Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal w Arenie: Rockowe przesilenie

Marcin Kostaszuk, Jacek Sobczyński
W wojnie na koszulki wygrała Coma, najgłośniejsi byli fani Happysad, największe skupienie panowało na koncercie Heya. Sobotni festiwal Rock In Arena pokazał, że czołówka polskiej sceny rockowej może liczyć na wspólny elektorat młodych fanów, którym obce są panujące w rodzimym hip-hopie podziały na "swoich" i "nieswoich".

Na początek przed publicznością zaprezentowały się dwa zespoły, które do takiego statusu dopiero predestynują. Bardzo dobrze wypadł poznański Orchid, którego członków nie zjadła trema przed występem na tak dużej scenie. Ton popowym piosenkom Orchidu nadało wykonanie ich na dwa głosy: charyzmatycznej Natalii Fiedorczuk i śpiewającej z nią jak równa z równą drugiej wokalistki, odpowiedzialnej do tej pory głównie za chórki Izy Budzichowskiej. Słabiej zaprezentowali się krakowscy punkowcy z CF98, w swoich utworach niebezpiecznie zahaczający o popowe rejony spod znaku Avril Lavigne. Ale poznaniakom się podobało - CF98 to pierwszy zespół, na którego koncercie pod sceną uskuteczniano taniec pogo.

- Jak Boga kocham, to najlepsze, co można teraz usłyszeć - mówił wokalista Much Michał Wiraszko, wywoływany przez widzów na scenę kolektywnym okrzykiem "jeszcze jeden". Jego Muchy zaskoczyły tych, którzy spodziewali się premierowego wykonania większości utworów z najnowszej płyty "Notoryczni debiutanci". Muzycy sięgnęli po repertuar z debiutanckiego krążka "Terroromans", robiąc wyjątek dla "W zasięgu ramion", "Przesilenia" i "Zimnych krajów", czyli nowych piosenek, które znamy już z wykonań koncertowych.

Nawet jednak te utwory pokazały ewolucję Much, zgodną z ich metryką - czego nie można powiedzieć o bezpretensjonalnych Happysad, którzy z trzydziestką na karku nadal piszą z perspektywy oczytanych, ale jednak licealistów. Rozwijają się za to muzycznie, o czym świadczy świetne przyjęcie piosenek z ich ostatniej płyty "Mów mi dobrze".

Końcówka wieczoru stała pod znakiem sportowych zmagań i nie chodzi tylko o wieści z Vancouver o srebrnym medalu Małysza, które uczestnicy festiwalu śledzili na komórkach. Hey i Coma stoczyły nieformalny pojedynek o przywództwo w rockowym stadzie i wydaje się, że zwyciężyła w nim formacja Piotra Roguckiego, który - jeśli tylko nie przesadza z żarcikami - staje się prawdziwym scenicznym szamanem, bez reszty angażującym widownię w swą muzykę.

Pod tym względem jest przeciwieństwem Kasi Nosowskiej, która kończąc piosenkę, staje się nieśmiałą, zakompleksioną Kaśką z sąsiedztwa, która przeprosiłaby za każdą przesterowaną nutkę. Gdyby brać pod uwagę jednak tylko muzykę, to byłby remis ze wskazaniem na Heya, który zaskoczył słuchaczy nowymi, zanurzonymi w elektronicznym sosie wersjami kilku starszych piosenek. Ryzyko się opłaciło: "Że" i "Heledore Babe" zabrzmiały świeżo i z polotem, a niegdyś szaleńcza "Antiba" zyskała na wyrazistości dzięki rasowemu zapożyczeniu z "London Calling" The Clash.

Banalnym byłoby podsumować "Rock in Arenę" jako znak świetnej kondycji i bogactwa polskiego rocka. Ale taka jest prawda.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski