Paul McCartney – „New” (EMI, 2013)
W przeciwieństwie do ubiegłorocznego „Kissess From The Bottom” – albumu złożonego głównie z przeróbek utrzymanych w, jawnej zresztą, konwencji „Paul śpiewa żonie” – otrzymaliśmy właśnie pełnowartościowe, premierowe dzieło. Pierwszy od sześciu lat „nowy” to płyta zaskakująca. Nie tyle muzykalnością, czy też perfekcją w jakiejkolwiek z ocenianych płaszczyzn - do tego zostaliśmy przyzwyczajeni i trudno nie oczekiwać perfekcji od mistrza, obecnego od dekad w światowej świadomości współtwórcy gatunku. Maestria „New” leży gdzie indziej. Ani przez chwilę nie wieje z niej nudą. Takie kompozycje spokojnie mogłaby nagrać jakaś dwudziestokilkuletnia hipsterska ekipa. Już od pierwszych taktów „Save us”, którego zazdrościć może o dwie dekady młodszy Morrissey, przez świeże i znakomite „Appreciate” aż po „Road” Sir Paul zadziwia, porywa i dławi zawistników swoją ponad siedemdziesięcioletnią bezbłędnością.
Of Montreal – „Lousy With Sylvianbriar” (Polyvinyl, 2013)
Szalony kolektyw pod batutą Kevina Barnesa nie zwalnia tempa i serwuje nam dwunasty, w swojej piętnastoletniej historii, album. Na początek zdziwiła mnie jego okładka. Tak stonowanej, prostej i „normalnej” obwoluty u Of Montreal nie pamiętam od dobrych dziesięciu lat! Jeszcze bardziej intrygująca wydaje się zawartość muzyczna! Gdzie się podziały wielowątkowe, dzikie kawalkady przez kilka stylistyk w kilka minut? Owszem zachowała się tutaj pewna liryczna rozwiązłość Barnesa, mamy też typowe dla niego wielogłosowe wokalne frazy. Próżno jednak szukać galopujących kompozycji-gigantów, które ustąpiły miejsca wyciszonym piosenkom nierzadko napisanym na pianino i gitarę! Jeśli odrzucić zaklętą w tekstach, nieodzowną u Barnesa, wodewilowość okazuje się, że to bardzo nastrojowa i intymna płyta. Tym razem Of Montreal zaskakuje oszczędnością i powściągliwością stylistyczną!
Pearl Jam – „ Lightning Bolt” (Universal, 2013)
Żyjemy w czasach multimedialnego przepychu, krańcowego przebodźcowania i prześciganiu się w coraz to wymyślniejszych taktykach przykucia uwagi widza, słuchacza – czy też ogólniej – klienta. Wydanie więc płyty, która broni się jedynie zawartością muzyczną zakrawa na nie byle kaskaderstwo. Tym bardziej, jeśli zespół tonie w jubileuszach, reedycjach i podsumowaniach, pomyślne zamknięcie drugiej dekady istnienia 10. albumem (czy tylko ja widzę analogię do Hey?) wymaga pieczołowitej uwagi i nie popadnięcia w samozachwyt. Na tej płycie Pearl Jam nie oferuje nic więcej ponad to, czym raczył świat w swoich co najmniej dobrych momentach. Było ich znowu nie tak mało, a dobre momenty u Pearl Jam to naprawdę klasa światowa. W tym kontekście kłótnie czy „Lightning Bolt” jest dobry czy zły albo jak się ma do „Vs.” i „Vitalogy” postrzegam jak dywagacje z cyklu „czy bardziej kochamy mamę czy tatę”. Bez urazy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?