Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nietypowy proces: Pałac w Wąsowie chce 6 mln zł za rzekome błędy strażaków

Łukasz Cieśla
Pożar pałacu wybuchł w sobotni wieczór 19 lutego 2011 roku
Pożar pałacu wybuchł w sobotni wieczór 19 lutego 2011 roku Archiwum
Właściciel pałacu w Wąsowie żąda prawie 6 mln zł od Skarbu Państwa za rzekome błędy zawodowych strażaków z Nowego Tomyśla. Zdaniem pałacu, to właśnie strażacy, przez swoją nieudolność, podczas pożaru w 2011 roku doprowadzili do dużych strat. Proces trwa. Strażacy wskazują, że recepcja pałacu zlekceważyły ostrzeżenie o pożarze. Bo zanim wezwała pomoc, w pałacu przez kilkanaście minut kasowano system ostrzegający o pojawieniu się ognia.

Właścicielem pałacu jest spółka Anrest związana z kontrowersyjnym biznesmenem Krzysztofem S. (więcej o nim w ramce na końcu tekstu) W przeszłości powiązane z nim firmy zawierały transakcje z poznańskimi sądami. Jedna ze spółek sprzedała sądowi nieruchomość na potrzeby sądu rejonowego. Inna, zarówno przed, jak i po pożarze pałacu, organizowała w Wąsowie szkolenie oraz imprezę jubileuszową dla sędziów.

Roszczeniem właścicieli pałacu zajmuje się teraz poznański Sąd Okręgowy. Formalnie pozwany jest Skarb Państwa, w praktyce tłumaczą się zawodowi strażacy z Nowego Tomyśla. Są zaskoczeni nie tylko pozwem, ale i okolicznościami nietypowego procesu. Strażacy twierdzą, że zostali zepchnięci do defensywy i w sądzie nie mogą się przebić z argumentami. Obawiają się też, że nietypowy proces uruchomi lawinę pozwów i znajdą się następni, którzy zechcą kwestionować inne akcje zawodowych strażaków.

Dyrektor od prywatnych problemów

Pożar pałacu wybuchł w sobotni wieczór 19 lutego 2011 roku. Palić zaczęło się w pokoju 303, potem ogień znacznie się rozprzestrzenił i doprowadził do ogromnych zniszczeń. W wielogodzinnej akcji gaśniczej, jak podaje straż, brało udział 196 strażaków i 44 pojazdy. Pojawili się też mieszkańcy wsi. Tłumnie obserwowali pożar i działania straży.

Formalnie spółką Anrest zarządza prezes Robert M. To były policjant z Gorzowa Wlkp., który w 2011 roku został prawomocnie skazany za wynoszenie informacji z policyjnych baz danych oraz poświadczenie nieprawdy w dokumentach.
Z kolei Krzysztof S., choć podwładni od lat nazywają go po prostu „prezesem”, w An-reście jest „tylko” dyrektorem. Gdy po pożarze przesłuchiwała go policja, zeznał, że „jest odpowiedzialny za nadzór nad pracownikami, a także rozwiązywanie ich prywatnych problemów”.

Recepcja kasuje sygnały o pożarze

Dochodzenie ws. pożaru, jeszcze w 2011 roku, zakończyło się umorzeniem. Biegli powołani przez prokuraturę w Nowym Tomyślu wskazali, że doszło do zwarcia instalacji elektrycznej lub do zaprószenia ognia przez gości. Za zwarciem przemawiały zeznania gości pałacu, którzy mówili, że w dniu pożaru były problemy z prądem i pojawiały się spadki napięcia. Za tezą o zaprószeniu ognia - teoria, że goście z pokoju 303 przed wyjściem na basen zostawili niedopałek papierosa.
Po umorzeniu sprawy spółka Anrest, za rzekome błędy strażaków pozwała Skarb Państwa o 5,9 mln zł odszkodowania oraz o odsetki od tej kwoty. Anrest pozwał też firmę ubezpieczeniową o 4,4 mln zł wraz odsetkami. Zdaniem pałacu, Hestia zaniżyła wysokość odszkodowania za pożar.

Z akt sprawy wynika, że recepcjonistka pałacu Anna R., zanim wezwała straż, przez kilkanaście minut kasowała system ostrzegający o pojawieniu się ognia. Potwierdza to odczyt z urządzenia rejestrującego sygnały. Dlaczego to robiła? Recepcjonistka nie potrafiła tego wytłumaczyć. Zeznała, że nie pamięta, by kasowała system. Dodała, że czujki reagowały także wtedy, gdy któryś z gości zapalił papierosa.

Być może obsługa pałacu w dniu pożaru błędnie przyjęła, że system przeciwpożarowy załączył się, bo ktoś zapalił papierosa. Przez ok. 13-14 minut informacja o zagrożeniu miała być kasowana, a tym samym ignorowano ostrzeżenie o niebezpieczeństwie.

- Opóźnienie w wezwaniu straży wpłynęło na swobodny rozwój pożaru - przekonuje Andrzej Łaciński, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Tomyślu. - Ogień wybuchł około godziny 20.20 w pokoju 303, a czujka była na korytarzu i załączyła się ok. godziny 20.46. Straż wezwano dopiero o godzinie 21.00. Pierwsze zastępy pojawiły się już po kilku minutach. Ale pożar zdążył się rozwinąć na tyle, że nie można było wejść do palącego się pokoju. Ogień szybko się rozprzestrzeniał pod dachem pokrytym blachą i zajmował kolejne elementy pałacu.

Ratownicy, którzy przyjechali gasić zabytek, opowiadali nam, że gdy dojechali, palił się już dach, widzieli łunę nad pałacem, widok był jak z filmu „Ognisty podmuch”. Co chwilę zapalały się kolejne elementy. Strażacy powtarzają też między sobą zasłyszaną informację, że ponoć przed laty belki z pałacu były konserwowane łatwopalną żywicą epoksydową.

- Docierały do nas informacje o żywicy. Usłyszeliśmy, że belki były tak nasączone, że nie mieliśmy szans na szybkie ugaszenie pożaru. Ale osoby, które miały wiedzę na ten temat, nie chciały tego zeznać w sądzie - mówi Jarosław Zamelczyk, zastępca komendanta powiatowego straży w Nowym Tomyślu.

Jakie jest stanowisko pałacu? Artur Kucznerowicz, adwokat reprezentujący Anrest, nie chciał z nami rozmawiać. Zanim się rozłączył, stwierdził, że dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego” jest dla niego niewiarygodny. Z kolei kierownictwo pałacu nie odpowiedziało na naszą prośbę o rozmowę.
Dotarliśmy jednak do byłego bliskiego współpracownika Krzysztofa S., zatrudnionego m.in. w Anreście. Jak mówił, jest również krewnym biznesmena. Zgodził się na dłuższą rozmowę, ale prosił o niepodawanie jego nazwiska. Jak tłumaczył, Krzysztof S. może się dowiedzieć o naszym spotkaniu. Podkreślał, że chodzi o bliższych i dalszych znajomych. Bo mieszka w małym środowisku i nie chce, by oni kojarzyli go z tą sprawą.

- Wątpię, żeby belki kiedyś posmarowano łatwopalną żywicą. Prawda jest taka, że straż popełniła liczne błędy - opowiada były współpracownik Krzysztofa S., do niedawna związany z pałacem. - Było niemalże jak w anegdocie o pożarze obory: jedna krowa się spaliła, dziewięć się utopiło. Doceniam wysiłek strażaków podczas akcji, nawet załatwiałem dla nich podziękowania na mszach w okolicznych parafiach, ale ten pożar przerósł ich swoją wielkością. Nie mam do nich pretensji jako do ludzi i nie jestem zwolennikiem pozywania do sądu. Ale z drugiej strony, jeśli ktoś, nawet niespecjalnie, doprowadził do takich zniszczeń, to straż, jako instytucja, powinna za to zapłacić - dodaje.

Jak należało gasić?

W ocenie akcji gaśniczej pojawiają się dwie sprzeczne narracje. Pewne jest to, że 19 lutego 2011 roku było bardzo mroźno, zamarzał sprzęt, wiał silny wiatr. Strażacy walczyli z żywiołem przez wiele godzin. Podczas akcji gaśniczej w pałacu zawalił się strop. Strażacy bali się nawet, że zginęło dwóch ich kolegów. Na szczęście w porę udało im się wyskoczyć na taras. Przeżyli.

Przedstawiciele pałacu, jak wynika m.in. z akt sprawy, uważają, że zawodowi strażacy gasili pożar nadzwyczaj nieudolnie. Ponoć byli niezorganizowani, nie wzięli odpowiedniego sprzętu, nie gasili pożaru od północy, czyli od strony pokoju 303, w którym najpierw pojawił się ogień, zwlekali z ewakuacją mienia. Kolejny zarzut - bardzo późno, bo dopiero po 2,5 godziny, z Poznania przyjechał duży samochód gaśniczy o nazwie Bronto. Dopiero jego udział miał przynieść przełom w akcji gaśniczej.
Z kolei straż przekonuje, że nie mogła wjechać od północnej strony. Bo był tam nierówny teren w związku z pracami budowlanymi przy nowej sali konferencyjnej.

- Pałac twierdzi, że na tę jego budowę dojeżdżał ciężki sprzęt, ciężarówki, więc i my moglibyśmy tam wjechać. Ale osobiście w czasie pożaru oglądałem teren od północnej strony. Nasze samochody potrzebują równego terenu oraz na tyle dużego, by można było wysunąć podpory. Gasiliśmy z tych miejsc, gdzie było to bezpieczne dla ludzi. Bezpieczeństwo i życie ludzkie, a nie meble z pałacu, są najważniejsze. Niestety, pałac tych argumentów nie rozumie i nie przyjmuje - mówi strażak Andrzej Łaciński.

Druhowie lawirują

Niektórzy nasi rozmówcy wskazują, że przedstawiciele pałacu przed skierowaniem pozwu mieli trudności ze znalezieniem świadków, którzy w sądzie skrytykowaliby strażaków z Nowego Tomyśla.

- Do pałacu zaczęto zapraszać świadków pożaru i osoby gaszące obiekt. Na jednym ze spotkań był prawnik związany z pałacem oraz ich zaprzyjaźniony ekspert od pożarnictwa spoza Wielkopolski. Sugerowali, jakie zeznania byłyby korzystne dla pałacu, o co mogą zapytać na sali rozpraw. Nie nakłaniali do fałszywych zeznań. Szukali świadków, którzy zeznają na ich korzyść - twierdzi jeden z naszych rozmówców.

Proces o gigantyczne odszkodowanie ruszył w sierpniu 2012 roku. Strażakiem zeznającym na korzyść pałacu został Damian P., druh z OSP Wąsowo. Po pożarze, na potrzeby procesu, miał także wśród mieszkańców zbierać zdjęcia dokumentujące rzekome zaniedbania zawodowych strażaków.

Damian P. jest zaprzyjaźniony z pałacem, bywa w nim, interesuje się jego historią, w pałacu pracuje jego kuzyn. Był jednym z pierwszych ratowników, który dotarł do palącego się obiektu. W sądzie twierdził, że straż mogła gasić od północnej strony, a strażacy gaszący pożar stawali się bryłą lodu, bo wiatr zwiewał na nich wodę. Na mrozie, jak zeznawał, zawodził także sprzęt.

Zadzwoniliśmy do Damiana P. Nie chciał odpowiedzieć, czy był proszony przez przedstawicieli pałacu o zeznania na ich korzyść.

Pozwani strażacy uważają, że niektórzy ochotnicy z OSP Wąsowo są uwikłani w rozmaite lokalne relacje i lawirują między pałacem a strażą. Na przykład jeden ze strażaków ochotników oficjalnie krytykował działania strażaków z Nowego Tomyśla. Potem ten sam strażak, oficjalnie wspierający tezy pałacu, w połowie września 2014 roku zadzwonił do komendanta straży w Nowym Tomyślu. Informował, że Maciej Ś., kolejny strażak z OSP Wąsowo, chce przeprowadzić na terenie pałacu swoisty eksperyment procesowy. Miałby on wykazać dalsze zaniedbania ratowników - tym razem w kontekście złego zaopatrzenia w wodę. Strażak relacjonował, że on i chłopaki z OSP Wąsowo nie chcą wziąć udziału w takiej akcji, bo przecież „nie można przeginać”.

Wspomniany Maciej Ś. to były szef OSP w Wąsowie. Także gasił pożar. Początkowo trzymał stronę straży. Zeznawał, że grunt od strony północnej był niestabilny i nie można tam było rozstawić sprzętu. Dyskredytował też postawę wspomnianego Damiana P., czyli kolegi z OSP Wąsowo, bo ten, zamiast gasić, ponoć gdzieś sobie poszedł i zajmował się rozmowami z obsługą pałacu.

Jednak na przełomie czerwca i lipca 2014 roku, w trakcie trwającego procesu, Maciej Ś. nieoczekiwanie radykalnie zmienił stanowisko. Najpierw złożył do sądu pisemne oświadczenie. Było poświadczone przez notariusza, zaczynało się od zdań, że sam, z własnej woli, przez nikogo nieprzymuszony, lecz z poczucia obowiązku i wyrzutów sumienia chce powiedzieć, jak było naprawdę. Oświadczył, że akcja jednak była źle prowadzona, brakowało wody do gaszenia i panował chaos. Dlaczego zmienił zeznania? Potem w sądzie tłumaczył, że jest katolikiem i zgodnie ze swoją wiarą musiał napisać takie oświadczenie. Bo wcześniej, gdy bronił straży, miał mówić nieprawdę, kierować się emocjami, ewentualnie mógł się pomylić.

