Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Grudziński - 45 lat na scenie i 45 lat w Poznaniu

Kamilla Placko-Wozińska
Kamilla Placko-Wozińska
W niedzielę popularny aktor Teatru Nowego Michał Grudziński obchodził 45-lecie pracy artystycznej. Z tej okazji rozmawiamy o teatrze, Poznaniu, serialach i castingach. - Jak ma zawał, albo umarł - tylko wtedy aktor może na spektakl nie przyjść - twierdzi Grudziński.

45 lat pracy artystycznej to dla Pana zarazem 45 lat mieszkania w Poznaniu. Pamięta Pan ten pierwszy dzień? Michał Grudziński, świeżo upieczony absolwent warszawskiej szkoły teatralnej, wysiada z pociągu i co? Rozgląda się bezradnie? Myśli, co dalej, gdzie skierować pierwsze kroki?
O nie, ja tu przyjechałem jak do siebie. Chociaż wychowałem się na Śląsku, w Poznaniu często bywałem. Miałem tu rodzinę, poznanianką była moja mama. Mogłem więc udać się do Kruków, Waligórów lub Konopińskich. Jeśli byłem głodny, to na pewno do mieszkającego nad WZ dawnego właściciela restauracji wujka Tusia Kruka. Zawsze gdy go odwiedzałem, zarządzał dla mnie u gosposi jajecznicę z dziesięciu jaj. Mówił, że muszę dużo jeść, żeby mieć siłę, skoro chcę być aktorem... Aż tyle nie byłem w stanie zjeść, więc gdy wychodził z pokoju, zakopywałem resztę pod kwiatkiem w doniczce.

Względy rodzinne więc zdecydowały, że wybrał Pan Poznań?
W znacznej mierze tak, ale nie tylko. Namawiał mnie też mój mistrz Jan Świderski. Mówił, że sam grał tu kiedyś przez dwa sezony w Teatrze Polskim, że mam na początek wybrać Poznań, a potem wrócić do niego do Warszawy. Ale ja tak zadomawiałem się tutaj, a tę Warszawę odkładałem i odkładałem... Pokochałem ten mój Teatr Nowy. Tu debiutowałem, tu mam swoje kontakty, jestem u siebie. Taki trochę pan na swoim. Dyrektorzy się zmieniają, a ja tak trwam. Z domu mnie przecież nie wyrzucą...

Zaraz, zaraz, debiutował Pan w Teatrze Polskim.
Gdy przyszedłem do Poznania, obydwa teatry były właściwie jedną instytucją, miały wspólną dyrekcję. W Teatrze Polskim zagrałem rzeczywiście wcześniej, ale nie traktuję tego jako debiutu, bo to było zastępstwo. Byłem Gildensternem w „Hamlecie”. Zaprzyjaźniłem się wówczas z Maniusiem Pogaszem, późniejszym Starym Marychem. Miał wspaniały motocykl uruchamiany na guzik, bardzo mi imponował... Wskakiwałem na tylne siedzenie, jechaliśmy do lasu i tam uczyliśmy się tekstu. A debiut był tu, w Teatrze Nowym, grałem sekretarza w „Ptaku” Szaniawskiego. Od tego czasu zagrałem ponad 100 ról i raczej nie były to epizody... Teatr istnieje 92 lata, prawie połowę więc ze mną. Zasłużyłem może chociaż na krzesełko mojego imienia? Dobrze mi tu, ludzie mnie polubili, czuję to, gdy czasami chodzę pieszo. Uśmiechają się do mnie, zagadują… Tyle przeżyłem tu wzlotów i upadków, stan wojenny... Dużo tu robiliśmy z Izą, byliśmy takim wspaniałym zespołem, zawsze w czołówce walczącej. Tu, w Nowym, nadal jesteśmy zespołem. Mamy wielu młodych, bardzo zdolnych aktorów. Niezdolny się u nas nie uchowa. Wierzyć mi się nie chce, że te 45 lat tak szybko minęło…

We wszystkich rozmowach odwołuje się Pan do czasów dyrekcji Izabelli Cywińskiej. Dlaczego?
Z jednej strony był to okres bardzo długi, bo szesnastoletni. I burzliwy, dużo się działo w Polsce. A z drugiej – Iza była wyjątkowym dyrektorem, jako jedyny szef miała pokój po aktorskiej stronie. Matkowała nam, zawsze można było do niej wejść. Stworzyła prawdziwy zespół, nawet gdy ktoś grał epizod, wiedział, że za chwilę czeka go wielka rola. Dużo od nas brała i to było piękne.

Niby tak dobrze, ale to za czasów Cywińskiej musiał Pan... żebrać.
I to publiczność, hm... starsza publiczność, bo był to rok 1974, pamięta do dziś. Przed każdym spektaklem „Opery za trzy grosze” siedziałem przed teatrem i żebrałem. Ile razy podjeżdżała milicja i chciała mnie zgarnąć!

A jaką dyrekcję źle Pan wspomina?
Najgorzej poczułem się przy Wiśniewskim, choć cieszyłem się, gdy do nas przyszedł. Przecież jakby urodził się u nas, za czasów Izy, gdy reżyserował. Ale nie wyszło. Klepał mnie po ramieniu, mówił, że szykuje mi wielką rolę. Nie doczekałem, zrobił tu sobie takie własne, rodzinne poletko doświadczalne… Jedyne, co dobre, to to, że dzięki niemu zwiedziłem trochę świata. Ale naprawdę wolałbym być w tym okresie doceniony z jakiejś roli na scenie w Poznaniu, niż grać w świecie zwierzątka czy kukiełki. Chciałem nawet odejść, ale miłość do tego teatru zwyciężyła. Pomyślałem, że przeczekam. I dobrze się stało – przyszedł nowy dyrektor Piotr Kruszczyński i jest nadal, z czego się bardzo cieszę. Ale pozostał mi żal do Wiśniewskiego, że straciłem bardzo dobry czas dla aktora, tak około sześćdziesiątki, gdy już jest dojrzały. Chociaż… czy ja jestem? Wygłupiam się, zaczepiam ludzi, niektórym wydaję się nieco nienormalny.

Bo jest Pan wesołym człowiekiem?
Nie jestem. Ja specjalnie prowokuję, obserwuję reakcje. To się może przydać na scenie.
Serio? To nie jest tak, że wszystko dała natura? Wychodzi Grudziński i już jest zabawnie?
Mój mistrz Jan Świderski mówił, że mam łatwość komediowania. I dodawał, że w komedii poznaje się wartość aktora. Zgadzam się z tym. Aktor musi być prawdziwy, nie może mrugać okiem do publiki i pokazywać, że to nie on, a ten głupek z roli. Komedia to często tragedia, postaci, które nas śmieszą, bywają tragiczne. Nie można się wygłupiać, trzeba szukać prawdy i to staram się robić. Dla widzów.

Bardzo ważna dla Pana ta publiczność. Zawiódł ją Pan kiedyś? Nie przyszedł na spektakl?
Nie, ale kiedyś zemdlałem. To było w „Czerwonych nosach”. Zagapiłem się, wołano mnie już po raz kolejny, ruszyłem pędem i skręciłem nogę. Wpadłem na scenę, a tu straszny ból, czułem, że zemdleję, chciałem tylko dojść do kulis. W ich kierunku się przemieszczałem się, ale nie dałem rady. Padłem i rozciąłem głowę o ostrą kantówkę sceny, krew się polała… Matka miłosierdzia, czyli Daniela Popławska, która się nami zawsze opiekuje, natychmiast ruszyła z pomocą, przyłożyła mi zimny okład. Gdy oprzytomniałem, mówiłem, że ludzie czekają, że musimy grać… Ale się nie dało, przedstawienie musieliśmy przerwać. Przez kilka dni później dzwonili widzowie, wielu widzów i pytali, jak się pan Grudziński czuje. Warto było zemdleć, żeby przeżyć coś takiego… To był jedyny raz przez te 45 lat, gdy przeze mnie przerwano czy odwołano spektakl. W tym zawodzie nie wolno chorować. No chyba, że ktoś ma zawał albo umarł, wtedy może nie przyjść…

Tak szczerze, z perspektywy czasu – nie żal Panu tej Warszawy? Teraz, gdy dzięki serialom „Na dobre i na złe” i „Rodzinka.pl”, czuje Pan popularność w całym kraju. I tak właściwie, dlaczego Pan się do tej stolicy nie przeniósł?
Miałem sporo propozycji z Narodowego, Dramatycznego, Ateneum. Z innych miast też. Ale ja się jąkałem i bardzo bałem się, że to w końcu odkryją. Z tego też powodu zrezygnowałem ze zdjęć próbnych do wielu filmów. Miałem takie spółgłoski, przy których zawsze się zacinałem. Jedną z nich było „G”. Żartowałem czasami, że w Poznaniu mi łatwiej, tu przychodzę do urzędu i mówią: „Dzień dobry, panie Grudziński” i nie zatnę się, gdy ktoś mnie spyta o nazwisko...

Już przy okazji pańskiego czterdziestolecia rozmawialiśmy o tym, że przestał się Pan jąkać. Nadal to jednak w Panu siedzi?
Zawsze. Mam to z tyłu głowy. Słowo jąkała towarzyszyło mi od dzieciństwa, później też, na przykład w wojsku. A popularność? W Poznaniu zawsze ją miałem. Owszem, teraz, gdy jest „Rodzinka.pl”, jest miło, gdy na jakimś krańcu Polski chcą sobie ze mną robić zdjęcia. Ale nikt się na mnie nie rzuca i nie rozdziera szat. Warszawa to nie dla mnie. Po trzech próbach zrezygnowałem z roli w „Jak zabić starszą panią” w teatrze „Och” Marii Seweryn. Za mało spotkań aktorskich na taką ilość tekstu. I od razu informacja, kto kiedy może grać, kiedy zastępstwa, bo film, bo serial...

Pan też z serialu, więc pewnie na castingi do stolicy jeździ...
Nie. Kiedyś jeździłem, ale to zbyt upokarzające. Przychodzi panienka i pyta, czy jestem zawodowym aktorem, a potem lewy profil, prawy... Aż w końcu którejś miałem pokazać zęby. To przeważyło, trzasnąłem drzwiami. Przecież wszystko (może oprócz tych zębów) jest w internecie. W Warszawie trzeba mieć opancerzone łokcie i przeć do przodu różnymi sposobami. A ja tak nie lubię… Kocham to, co robię. Jak obserwuję te sławne nazwiska, sławne z okładek, to wiem, że nie chciałbym być na ich miejscu. Ja sobie cenię to, co tu robię, tu mam widownię, swój teatr i nie muszę się przepychać. W „Na dobre i na złe” i w „Rodzince.pl” znalazłem się dlatego, że chcieli mnie reżyserzy. I upierali się, choć producenci mieli inne pomysły. Na pewno w oczach niektórych robię błąd, rezygnując z castingów, że ponoć szczęściu trzeba pomagać. Ja nie pomagam, a… jestem szczęśliwy.

Czyli pytanie Lech czy Legia to tylko formalność?
Nie interesuję się piłką nożną, to mój duży feler… Ale jak już to Lech, bo z Poznania. Dziwi mnie, jak ludzie wariują na punkcie futbolu. Nie lubię tłumów, nie wytrzymałbym na stadionie.
Nie jest Pan kibicem, chociaż był Pan sportowcem?
Pływałem, jako młodzik miałem wicemistrzostwo okręgu i... przestało mnie to interesować, potem była jazda figurowa, zrobiłem axela i wystarczyło. Podobnie było z żeglarstwem i jazdą konną. Jak już coś umiem, to mnie nudzi. Lubię majsterkować, kiedyś zrobiłem remont silnika malucha, ale drugi raz bym się za to nie brał, skoro dałem radę.

Dobrze, że z aktorstwem tak nie było...
Nie mogło. Bo ja przecież ciągle się go uczę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski