Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieszkanie w mniejszym mieście rozbija rutynę, jest wyzwaniem. ZDJĘCIA

Mirosława Zybura
Piotr St. Walendowski
W tym tygodniu polecamy drugą część wywiadu z Magdą Grudzińską, dyrektorką Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Poznajcie szefową kaliskiej sceny prywatnie.

Kim jest Magda Grudzińska? Wielbicielka psów, polonistka, teatrolożka?
Teatrolożka, można tak powiedzieć. Niby studiowałam polonistykę, ale o specjalizacji teatrologia i wtedy tak się mówiło, że po prostu studiujemy teatrologię. Teraz takie studia można podjąć w wielu miejscach, ale kiedy ja zaczynałam, to była tylko Warszawa i Kraków. Wtedy też ludzie robili wielkie oczy, kiedy mówiłam, że studiuję teatrologię, pytali: co to jest?

Co panią pchnęło więc do takich studiów, dziwacznych i niezbyt chyba przyszłościowych?
Na szczęście rodzice zawsze wspierali mnie w moich pasjach. Na początku liceum zafascynowałam się teatrem. Wymyśliłam sobie te studia i szłam konsekwentnie w tym kierunku. W klasie maturalnej wygrałam eksperymentalną edycję olimpiady polonistycznej o specjalności teatrologicznej, więc mogłam iść na studia bez egzaminu. Jestem też żywym dowodem na to, że nie wszyscy teatrolodzy to niespełnieni aktorzy i reżyserzy. Nigdy nie chciałam studiować aktorstwa, nawet w dzieciństwie nie marzyłam o byciu aktorką. Poszłam studiować do Krakowa, a pochodzę ze Szczecina…

Czyli na drugi koniec Polski…
Ja się łatwo przemieszczam, choć lubię też poznawać miejsca dogłębnie. Kraków mnie wtedy oczarował, chociaż później trochę wyszło mi to bokiem. Pochodziłam z miasta wykorzenionego, o zakłamanej historii. Teraz się to prostuje, ale wtedy żyliśmy w fikcji. Nie dyskutowało się o historii miasta i nie czuło się z nim żadnej więzi. Nagle zetknęłam się z miastem o żywej historii i tożsamości, w którym ludzie mieszkali od pokoleń. A ja jestem dzieckiem przesiedleńców, mój tata pochodził z Wilna, mama z okolic Lidy. Przemieszkałam w Krakowie 19 lat z przerwami. To był czas związany też z festiwalem Krakowskie Reminiscencje Teatralne. Pracowałam przy tym festiwalu 17 lat i przeszłam tam wszystkie szczeble, poznając teatr od praktycznej strony, bo studia były mocno teoretyczne. Zaczynałam jako tłumaczka, opiekunka zespołów, potem zostałam producentką festiwalu. Ostatnie 9 lat byłam tam dyrektorką. W międzyczasie pracowałam też w wielu innych miejscach, ale to doświadczenie było najważniejsze. Zajmowałam się też czynnie krytyką teatralną, ale zarzuciłam to, kiedy zostałam dyrektorką festiwalu. Po 9 latach uznałam, że czas na zmianę. To była moja świadoma decyzja, po prostu przyszedł taki moment, bo festiwal był w coraz lepszej kondycji, a ja czułam coraz większe wypalenie.

I… Warszawa.
Często tam jeździłam, widziałam, jak się zmienia i zaczęła mi się podobać, chociaż kiedy zostawiałam festiwal, było mi obojętne, do jakiego miasta się przeniosę, wiedziałam tylko, że chcę wyjechać z Krakowa. Akurat wtedy spotkałam się z Grzegorzem Laszukiem z Komuny Warszawa, który – kiedy powiedziałam mu, jaki mam plan – zaproponował, żebym współpracowała z nimi. To była komfortowa dla mnie sytuacja, bo mogliśmy umówić się z naprawdę dużym wyprzedzeniem. I tak trafiłam do Komuny Warszawa jako kuratorka realizowanego wtedy przez nich cyklu REMIX. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, dzięki temu mogłam pracować z wieloma świetnymi artystami, m.in. z Weroniką Szczawińską.

Całe życie była więc Pani związana z miastami większymi od Kalisza. Wcześniej startowała Pani w konkursie na dyrektora teatru w Gnieźnie. Przyciąga Panią urok mniejszych miejscowości?
Uczę się czegoś nowego, bo nigdy nie mieszkałam w mniejszym mieście. To rozbija rutynę, jest wyzwaniem. Kiedy odchodziłam z Reminiscencji, nie sądziłam, że za kilka lat zostanę dyrektorką teatru repertuarowego. Ten temat pojawił się nagle i nie wpadłam na to sama. Zostałam do tego namówiona, a potem zaczęłam się sama przekonywać, z myślą, że jeśli miałabym faktycznie zostać dyrektorką teatru, to tylko w mniejszym mieście. To daje ciekawsze możliwości. Tu jest tylko jeden teatr w regionie, a samo miasto żyje inaczej, spokojniej, przez co można głębiej pracować. Nie interesuje mnie wielkomiejska walka o widza i na repertuary. Oczywiście w takiej sytuacji można teatr sprofilować, postawić na autorski silny kierunek. A tu jest inaczej: teatr w mieście jest jeden, więc musimy zwracać się do wszystkich i nie wszystko, co jest czy będzie w repertuarze to są wyłącznie moje wybory artystyczne. Nie jestem typem dyktatorki, wolę pracować w zespole.

A co Panią fascynuje – poza teatrem oczywiście?
Przede wszystkim Meksyk. Kocham ten kraj ogromnie. Dawno już tam nie byłam i to trochę mnie boli. Od dzieciństwa była to moja wielka fascynacja, która zaczęła się od lektur. W sumie byłam w Meksyku pięć razy, ostatni raz ponad 10 lat temu. Wtedy przebywałam tam na stypendium, które dostałam w ramach badań do doktoratu, którego, nawiasem mówiąc, nigdy nie napisałam. Kiedy wróciłam, zostałam dyrektorką festiwalu, zdążyłam jeszcze otworzyć przewód, ale na pisanie nie było już czasu. Ten ostatni raz spędziłam w Meksyku prawie dziewięć miesięcy i było tak, jak lubię. Zanurzyłam się totalnie w tym kraju i jego kulturze. Teraz mój hiszpański nie jest już na takim poziomie, jakbym chciała, a kiedy wróciłam z Meksyku, mówiłam jak Meksykanka i bardzo mnie to cieszyło. Tak więc – Meksyk przede wszystkim, w ogóle cała Ameryka Łacińska. Lubię i czuję język hiszpański, jest mi bardzo bliski. Zawsze ciągnęło mnie w kierunku południa. A urodziłam się w zupełnie innych warunkach, bo w Helsinkach, w Finlandii. Moja mama stosowała zimny chów, spałam w wózku na balkonie nawet w trzaskające mrozy, bo takie metody przejęła od Finów. Mam bardzo duży sentyment do Finlandii, ale nie jeśli chodzi o klimat. Jestem ciepłolubna i zima mogłaby dla mnie nie istnieć – poza dwoma tygodniami w okolicach Bożego Narodzenia. Nigdy nie narzekam na upały.

Czy jeszcze coś poza tym?
Tak, uwielbiam gotować. Prowadziłam nawet z przyjaciółką w Krakowie przez jakiś czas tzw. klub kolacyjny. To takie jakby domowe restauracje, nieformalne. Nazywał się „Fiesta w kuchni”. Specjalizowałyśmy się w kuchniach regionalnych, zaczęłyśmy oczywiście od meksykańskiej. Ta kwestia była zawsze dla mnie bardzo ważna, chociaż nauczyłam się gotować bardzo późno, na studiach. Teraz modnie jest mówić, że kuchnia jest ważna w kulturze, ale ja zawsze tak uważałam. Jeśli chce się poznać dobrze jakiś kraj, zrozumieć jego kulturę, trzeba też poznać jego kuchnię. Przez 7 lat byłam wegetarianką. Na takiej ideologicznej fali przestałam jeść mięso jako młodziutka dziewczyna, ale nie wytrwałam w tym. Ostateczny powód zakończenia wegetariańskiego etapu pojawił się podczas mojej drugiej wizyty w Meksyku. Jest tam oczywiście cała masa restauracji dla wegetarian, ale nie jest to jednak kuchnia meksykańska. Chciałam jeść tam, gdzie tubylcy, a nie w lokalach dla turystów. Poza tym lubię jeść mięso. Zazdroszczę czasem tym, którzy mogą sobie go swobodnie odmówić – ja, mimo siedmiu lat wegetarianizmu, tego nie potrafię.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Helsinek. Jestem bardzo ciekawa tej historii.
Jest mocna. Zawsze mówię, że urodziłam się nie tylko w Helsinkach, ale też dzięki Helsinkom. Moi rodzice pochodzą z dawnych Kresów, tato już nie żyje… Urodzili się przed wojną, a moi dziadkowie zmarli w jej trakcie. Rodzice wyszli ze strasznej biedy. Nie mieli kompletnie nic. Studiowali tylko dzięki stypendiom, mieszkali w akademiku. Dorabiali się od zera, uważając jednocześnie, że swoim dzieciom muszą dać to, co najlepsze. Stąd między mną a moją siostrą jest dziesięć lat różnicy. Tata pracował w Polskiej Żegludze Morskiej i tam piął się coraz wyżej. Wysłano go na pięć lat jako przedstawiciela handlowego do Helsinek, gdzie zaczął dobrze zarabiać. Wtedy rodzice uznali, że w końcu stać ich na drugie dziecko (śmiech). To był bardzo późny moment, chociaż teraz jest to normą: moja mama urodziła mnie, mając 36 lat. Zawsze miałam najstarszych rodziców w klasie. Mam po tym bardzo miłą pamiątkę, drugie imię – Aurinka. W zasadzie powinno to być: Aurinko, co oznacza po fińsku „słońce”, tata jednak to spolszczył. Dzień, w którym się urodziłam, był podobno bardzo słoneczny, więc to go natchnęło. Przyjechałam do Polski mając 15 miesięcy. Jako dorosła już osoba byłam w Finlandii tylko zawodowo, na festiwalach teatralnych. Moim marzeniem jest fińska wakacyjna wyprawa, żeby lepiej poznać ten kraj. Bardzo podoba mi się brzmienie języka fińskiego, swego czasu zafascynowała mnie też Kalevala, fińska epopeja. Jest to jedyna epopeja narodowa na świecie, która nie opowiada o wojnach. Mówi dużo o samej Finlandii i charakterze tego narodu – opowiada o ciężkiej pracy, życiu drwali.

Czyli – miłośniczka teatru i dobrej kuchni, ale też i właścicielka psa, z którym nigdy się nie rozstaje. Nawet w pracy.
Jestem straszną psiarą. Przez wiele lat marzyłam o tym, żeby mieć psa, ale było to nierealne. Kiedy byłam dyrektorką festiwalu o międzynarodowym charakterze, dużo jeździłam. Cierpiałam bardzo, bywały takie momenty, kiedy już miałam psa „w garści”, ale wiedziałam, że nie mogę. I kiedy przeprowadzałam się do Warszawy, postanowiłam, że wreszcie będę mieć psa. Wolfi trafiła do mnie zupełnie przez przypadek, miała zostać tylko miesiąc, a mija już dwa i pół roku. W Warszawie pracowałam głównie w domu, więc przyzwyczaiłyśmy się do tego, że jesteśmy razem cały czas, a ja przez to, że jest takim wyczekanym, wymarzonym psem, po prostu nie lubię się z nią rozstawać. Teraz jest tu z nami, ale zwykle siedzi w sekretariacie pod biurkiem. Tam ma dobry punkt obserwacyjny, może obszczekać każdego, kto przychodzi i pilnować dostępu do moich drzwi (śmiech).

ZiemiaKaliska.com.pl Dołącz do naszej społeczności na Facebooku!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski