Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leonard Szymański: Kampania przed wyborami 4 czerwca była szalenie radosna i energiczna

Paulina Jęczmionka
Leonard Szymański z Lechem Wałęsą
Leonard Szymański z Lechem Wałęsą archiwum prywatne
Rozmowa z Leonardem Szymańskim, popieranym przez Komitet Obywatelski posłem na Sejm kontraktowy z Poznania, absolwentem I LO im. Karola Marcinkowskiego i Politechniki Poznańskiej, działaczem „Solidarności”.

Wybory 4 czerwca 1989 roku były znaczącym i przełomowym wydarzeniem czy - jak sugerują niektórzy - niepotrzebnym kompromisem z władzami PRL?
Nie tylko same wybory, ale cały ciąg zdarzeń zarówno w kraju, jak i poza nim, traktuje w kategorii cudu. Chodzi m.in. o wybór Polaka na papieża i jego przyjazd do Polski, porozumienia sierpniowe, 16 miesięcy karnawału „Solidarności”, wybór Margaret Thatcher czy Ronalda Reagana. To wszystko było wydarzeniami przełomowymi, ale bez krwawej rewolucji, o co apelował Jan Paweł II. Mieliśmy też charyzmatycznego przywódcę, nazywaliśmy się „drużyną Lecha Wałęsy”.

Jaka panowała przed wyborami atmosfera wśród Polaków?
Ludzie odebrali ustalenia Okrągłego Stołu jako olbrzymią szansę na walkę o powrót do normalności. Bardzo nam zależało, by w pełni ją wykorzystać. Świadczy też o tym frekwencja wynosząca ponad 60 proc., o której dzisiaj możemy tylko pomarzyć.

Jak przebiegała kampania wyborcza?
Przede wszystkim była szalenie energiczna i radosna. W ciągu sześciu tygodni odbyłem ponad 40 spotkań. W działania włączali się zupełnie mi nieznani ludzie. Pomagali zupełnie bezinteresownie. Panowała podniosła atmosfera. Co ciekawe, samą kampanię w Komitecie Obywatelskim „Solidarności” poprzedziły prawybory. W Poznaniu odbyły się one w klasztorze oo. Dominikanów. Żeby zostać kandydatem, potrzebne było ponad 50 proc. poparcia. Ja miałem 12 konkurentów, zakwalifikowałem się w trzeciej turze. I dziś - zamiast namaszczania z góry - w partiach przydałyby się prawybory.

Spodziewaliście się w Komitecie Obywatelskim takiego sukcesu bezpartyjnych kandydatów?
W centrali w Warszawie obstawiano, że uda nam się wprowadzić do Sejmu 20-30 kandydatów. Nawet druga strona szacowała bardziej odważnie, bo Aleksander Kwaśniewski dawał nam ok. 40 przedstawicieli. Wynik 161 mandatów powalił wszystkich na kolana.

PZPR i jej satelity miały jednak z góry zagwarantowane 65 procent miejsc w Sejmie. Czy zatem rzeczywiście można mówić o ich porażce?
To była klęska PZPR. Jej kandydaci mieli odgórną gwarancję, a my tylko szansę. Mimo to, Polacy jasno i wyraźnie określili się w głosowaniu i stanęli za nami murem. Koalicja rządząca w pierwszej turze wprowadziła do Sejmu trzech przedstawicieli.

Jak przyjęliście te wyniki?
Z olbrzymią radością, ale jednak zaskoczeniem. Gdy wszedłem w poniedziałek po wyborach do siedziby Komitetu Obywatelskiego, koledzy wzięli mnie na ręce i podrzucali w górę. Nie byłem wcześniej politykiem, pracowałem w przemyśle. Nie miałem pojęcia, jak funkcjonuje Sejm. Na szczęście mieliśmy Hannę Suchocką, która bardzo dużo nas nauczyła.

Z jakim nastawieniem i planem szedł Pan zatem do Sejmu?
Czułem się zobowiązany wobec Polaków. Głównie interesowała mnie gospodarka, rodzina i wzmocnienie roli społecznej kobiet. Wszyscy nastawiliśmy się, że jako opozycja będziemy popierać dobre ustawy, dyskutować o takich do poprawy, ale głośno krzyczeć przy złych pomysłach. Chcieliśmy być strażnikami. Nie przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że po dwóch miesiącach władza w sumie skapituluje. Poza radością, dążeniom do przemian, transformacji towarzyszyło też jednak poczucie dyskomfortu. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę z tego, że na przekształceniach stracą robotnicy, że spora część zakładów przemysłowych ma przerosty zatrudnienia, a będzie musiała upaść. Braliśmy to jednak na swoje barki z poczucia odpowiedzialności.

Wybrani wtedy parlamentarzyści byli uchodzili za elitę. Jak Pan ocenia dzisiejszych posłów i wydarzenia w Sejmie? Mają coś wspólnego z tamtą elitą?
Gdybyśmy przeanalizowali życiorysy wszystkich ówczesnych 161 bezpartyjnych posłów i 99 senatorów, nie znaleźlibyśmy ani jednego bez dorobku i doświadczenia. Ja przepracowałem niecały rok jako robotnik w Cegielskim, 26 lat w Wiepofamie, działałem w „Solidarności”, Prymasowskiej Radzie Społecznej i Klubie Inteligencji Katolickiej. A dziś posłem można zostać niemal z biegu, także przez namaszczenie Warszawy. W 1989 r. ostre słowa z mównicy sejmowej były wyjątkiem, staraliśmy się wyciszać wybuchowe nastroje. Panowało ogólne nastawienie, że nie przyszliśmy się obrażać, choć przecież mogliśmy czuć niechęć do przedstawicieli PZPR, a pracować nad dobrymi reformami państwa.

Dziś Sejm uchodzi za miejsce ciągłych kłótni.
Jestem tym przerażony. Niektórych wypowiedzi nie da się słuchać. Brakuje w nich chęci służenia Polsce i delikatnie mówiąc - życzliwości. Jeśli ktoś używa z mównicy nieparlamentarnych słów, nigdy w parlamencie nie powinien się znaleźć. Podobnie, w głowie mi się nie mieści np. jedzenie na sali plenarnej. Coraz rzadziej docenia się też fakt, że ta sala mogłaby dziś wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie wybory z 1989 r.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski