemu sercu, bo dzisiaj też walczę z całych sił o wsparcie budowy nowego oddziału. Kiedy stawiałam tzw. „pierwsze kroki” koncertowe, moja rodzina chwytała się za głowę: wychowywałam samodzielnie troje dzieci, dbając o dom i jednocześnie całym sercem angażując się w koncerty dobroczynne. Natura obdarzyła mnie wielkim życiowym wiercipięctwem i duchem walki. To był bardzo piękny okres w moim życiu i bardzo często wracam do wszystkich moich imprez pieczołowicie udokumentowanych już w historycznych albumach. Kiedy organizowałam pierwszy koncert, szefem kardiochirurgii dziecięcej był wspaniały człowiek profesor Szelągowicz. Wówczas powstawał nowy oddział kardiochirurgii, który funkcjonuje do dzisiaj, a ja pomagam wywalczyć potrzebne pieniądze na nową część. Wtedy oddział pooperacyjny miał 10 nowych łóżeczek dla dzieci, do siedmiu z nich - ja zakupiłam nebulizatory. Nie miałam wątpliwości, że tak trzeba, że jest to moja powinność i świadomie obrana droga życiowa. Wielokrotne własne pobyty w szpitalu zetknęły mnie nie tylko z cierpieniem, ale i brakami sprzętu, właściwej diagnostyki i ograniczonymi możliwościami. Rodziłam moje dzieci w sytuacji takiego niedostatku, że dziś wydaje mi się to złym snem.

A potem w przypadku kolejnych koncertów czy to Pani decydowała komu chce pomóc, czy może ci, którzy potrzebują, zgłaszali się do Pani?
Moje działania rozpoczęłam ze wspaniałym człowiekiem, którego niestety nie ma już wśród nas, ale w moim sercu zawsze będzie: Zdzisiu Dworzecki. To on pomógł mi stawiać pierwsze kroki w organizacji koncertów. Wiele wspaniałych projektów zrealizowaliśmy wspólnie. Był niezwykle życzliwym człowiekiem. Zawsze mówił na estradzie, że to ja jestem sprawczynią tego całego zamieszania. Po pierwszym koncercie, który zakończył się sporym sukcesem, ruszyła lawina propozycji zorganizowania kolejnych. Zaczęły powstawać fundacje i stowarzyszenia, które zwracały się do mnie z prośbą o wypromowanie i wsparcie swych działań. Jeśli chodzi o wyspecjalizowany sprzęt medyczny czy ambulans, to już sama kontaktowałam się ze szpitalami w Poznaniu i pytałam, co jest potrzebne. Koncerty zawsze miały hasło „Ratujemy życie noworodkom”, „Ratujemy dzieci chore na mukowiscydozę”, „Zbieramy na wszczepy ślimakowe dla Stowarzyszenia profesora Szyftera »Lepiej słyszeć« czyli »Better Hearing«”, „Budowa hostelu, budowa centrum rehabilitacji dla pacjentów po implantach słuchowych”... Oj, długo by wymieniać.

Ile było do tej pory koncertów?
Trudno to wszystko zliczyć, ponieważ moja dokumentacja po remoncie jest w kartonach, a ja nie mogę doczekać się, kiedy będę mogła do tego wszystkiego powrócić. To nie były tylko koncerty. Były dyskoteki, były premiery w Operze, „Diabły z Laudun” i „Galina”. Było też 40-lecie UNICEFU w Teatrze Nowym, był niezwykle wzruszający występ zespołu osób niepełnosprawnych Mazowiacy, na który najtrudniej było mi sprzedać bilety, choć były po 10 zł. Wtedy prawie odechciało mi się wszystkiego. Ale dałam radę. Sala była pełna, a ja płakałam z radości w kącie... Był też sylwester 1999/2000, była wzruszająca wigilia pod rondem Kaponiera dla bezdomnych, akcja sprzedaży bombek choinkowych, na którą nikt nie przyszedł do zaprzyjaźnionej galerii - więc finalnie z właścicielką zostałyśmy same z miską pysznych śledzi, wódeczką, bombkami z autografami wielkich i znanych, które zbierałam przy każdej okazji. Takie momenty bezsilności determinowały mnie najbardziej. Telefonicznie sprzedałam wszystkie bombki, a następnego dnia zrobiłam za sporą sumę zakupy dla domu dziecka. Były też kilkakrotnie urodziny Krzysztofa Pendereckiego, dwie Gale Folkloru Polinezyjskiego, Elton John, Vanessa Mae, królowa flamenco Maria Serrano dla fundacji profesora Religii i wiele, wiele innych.

Sama Pani dobierała?
Będąc już w środowisku artystów łatwiej było mi nawiązać kontakty, zorientować się jakie jest zapotrzebowanie. I wtedy podejmowałam decyzję, ale także słuchałam ludzi. Wielką przyjemnością było również dla mnie domowe gotowanie dla moich gości: Galiny Wiszniewskiej, żony Mścisława Roztropowicza, największego kompozytora współczesnego Francji Marcela Landowskiego, państwa Pendereckich, Rachlina, Fiumiaki Miura, Los Reyes Gipsy Legend i wielu innych niezwykłych osób.

Który z koncertów był najtrudniejszy? Który wykonawca miał największe wymagania?
Nie było żadnych wymagań. Wymagania to raczej miałam ja odnośnie repertuaru. Jeśli chodzi o olbrzymi aparat wykonawczy, dwa chóry, orkiestrę, solistów, to niewątpliwie premiera „Siedmiu Bram Jerozolimy” w farze była najtrudniejsza. To było piękne, wielkie wydarzenie i cieszę się, że mogłam to zrobić. Pomagał mi Jan Babczyszyn, z którym związałam się koncertowo, kiedy zabrakło Zdzisia Dworzeckiego. Było tak: - 8 stopni, początek grudnia, Gustaw Holoubek , nagrzewnice od wojska, magiczna atmosfera - aż chciałoby się to powtórzyć. Koszt tego przedsięwzięcia był przeogromny plus sporo nerwów.

Przez pewien czas działała Pani w UNICEF-ie. Co z perspektywy czasu dała Pani ta działalność?
Byłam Dyrektorem Generalnym Unicef Wielkopolska. To była wspaniała praca, kolejne doświadczenie, chodziłam z plecakiem wypełnionym pocztówkami od firmy do firmy i sprzedawałam je. Przez dwa lata miałam stoisko przez cały adwent w Starym Browarze. Grażyna Kulczyk umożliwiła mi sprzedaż, a Danusia Słomczyńska przygotowała wspaniałe stoisko, no i cudowne wolontariuszki, które tworzyły niezapomniane akcje dla dzieci.

W pewnym momencie przyhamowała Pani z koncertami. Przyszło zmęczenie, przesilenie?
Ten hamulec był konieczny. Lepszy hamulec jak wsteczny. Było coraz więcej fundacji, klubów i każdy robił koncert charytatywny. Coraz trudniej było sprzedać cegiełki, bo coraz więcej było imprez. Poza tym centrale firm miały siedziby w Warszawie i trudno było ze sponsoringiem - a bez tego nie da się niczego zorganizować. Postanowiłam przeczekać. Miałam wiele pracy jako ambasador HAVET hotel oraz jako mecenas Festivalu DEll’ arte w Wojanowie. Pracowałam cały czas, ale charytatywnie czasem trzeba niżej od trawy, ciszej od wiatru. Chociaż z kolei niektóre działania wymagają rozgłosu. Nawet jeśli jest to sprzeczne z naszą naturą. Dobroczynność wymaga przełamywania barier w sobie, ogromnej determinacji i niespożytych sił. Jest wyborem drogi życiowej, a nie jednorazowym porywem serca.

W tym roku po dłuższej przerwie powróciła Pani z koncertami charytatywnymi. Skąd wybór jako partnerów Akademii Gitary i Stowarzyszenia Jędrzeja Śniadeckiego?
Akademia Gitary, którą kieruje Michał Gołaś, zaproponowała mi ambasadorowanie. Jak mogłam odmówić młodym, utalentowanym ludziom o wrażliwych sercach? Z wielką przyjemnością przyjęłam też ambasadorowanie festiwalu Bartka Nizioła Masters Class w Pile. Bardzo cenię sobie młodych, zdolnych i pracowitych twórców, a jeśli jeszcze do tego działają charytatywnie, to natychmiast kradną moje serce i nie mogę im odmówić. Jeżeli chodzi o Stowarzyszenie Śniadeckiego to kolejna historia. U prezesa kupiłam aparat tlenowy dla chłopca chorego na mukowiscydozę. I jak zwykle zostałam członkiem kolejnego stowarzyszenia organizującego Oxygenalia. Włączyliśmy się w koncert Amadeusa pod batutą wspaniałej Anny Duczmal-Mróz i z udziałem wspaniałych chłopaków: Łukasza Kuropaczewskiego i Bartka Nizioła. To było coś cudownego, a wszystko to dzięki pani Agnieszce Duczmal, której raz jeszcze serdecznie dziękuję.

Od lat współpracuje Pani z profesorem Michałem Wojtalikiem przy rozbudowie kliniki kardiochirurgii dziecięcej. Ile wam jeszcze zostało do zrobienia, aby jego klinika była taka, jaką sobie wymarzył?
Została jeszcze do zebrania góra pieniędzy, o którą walczymy z każdej strony i to tak, że aż czasami głowa pęka. Michał musi jednak przede wszystkim pracować i nie może ciągle biegać za kasą, choć tu i tak sporo robi dla stowarzyszenia. Na rzecz stowarzyszenia działa też Witek Szyfter. Oboje są niesamowici. Pracuję z nimi od lat - bo oni mimo ciężkiej i stresującej pracy robią jeszcze wiele pro publico i tym mi bardzo imponują!

Organizowała też Pani koncerty Krzysztofa Pendereckiego w Poznaniu.
Od lat przyjaźnię się z całą rodziną. Trudno więc byłoby mi odmówić sobie zorganizowania wspomnianych „Siedmiu Bram Jerozolimy”. Byłam tym przedsięwzięciem przerażona, ale i szczęśliwa, bo to była taka wisienka na torcie.

Dlaczego Pani to wszystko robi?
Bo kocham ludzi, kocham życie i nie wyobrażam sobie, że można komuś, kto jest w potrzebie, nie pomóc. Życie napisało taki scenariusz dla mnie. Ja miałam zrobić tylko jeden koncert... Tymczasem profesor Janusz Gadzinowski po premierze „Diabłów” powiedział: „Proszę Państwa - kiedyś był Pagart, a teraz jest Elżbieta Smorawińska”.

Jakie ma Pani plany na najbliższy rok?
Mam sporo propozycji i deklaracji zarówno od wykonawców, jak i fundacji, od ambasadorowania do sponsorowania. Dopóki wystarczy mi sił, będę działała. W tej chwili priorytet dla mnie to klinika i zebranie potrzebnej kwoty, dlatego namawiam wszystkich do wpłacania 1% i podsuwania kolejnych pomysłów, jak możemy jeszcze pomóc w tak głębokim morzu potrzeb wszystkich potrzebujących. Zwykle działam na kilku frontach, jestem zaangażowana w dodatkowe projekty, jak np. Dom Pana Kota, czyli ośrodek felinoterapii dla osób niepełnosprawnych, który powstaje pod Poznaniem i będzie służył prowadzeniu terapii wspomagającej z udziałem zwierząt. Będę też wspomagać rozwój Poznańskich Ogrodów Zoologicznych jako członek Rady Mentorów, żeby poznańskie zoo było wizytówką miasta, a zwierzętom żyło się lepiej. To jest efekt pewnego piętna wrażliwości, bo jestem jak sensor, wyczulony na potrzeby innych, szanuję życie, kocham jego wielobarwność i zawsze jestem gotowa, by je chronić. Miałam cholerne szczęście w życiu, bo nie jestem sama z moimi pasjami. Najwierniejszym kibicem jest mój mąż, który od zawsze dba o nasze „tyły”. Gramy na dwa serca. Dlatego zawsze będę nosić puszki Owsiakowe i uczestniczyć w wigiliach takich, jak bywały te pod rondem Kaponiera. Bo dzielić się z drugim człowiekiem może oznaczać spełnienie, spokój sumienia i radość. A wokół nas ciągle jest wielu potrzebujących, a ja nigdy nie będę mieć oziębłej duszy!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski