Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na scenie musi być rock and roll!

Bartłomiej Hypki
Debiutował na deskach kaliskiego teatru w roli Lorenza w „Kupcu Weneckim”. Krystian Durman ukończył PWST we Wrocławiu i jest bliski tego, by znaleźć się w zespole Jana Klaty.

Urodziłeś się i wychowałeś w Kaliszu. Zainteresowanie teatrem przejawiałeś już od czasów gimnazjum, ale na dobre pomysł, aby pójść tą drogą rozwinął się, gdy byłeś uczniem IV LO im. Ignacego Jana Paderewskiego. I w końcu dostałeś się do wrocławskiej PWST.
- To się sprawdza, że jeżeli człowiek dąży do celu, to udaje mu się go osiągnąć. Ze mną jest tak, jak z Jurkiem Kukuczką, który powiedział kiedyś: „Tkwi we mnie coś takiego, co sprawia, że nie interesuje mnie gra o małe stawki. Dla mnie liczy się jedynie „naj”. Tylko to mnie bierze naprawdę.” Startowałem do wielu szkół teatralnych. Po raz pierwszy nie dostałem się do żadnej z nich, ale byłem w finale we Wrocławiu. Tam poznałem środowisko. Jeździłem na egzaminy jeszcze nie będąc studentem, chciałem wgryźć się w to towarzystwo. Wiedziałem, że to jest moje miejsce. Żeby nie stracić roku, zacząłem studiować Turystykę i Rekreację w Wałbrzychu, bo zawsze moją pasją były góry. Poznałem tam m.in. mojego przyjaciela, nieżyjącego już, niestety, Wiesia Konarskiego, ratownika GOPR, który chciał mnie zarazić swoją pasją. Miałem zostać ratownikiem górskim, ale jednak zwyciężyło aktorstwo.

Ciężko było we Wrocławiu? Czy może nauka aktorstwa przychodziła Ci z łatwością?
- To były cztery lata ciężkiej orki na ugorze, jeżeli chodzi o moją osobę. Z tego, co wiem miałem nawet wylecieć na pierwszym roku i z perspektywy czasu wcale mnie to nie dziwi. Mój progres był bardzo powolny. „Kumałem” wszystko dwa razy wolniej niż moi koledzy na pierwszym roku. Pamiętam jednak, że egzaminy u moich ulubionych pedagogów - aktorów Adama Cywki i Krzyśka Boczkowskiego poszły mi bardzo dobrze. Eksplodowały we mnie wszystkie bariery, przestałem być zmanierowanym Krystianem Durmanem, coś pękło i zacząłem siebie użyczać bohaterom, postaciom na scenie. Na drugim i trzecim roku wiele mnie nauczyły, i wspaniale je wspominam, Teresa Sawicka i Krzesisława Dubiel-Hrydzewicz. To wielkie aktorki, które grały u największych reżyserów. Ten mój cały progres szkolny zakończył się debiutem jeszcze podczas studiów na deskach kaliskiego teatru w „Kupcu weneckim”.

Za swoją rolę w „Weselu” w reżyserii Moniki Strzępki na XXXIII Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi otrzymałeś wyróżnienie. Jak wspominasz tę rolę?
- Grałem Księdza. Ale takiego weselnego, który bawił się i upijał wbrew sobie. Nie był to stereotypowy ksiądz, lecz człowiek z problemami, borykający się i wątpiący w sens wyboru swojej życiowej drogi. To był spektakl dyplomowy, zagraliśmy go tylko kilkanaście razy i rozstaliśmy się z rolami. Często z moim przyjacielem aktorem Kamilem Szeptyckim, który grał Gospodarza rozmawiamy, co moglibyśmy udoskonalić, jak inaczej zagrać czy ugryźć pewne tematy. Brakuje mi tego księdza, ta rola jakoś we mnie siedzi, tęsknie za nim bardzo, po prostu (śmiech).

Teraz mieszkasz w Krakowie, do czego chyba zawsze dążyłeś. Tam też zdążyłeś zdobyć kolejne wyróżnienie, a właściwie stypendium od prezydenta Krakowa oraz Teatru Nowego.
- Dostałem stypendium za zaangażowanie i energię sceniczną w spektaklu „Umarła Kasta” w reż. Iwony Jery. Dyrektor Piotr Sieklucki i dramaturg Tomasz Kirenczuk zauważyli we mnie, pewnego rodzaju potencjał, chcieli i mam nadzieję chcą, żebym został w Krakowie i grał na tamtejszych deskach. W ramach stypendium miałem zrealizować dwa spektakle w Krakowie. Na jeden z nich, „Wszystkie misie lubią miód”, zobaczyło wielu ważnych dla mnie ludzi jak np. Marcin Czarnik, którego podziwiam już wiele lat i któremu poświęciłem swoją pracę magisterską. A kilka dni później zjawił się na nim Jan Klata, dyrektor Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Zaprosiłem go i przyznam, że mimo wszystko zdziwiłem, gdy przybył. Mam rock and rollową duszę i uwielbiam rock and roll w jego spektaklach, wychowywałem się na jego teatrze jeszcze przed i w trakcie studiów. Zawsze myślałem - co zrobić, by móc spotkać się z nim w pracy i brać udział w tworzeniu tego typu teatru.

Spotkanie było dosyć udane, skoro w grudniu będzie można zobaczyć cię na deskach Narodowego Starego Teatru w Krakowie w spektaklu „Triumf woli” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Jesteś w drodze na szczyt.
- Premiera zaplanowana jest na 31 grudnia. To będzie coś nowego, spektakl z pozytywnym, optymistycznym przekazem i wiarą w człowieka. Spotkać się w pracy z takimi wspaniałymi ludźmi jak Monika Strzępka, Dorota Pomykała, Dorota Segda, Anna Radwan, Marcin Czarnik, Paweł Demirski, Michał Majnicz czy Julek Chrząstowski jest dla mnie jak zdobycie teatralnego Everestu. Myślę, że każdy młody aktor marzy o dostaniu takiej szansy i pracy z takim zespołem.

Jesteś o krok od znalezienia się w zespole Klaty, zostania aktorem Teatru Starego w Krakowie.
- Mam taką nadzieję. Jeśli tak się stanie, to zostanie mi w marzeniach chyba tylko zdobycie wcześniej wspomnianego Everestu. Pamiętam słowa dyrektora Jana Klaty, o których nie ukrywam marzyłem ukradkiem: Witam panie Krystianie, na razie gościnnie w zespole Teatru Starego i mam nadzieję, że szybko się to zmieni. Pamiętam, jak nogi mi się ugięły. Gdy robiłem z Janem Klatą wywiad o Marcinie Czarniku do mojej pracy magisterskiej, stwierdził też, że pewni aktorzy mają, a inni nie mają szczęścia. Wierzę, że ja to szczęście gdzieś ze sobą wciąż mam. Narodowy Teatr Stary ma najlepszy zespół i najlepszego dyrektora, mówię to jaki aktor, ale przede wszystkim jako regularny widz tego teatru.

A co widzisz, jak patrzysz na kaliski Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego?
- Jestem za młody żeby to oceniać. Życzę jak najlepiej moim wspaniałym kolegom z zespołu kaliskiego. To są wspaniali ludzie, którzy podali mi rękę, kiedy startowałem do szkoły teatralnej. Wciąż z uśmiechem na ustach wspominam moje zajęcia z Wojtkiem Masaczem, sytuację, kiedy pełen lęku mówiłem, siedząc na parapecie w domu aktora, fragmenty „Pana Tadeusza” przed egzaminami. Chciałbym, żeby moi koledzy trafiali na świetnych reżyserów, są superzespołem, który umiejętnie poprowadzony tworzy bardzo dobre spektakle. A przede wszystkim to wspaniali ludzie od których wiele się nauczyłem podczas pracy nad „Kupcem weneckim”.

W jaką ze stronę sztuka teatralna według ciebie powinna zmierzać? Bez tego symbolicznej „gołej dupy” już nie ma teatru? Sztuka ma szokować.
- Ja się mam do tego ustosunkować? Sam grałem przecież z gołym tyłkiem na scenie i nawet dobrze mi z tym było (śmiech). Uwielbiam rock and roll na scenie. Lubię czuć adrenalinę, podniecenie, emocje, które często hamuje się w życiu. Teatr daje mi szanse życia w kilku wymiarach równocześnie, poprzez role mogę pozwolić sobie na wiele więcej, niż w codziennym życiu. Wracając do współczesnego teatru. Goła dupa zupełnie mi nie przeszkadza, choć wypadałoby, żeby ta „dupa” miała jakiś sens, a nie po to, by zwabić widza. Jeszcze raz powtórzę - teatr powinien być rockand-rollowy, nie powinno wychodzić się z niego obojętnym, powinien nas poruszać, skłaniać do zadawania samemu sobie pytań, angażować człowieka do dyskusji. Przyznam się szczerze, że zanim wrócę do domu po świetnym spektaklu muszę wejść do knajpy walnąć kielicha, by przemyśleć to, co przed chwilą widziałem. A dobry spektakl to taki, na który się po prostu wraca... Jest takich kilka w Starym.

Oprócz sztuki scenicznej grasz jeszcze w serialach. „Pierwszej miłości”, a wcześniej w „Galerii” czy „Prawie Agaty”. Oprócz tego też w teledyskach. Dla kasy?
- Kasa to nie wszystko. Pamiętam słowa jednego z moich profesorów: Jesteś w szkole teatralnej, nie bądź celebrytą. Nie ukrywam i zawsze to powtarzam, że jestem sfokusowany na teatr, ale gdzieś tam czasem naprawdę brakuje mi pracy z kamerą. Coś za coś. „Pierwsza miłość” daje mi tę możliwość i jest to kolejne dobre doświadczenie, choć zupełnie inne niż teatr. Tu używa się zupełnie innych środków, mniej ekspresyjnych, wiele rzeczy trzeba zagrać oszczędniej. Kamery nie oszukasz, ona zawsze widzi w oku, czy masz tzw. duszę.

Po tym całym rock and rollu lubisz odpocząć od ludzi i wyrwać się w góry.
- Uwielbiam aktywny wypoczynek. Nie lubię natomiast, kiedy jest mi w życiu wygodnie, to gubi. W życiu musi się wiele wydarzyć. Kiedy jest nudno czuje niebezpieczeństwo. W górach to otrzymuje, adrenalinę, niekiedy strach. W ciągu dnia uciekam sam w ściany, a już wieczorem kocham towarzystwo, wdawać się w rozmowy w schroniskach. Jeżdżę głównie w Tatry, choć byłem też w Dolomitach. Założyłem profil na facebooku, projekt „Aktor Na Szczycie”. Zaczęło się od fotografowania, łapania chwili. Usłyszałem, że robię to całkiem nieźle. Moje wpisy, zdjęcia, filmy mają mobilizować do przełamywania własnych barier, stawiania sobie kolejnych wyzwań. Mój następnym celem jest Nepal i baza pod Everestem. To marzenie siedzi mi w głowie od wielu lat, ale przez najbliższe miesiące muszę zostać na nizinach, bo tutaj dużo się będzie działo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski