Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Grzegorczyk wspomina ojca Jana Górę

Jan Grzegorczyk
Jan Grzegorczyk (z lewej) wspomina ojca Jana Górę
Jan Grzegorczyk (z lewej) wspomina ojca Jana Górę Waldemar Wylegalski
Poznałem go w 1978 roku na Jego słynnych „siedemnastkach”, na które schodziły się tłumy poznaniaków. Przyjeżdżali na tę msze też duszpasterze z innych miast podglądać, jak się robi msze, która przyciąga młodzież.

Zburzył granicę między ołtarzem a nawą. Śpiewaliśmy między innymi kanony z Taize. Ojciec okazał się zbyt „atrakcyjny”. Wzywała go na przesłuchania zaniepokojona SB, „co robi, że ta młodzież tak przychodzi?”. Odpowiadał, że robi wszystko , żeby ją zniechęcić i odprawiając mszę po łacinie i mówiąc długie kazania, bo pisze doktorat i to jej przychodzenie wcale mu nie na rękę... Nie wie, co się dzieje. Ale duszpasterstwo ojca Jana, nie podobało się też arcybiskupowi, bo były donosy, że wyciąga młodzież z innych parafii, księża wpadają w kompleksy.

Pracując w Wydawnictwie „W drodze” byłem redaktorem Jego książek. Był jednym z pierwszych, który potrafił mówić o intymności kapłaństwa, nie wstydząc się swych uczuć.

Był skrzyżowaniem kapłana i artysty. Wiara była dla niego twórczością. Kipiał pomysłami. To był gejzer energii. Każdego dnia budził się świeży i nie rozpamiętywał klęsk. Nie żył urazami. Żył do przodu.

W pracy był niesamowicie inspirujący, ale też potrafił wykańczać. Nie wszyscy mieli ochotę tak jak on spalać się dla sprawy. Dla jednych był świętym, charyzmatykiem, bo tylko tacy potrafią, stwarzać coś z niczego, dla innych hochsztaplerem i błaznem, który nie zachowuje powagi kapłańskiej, ani żadnej innej. Bo Ojciec Jan był w dużej mierze niepoważny i tego się nie wypierał. Dla swoich, a raczej Bożych dzieł, stał się najsprawniejszym żebrakiem dominikańskim. Żebrał zawsze z humorem, ale wiele go to nieraz kosztowało. Nasłuchał się sporo o swoim gadżeciarstwie, płyciźnie, promowaniu wiary dla mas, która gubi pojedynczego człowieka, poszukującego głębi. Był więc świętym i błaznem w jednej osobie. Umiłował do granic niewyobrażalnych Jana Pawła II. Mówiono, że drąży go choroba papieska, że uprawia papo latrię. Papież też go kochał i przyjmował przy każdej okazji, bo rozwalał wszelkie watykańskie rytuały, wpuszczał powietrze, młodość. Papież pod koniec bił ojca Jana laską po plecach, a gdy ten stękał: „Za co?” słyszał od Jana Pawła: „Profilaktycznie”.

Nigdy nie zapomnę wspólnych wypraw z nim w gronie młodzieży do Papieża. Kiedy nas do niego już doprowadził, emocje mu puszczały i potrafił przy papieżu tylko beczeć, szczęśliwy, że dostarczył swoje kurczęta do Jana Pawła.

Był niesłychanie prawdziwy. Nie cofał tego, co powiedział. Nie przejmował się recenzjami ze swoich licznych występów. Nie zadręczał się, jak wypadł. Nie cenzurował swoich tekstów. Pamiętam wykańczającą pracę nad ostatnią książką „Święty i błazen”, która była jego publiczną spowiedzią. Przyznawał się w niej do swoich licznych , wad, grzechów, upadków. O tym jak dążąc do świętości rani bliźnich, bo nie potrafią za nim nadążyć. Były w niej też świadectwa innych osób o nim, jedne dziękczynne drugie, bardzo krytyczne i w pewnej mierze niesprawiedliwe, ale w żaden sposób nie próbował wynegocjować „lepszego wizerunku”. Nie używał żadnego pudru. Akceptował siebie, takim, jakim był.

U początku drogi, atrakcyjny kapłan, w którym podkochiwały się dziewczyny, cudowny kaznodzieją gromadzący tłumy. W ostatnich latach stracił i sylwetkę i klarowny styl wypowiedzi. Ciągle mu zarzucano, że stęka, że się powtarza, że jest nieprzygotowany. Żartował, że kiedyś był piękny, a teraz wygląda jak przejechana przez tira żaba.

Żartem, humorem, zdobywał ludzi dla Boga.

Ostatnia niedziela w Lubiniu u benedyktynów. Mówił kazanie na mszy z okazji pięćdziesięciolecia kapłaństwa, też niesłychanego artysty wiary, ojca Karola Meisnera. Ojciec Jan na początku powiedział parę komplementów, że ojciec Karol jest łysy i niski i nie grzeszy urodą, a potem zajął się głębią jego drogi kapłańskiej.

Kazanie, zakończył wzywając kościół do powtarzania słów: „Jestem Twój, zbaw mnie amen”. Tłumaczył dokładnie jak należy przy tym nabierać powietrze. Był mistrzem dykcji. Jego mowy często jednak były przerywane kaskadami kaszlu. Kiedyś tłumaczył się z tego kaszlu przed Prymasem Wyszyńskim, że to tak dla Jezusa, a wtedy usłyszał, napomnienie, że nie sztuką zedrzeć się dla Pana tylko długo dla niego pracować. Posłuchał ?

Co będzie po Jego odejściu? W sercach, tych którzy go kochali, będzie po prostu dziura nie do zasypania. Ale i owocowanie jego nauk. A co z Jego dziełami? Z Lednicą? Wierzę, że kiedy zostanie na niej pochowany, to miejsce będzie żyło. On będzie promieniował i z ziemi i z nieba. Zarzucano mu często, że nie wychował swojego następcy. „ A czy Jan Paweł II albo Prymas Wyszyński wychowali ? – odpowiadał. - Jak Bóg będzie chciał, to wzbudzi kogoś, kto zgromadzi jeszcze większe tłumy na Lednicy. A jak nie, to ją zaorają i wyrośnie na niej zboże…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski