Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Hobbit. Bitwa pięciu armii”. Ani klęska, ani zwycięstwo [RECENZJA]

Cyprian Lakomy
Cyprian Lakomy
To już ostatni raz, gdy Martina Freemana zobaczymy w roli Bilba Bagginsa
To już ostatni raz, gdy Martina Freemana zobaczymy w roli Bilba Bagginsa Materiały prasowe
Ostatnia część filmowej sagi o „Hobbicie” nie przytłacza tak mocno, jak „Pustkowie Smauga”. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że „Bitwa pięciu armii” to triumf filmowego rzemieślnictwa nad reżyserskim zmysłem.

Spostrzeżenie to można odnieść w zasadzie do każdej z trzech części „Hobbita”. O ile kolejne ekranowe odsłony „Władcy Pierścieni” - poprzedniej tolkienowskiej epopei adaptowanej przez Petera Jacksona – miały swoją wyczuwalną dynamikę, a poszczególne wątki zachowywały logiczne i przyswajalne proporcje, o tyle „Hobbit” od samego początku tę dynamikę i proporcje wytracał. Zaś jego fabuła zdawała się pełnić rolę służebną wobec orgii efektów specjalnych oraz spektakularnie patetycznej batalistyki.

Projekt ekranizacji przygód Bilba Bagginsa był na to poniekąd skazany już w chwili poczęcia. O ile konstrukcja trylogii była czymś naturalnym przy adaptacji trzech opasłych tomisk „Władcy Pierścieni”, o tyle stosując takie samo rozwiązanie przy przenoszeniu 200-stronicowego „Hobbita” w realia X Muzy, Jackson i współpracownicy porwali się z motyką na Oko Saurona, a wynik tej rozgrywki wydawał się przesądzony już dawno.

Jak na finał tej wymuszonej trylogii, „Bitwa pięciu armii” startuje nad wyraz sprawnie i efektownie. Od pierwszych sekund cieszą oko zabudowania Esgaroth, Miasta na Jeziorze, wzięte jakby nie z kart Tolkiena, lecz emanujące średniowiecznym czarem. Chwilę później te misterne dachy i wieże stają w płomieniach, gdy miasto atakuje Smaug. Opór stawia mu bohaterski Bard Łucznik (Luke Evans), który zabija smoka strzałem w serce. Z miasta mimo to zostają zgliszcza, a mieszkańców czeka wygnanie. Tymczasem w głębinach Samotnej Góry, zaślepiony bogactwem władca krasnoludów Thorin Dębowa Tarcza (Richard Armitage) zapomina o sojusznikach w potrzebie. Narastający konflikt jest oczywisty tak samo jak to, że Bilbo Baggins przeżyje i wróci do domu. I tu w fabule „Biwy...” coś się wyraźnie zacina.

Kreacje Evansa i Armitage'a to zresztą najbardziej wyraziste role w trzeciej części „Hobbita”. Stosunkowo nieobecny jest na ekranie... tytułowy bohater (Martin Freeman), który poza jedną kluczową sceną zdaje się stale trzymać na dalszym planie. Urozmaiceniem jest też poboczny wątek miłosny między eleficką wojowniczką Tauriel i krasnoludem Kilim. Kuleje jednak wątek główny, rozwleczony do granic wytrzymałości scenami bitew. Te balansują na granicy horroru splatter (rozłupywanie łbów orkom), cyrkowości i nieznośnego patosu. Gdyby nie stanowiły przynajmniej połowy dwuipółgodzinnego filmu, może i robiłyby wrażenie, a tak wyłącznie usypiają.

Jackson i współpracownicy chyba do końca próbowali udowodnić sobie i widzom, że karkołomne przedsięwzięcie, jakim była decyzja o nakręceniu „Hobbita” w formie trylogii, może zakończyć się powodzeniem. I w ostatniej jej części przez kilka chwil rzeczywiście im się udaje, bo trudno nazwać „Bitwę pięciu armii” spektakularną klęską. Choć spektakularnym sukcesem – jeszcze trudniej.

Hobbit. Bitwa pięciu armii
Nowa Zelandia, USA 2014
reż. Peter Jackson
wyst. Martin Freeman, David Armitage, Ian McKellen

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski