Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal filmowy w Gdyni: Relacja z trzeciego dnia

Jacek Sobczyński
Kadr z filmu "Mój rower"
Kadr z filmu "Mój rower"
Na półmetku gdyńskiej imprezy nadszedł czas na podróże. Odpowiednie rozłożenie premierowych pokazów i - wreszcie! - niezła pogoda sprzyjały wycieczce do najbardziej oddalonego od centrum kina festiwalu.

Zanim jednak udałem się w podróż na dalekie Oksywie, musiałem skatować się na konkursowym "W sypialni" debiutującego Tomasza Wasilewskiego. Nie mam pojęcia, dla kogo reżyser nakręcił ten film, ale na pewno nie dla widza - przyjemności z seansu "W sypialni" jest tyle, co z oglądania rozjechanego kota.

PRZECZYTAJ TAKŻE:
Festiwal w Gdyni: Relacja z drugiego dnia
Festiwal w Gdyni: Relacja z pierwszego dnia

Edyta ma około czterdziestki i tuła się po Warszawie. Kobieta szuka nienazwanego czegoś, co da jej sypianie w mieszkaniach obcych mężczyzn, uprzednio uśpionych przez nią solidnymi porcjami środków nasennych. Sypia u bogaczy, biedaków, internetowych podrywaczy i zakompleksionych grubasów, czasem w luksusowej wannie, by dzień później obudzić się na zatęchłym barłogu. Kiedy poznaje pewnego młodego mężczyznę, postanawia zostać z nim na dłużej. Ale Edyta kryje w sobie pewien sekret...

Jak rozkosznie obejrzeć na ekranie tak typowo polskich, filmowych bohaterów - nie chodzą do pracy, bo nie, całe dnie spędzają na włóczeniu się i szukaniu sensu w życiu. "Co teraz? Nie wiem. A co będziesz potem robił? Nie wiem" - to tylko próbka dialogów z filmu Wasilewskiego. To jasne, że grana przez Katarzynę Herman kobieta kieruje się własnymi, nierzadko irracjonalnymi i kompletnie niezrozumiałymi przez mężczyzn bodźcami - ma do tego pełne prawo. Podkreśla swoją wolność, a jednak bez przerwy szuka męskiego oparcia. Tylko, na Boga, dlaczego zaraz kręcić o tym film?

O wiele lepiej wypadł "Mój rower" Piotra Trzaskalskiego, reżysera, który równą dekadę temu podbił Gdynię filmem "Edi". Punkt wyjściowy wydaje się oklepany - ot, podróż trzech mężczyzn z trzech różnych pokoleń, ale tej samej rodziny. Dziadek dochodzi do siebie po zawale serca, o który przyprawiła go odchodząca do innego mężczyzny żona, ojciec to światowej sławy pianista o paskudnie despotycznym charakterze, syn zaś jest przykładem zbuntowanego nastolatka w za dużych słuchawkach, nienawidzącego ojca, ale odkrywającego przyjacielską więź z dziadkiem. Cała trójka rusza na Mazury, gdzie w wiejskiej altanie wypoczywa żona dziadka wraz z swoim kochankiem.

Przez 95 procent projekcji film ogląda się znakomicie - postacie nakreślone są bardzo wyraziście (zwłaszcza pogodzony z życie dziadek Włodek w rozczulającej kreacji jazzmana Michała Urbaniaka) a przy ich ciętych dialogach śmieje się cała widownia. Ciepła komedia, gloryfikująca wolność życiowych wyborów i delikatnie wyśmiewająca odwieczną, międzypokoleniową niemożność w porozumieniu się... no właśnie, tak "Mój rower" prezentuje się przez prawie cały czas projekcji. Ale gdy w ostatnich scenach filmu reżyser metaforycznie i dzięki fałszywie wyciskającym łzy chwytom rzuca sobie trójkę bohaterów w ramiona, zgrzyt rozsadza całą komediową koncepcję filmu. Naprawdę bardzo trudno jest zrozumieć przywiązanie rodzimych twórców do happy endów - w "Moim rowerze" końcówka wyżłobiła brzydką rysę na ogólnym wizerunku filmu.

Czas na obiecaną podróż poza nieformalny teren Gdynia Film Festivalu. Nieformalny, ponieważ dwa najważniejsze festiwalowe obiekty - Teatr Muzyczny i gdyńskie Multikino - są położone niemal nad samym morzem, w bardzo niedalekiej odległości od siebie. Problem zaczyna się, gdy ktoś zapragnie obejrzeć dowolny film w ramach cyklu Gdynia Dzieciom i wybrać się do kinoteatru Grom, o którym nawet panie w informacji mówią, że to "gdzieś na Oksywiu, tam autobusem pan dojedzie".

W sumie zupełnie im się nie dziwię, bo trafienie do Gromu bez mapy graniczy z cudem. Należy przejść kwadrans na dworzec, poszukać autobusów, odjeżdżających spod starej hali handlowej by po 20 minutach podróży na drugi koniec Gdyni dotrzeć na Rondo Bramy Oliwskiej. Po jednej stronie znajduje się wielka, czarna łódź podwodna na postumencie, po drugiej pyszni się już Grom - socjalistyczny klocek, ozdobiony festiwalowymi flagami.

Jak wspaniale jest uciec od wszechobecnych na festiwalu celebrytów i gdyńskiego targowiska próżności wprost do kina, które najlepsze czasy ma już dawno za sobą, ale dusza wciąż hula po jego przepastnej sali! Jestem absolutnie pewien, że na darmowym pokazie "Bliskich spotkań z wesołym diabłem" Jerzego Łukaszewicza byłem jedyną osobą z festiwalowym karnetem - pozostałą część na oko dwudziestoosobowej widowni stanowili mieszkający w pobliżu rodzice z dziećmi. To nic, że oglądane po latach przygody diabła Piszczałki okazują się familijną odpowiedzią na "Klątwę Doliny Węży" - równie kuriozalną i topornie skręconą. Ale strasznie budujący jest widok małych dzieci, które z otwartymi buziami chłonęły tak niemodny i stary już film. Jestem pewien, że z tych smyków za kilkanaście lat będzie rekrutować się młoda widownia gdyńskiego festiwalu. A ja już ostrzę sobię zęby na piątkowy seans "Łowcy. Ostatniego starcia" w tej samej scenerii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski