Idea jest z gruntu celna - wyjątkowe, cykliczne wydarzenie muzyczne dodało miastu kolorytu, a wszyscy dotychczasowi wykonawcy zapewnili wysoki poziom artystyczny.
Wtorkowy artykuł Krzysztofa Kaźmierczaka kazał spojrzeć na te wydarzenia z perspektywy finansowej i ujawnił, że w najlepszym razie nie do końca dopilnowano pieniędzy miasta, przeznaczonych na ten cel. Czy to bomba, jak pisze wczorajsza "Gazeta Wyborcza"? Otóż bombą jest dopiero zawarta w jej tekście wypowiedź Łukasza Goździora, dyrektora promocji, którą przytaczam poniżej:
"Nie ma zwyczaju, by żądać faktur za wszystko, to byłby absurd. Jeśli kupuje pan w sklepie odtwarzacz DVD, nie żąda pan faktury za każdy podzespół użyty do jego wykonania. Podobnie jest w tym przypadku, za określoną kwotę kupiliśmy od My Music gotowy produkt w postaci organizacji koncertu z okazji otwarcia stadionu. Po podpisaniu pierwszej umowy nasz kontrahent zaproponował aneks, w którym zostały zwiększone koszty. Po wnikliwej analizie zaakceptowaliśmy tę propozycję. Koncert był droższy między innymi z powodu ówczesnego stanu Stadionu Miejskiego".
Innymi słowy, Panie Dyrektorze: kupuje Pan odtwarzacz stojący na półce w sklepie z ceną 100 złotych. Przy kasie dowiaduje się Pan, że kosztuje jednak 250. To jednak Pana w żadnej mierze nie niepokoi i płaci Pan bez szemrania? A jak już Pan kupi i przyjdzie facet ze sklepu, że jednak 450 to też się Pan na to zgadza, choćby i po wnikliwej analizie?
Goździor dowodzi też, że festiwal bez sponsora w nazwie to rzecz, która się miastu opłaca. Czyli ze sponsorem w tytule już nie? Czy fakt, że impreza w Gdyni nazywa się Heineken Open’er Festiwal jest jakimś problemem dla tamtejszych władz? Wręcz przeciwnie, stworzone z udziałem wielkiego browaru wydarzenie wymienia się w Europie jako jedno z najważniejszych wydarzeń, a każdy kto chce w nim uczestniczyć przyjeżdża do Gdyni na 4 dni, bo tyle trwa ich muzyczny maraton.
Ale najlepsze zostawiłem na koniec. Dyrektor Goździor grozi, że wydarzenie może się nie odbyć, jeśli miasto znacząco zmniejszy swój udział w jego organizacji.
Otóż rok temu samorządowcy z Jarocina zmienili reguły gry w sprawie tamtejszego festiwalu. Zamiast około miliona, zadeklarowali oferentom, chcącym go organizować jedynie... 340 tysięcy złotych. Firmie, która miała festiwal organizować przekazano: "Dajemy pięć razy mniej pieniędzy, ale wy możecie sobie wypracować zysk sami, jeśli sprzedacie dużo biletów. Sami walczcie o gwiazdy, bo to wasz interes w tym, żeby przyciągnęły tłumy".
I co się stało? Samorząd oszczędził (w poprzednich latach kwoty dotacji oscylowały koło miliona złotych), a frekwencja wzrosła dwukrotnie: w Jarocinie bawiło się każdego dnia od 15 do 20 tysięcy osób. Gwiazdy? Były i to nie gorsze niż wcześniej, choć agencja została zmuszona, by negocjować z nimi twardo o każdy grosz. Ja wiem, że Gossip, Pidżama Porno czy Dezerter to nie Sting. Ale pomyślcie o efekcie: trzy dni, razem około 50 tysięcy widzów, a przecież nie mają stadionu, więc wszystko musieli na gołej ziemi stawiać! A to nie koniec, bo z tych 340 tysięcy samorządowej dotacji, spora część wróciła z powrotem do budżetu gminy, bo agencja koncertowa wynajmowała pokoje w hotelu należącym do gminy, stołowała artystów i obsługę w jego restauracji itp.
Ostatnio na murach popularna była przeróbka godła promocyjnego Poznania - pod gwiazdką ukrywał się dopisek "Miasto to nie firma". A ja właśnie żałuję, że w tej sytuacji nasze miasto nie zachowuje się jak firma, a urzędnik, który odpowiada za dane wydarzenie uważa, że żądanie faktury to absurd. Bo takie poglądy... to dopiero absurd!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?