„Ludzie na wsi cuda wymyślają”

Strażacy, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że Macieja Ś. mógł ktoś zastraszyć. Kilka dni przed napisaniem oświadczenia i zmianą zeznań, ponoć spalił się jego samochód. Strażacy sugerują też, że mężczyzna lub ktoś z jego rodziny pracuje dla pałacu.

Zadzwoniliśmy do Macieja Ś. W czasie rozmowy był bardzo nerwowy. Najpierw zaprzeczył, by spłonął jemu samochód. Gdy sprecyzowaliśmy, że samochodem jeździł jego syn, z zawodu policjant, Maciej Ś. stwierdził, że auto spłonęło od klimatyzacji. Jak tłumaczył zmianę zeznań?

- Nie mam nic więcej do powiedzenia poza tym, co już powiedziałem. Zmieniłem zeznania po przemyśleniu sprawy. Nikt mnie nie naciskał. Nie pracuję dla pałacu. Ludzie na wsi cuda wymyślają - mówił poirytowany Maciej Ś.

Zmianą zeznań przez Macieja Ś. jest zaskoczony nawet były pracownik Anrestu, który zgodził się na dłuższą rozmowę z nami. - Maciej Ś. zeznaje teraz na korzyść pałacu i powołuje się na swoje sumienie? Ale mnie pan zaskoczył. On był bardzo negatywnie nastawiony do Krzysztofa S. - mówi nam były pracownik Anrestu.

Jak poznański sąd zareagował na zmianę zeznań przez Macieja Ś.? Czy powiadomił prokuraturę o możliwości składania przez niego fałszywych zeznań?

- Ocena wiarygodności zeznań świadka zawsze następuje na koniec postępowania sądowego. Wtedy można ocenić, czy istnieje podejrzenie złożenia fałszywych zeznań. Gdy ten proces dobiegnie końca, sąd podejmie decyzję o ewentualnym zawiadomieniu organów ścigania - podkreśla Joanna Ciesielska-Borowiec, rzecznik Sądu Okręgowego w Poznaniu. - Z mojego doświadczenia wynika, że nawet jeśli sąd ma uzasadnione podejrzenie, że świadek fałszywie zeznawał i sąd zawiadomi o tym prokuraturę, takie sprawy niejednokrotnie nie są wszczęte. A to z kolei zniechęca do wysyłania kolejnych, podobnych zawiadomień.

Były strażak krytykuje strażaków

Strażaków z Nowego Tomyśla reprezentuje w sądzie mecenas Artur Woźnicki z Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa. Nie chciał wypowiadać się dla „Głosu Wielkopolskiego”, odesłał nas do akt sądowych. A z nich wynika, że złożył w sądzie wnioski o powołanie zespołu biegłych.
Strażacy uważają, że pożar był tak duży i skomplikowany, że powinna go ocenić grupa fachowców. Opinia zespołu ekspertów byłaby też bardziej obiektywna, bo będąca efektem konsensusu kilku specjalistów. Należałoby też przeprowadzić obliczenia w oparciu o model rozwoju pożaru, by stwierdzić między innymi, jaki wpływ na zniszczenia miało opóźnienie w powiadomieniu ratowników.

Prowadzący sprawę sędzia Janusz Jezierski z wydziały cywilnego poznańskiego Sądu Okręgowego nie powołał zespołu eksperckiego. Z listy biegłych ds. pożarnictwa powołał Jerzego Kanurskiego. To były strażak, który w 2000 roku, po kilkunastu latach pracy w straży, odszedł na emeryturę.

Wiatr z trzech stron świata

Biegły Kanurski sporządził opinię, w której przyznał, że kasowanie systemu przeciwpożarowego przez recepcję wpłynęło na rozwój i przebieg pożaru. Ale przede wszystkim wytykał zaniedbania dawnych kolegów po fachu. Biegły krytykuje straż

Jerzy Kanurski napisał w swojej opinii, że „ponad wszelką wątpliwość akcja nie była prowadzona prawidłowo”, a popełnione błędy wynikały z „braku nadzoru przez komendanta powiatowego i wojewódzkiego”. Biegły napisał też, że zbyt późno zarządzono ewakuację mienia z pałacu, wysłano niewłaściwy sprzęt, błędnie uznano, że z mniejszych podnośników nie można gasić pałacu od strony północnej. Jak pisał, strażacy prowadzą swoje akcje w różnych warunkach, np. na terenach leśnych. Wg biegłego zawodowa straż nie dogasiła pierwszego pożaru, dlatego powstał kolejny, który znacznie zwiększył zniszczenia. Zarzucił też strażakom podanie nieprawdy w dokumentacji popożarowej, porzucenie pogorzeliska i oddanie go w nadzór strażakom z okolicznych OSP.

Pozwani strażacy twierdzą, że opinia Jerzego Kanurskiego nie pomoże sądowi w zrozumieniu przebiegu akcji gaśniczej. Zarzucają, że jego opinia jest niemerytoryczna, zawiera wiele ocen personalnych, nie spełnia wymogów formalnych, nie ma żadnych obliczeń, a momentami biegły popada w śmieszność. Kanurski rozważał na przykład, które rozporządzenie o Krajowym Systemie Ratowniczo-Gaśniczym obowiązywało w dniu pożaru. To, które wygasło krótko przed pożarem, czy to, które zaczęło obowiązywać dopiero po pożarze. Biegły stwierdził, że w takim razie trzeba oprzeć się na tym starym, już nieobowiązującym.
Biegły ocenił też, że praktycznie wszystkie prądy wody były kierowane pod wiatr, co powodowało, że nie leciała ona na ogień, lecz zalewała strażaków i sprzęt.

- To tylko jeden z absurdów w opinii biegłego - przekonuje Andrzej Łaciński, strażak z Nowego Tomyśla. - Pożar był przez nas gaszony z trzech stron. Jeśli jednak wierzyć opinii biegłego, należałoby przyjąć kuriozalny wniosek, że wiatr wiał z trzech stron jednocześnie. A jest to przecież niemożliwe.

Publicystyka czy rzetelna opinia?

Radca Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa, po opinii Kanurskiego, zaczął domagać się jego wyłączenia. Mecenas Artur Woźnicki zwrócił uwagę na emocjonalny ton opinii biegłego. Zdaniem prawnika, brak rzetelnych badań i obliczeń zastąpiły publicystyczne sformułowania biegłego w stylu „uważam, że” lub „według mnie”.

Prawnik zwrócił też uwagę na przeszłość biegłego. W 1999 roku Kanurski był komendantem powiatowym w Sępólnie Kra-jeńskim. Został odwołany ze stanowiska po sporze ze związkami zawodowymi. Podwładni zarzucili mu konfliktowość, traktowanie ich jak zło konieczne, złe zarządzanie finansami jednostki, a przełożeni dodali do tego nieprawidłowości w prowadzeniu i dokumentowaniu spraw. Gdy to wytknęli, ówczesny komendant Kanurski miał nie wypełnić niektórych zaleceń pokontrolnych. Ostatecznie Jerzy Kanurski został odwołany ze stanowiska, przeniesiono go do komendy w Toruniu, a niebawem odszedł ze straży.

Prawnik Anrestu, adw. Artur Kucznerowicz, sprzeciwił się odwołaniu biegłego Kanurskiego. Jego zdaniem straż zaczęła domagać się odwołania biegłego dopiero, gdy poznała jego negatywną opinię.

Ostatecznie Kanurski pozostał biegłym w sprawie. Zanim sąd podjął tę decyzję, zwrócił się do Kanurskiego, by ten wskazał, jak przebiegała jego kariera zawodowa. W piśmie do sądu Kanurski słowem nie wspomniał o konflikcie w Sępólnie Krajeńskim, o skargach związkowców, o tym, że tamtejszy starosta cofnął swoje poparcie dla niego. W liście napisał za to, że w 2000 roku zakończył służbę ze względu na sytuację rodzinną. Jako ojciec pięciorga dzieci musiał dojeżdżać do Torunia aż 160 km, co negatywnie wpływało na jego rodzinę.

Dobry, bo nie ze straży

Z rozmowy z rzecznikiem prasowym poznańskiego sądu wynika, że sąd świadomie powołał właśnie biegłego Kanurskiego. Bo to były strażak, od lat nie pracuje w straży, nie jest więc niczyim podwładnym.

- Rzeczywiście, do tej pory ten biegły nie został przesłuchany na rozprawie. Jednak to nie jest standard ani konieczność, by biegły, który wydał pisemną opinię, musiał także zostać przesłuchany - przekonuje Joanna Ciesielska-Borowiec, rzecznik poznańskiego Sądu Okręgowego. - Biegły jest wzywany wtedy, gdy strony mają wątpliwości do jego opinii, a sąd uzna, że jest potrzeba, by przeprowadzić dowód z takiego przesłuchania. Postępowanie nadal trwa i być może sąd jeszcze wezwie tego biegłego na rozprawę. Na obecnym etapie sprawy trudno wyciągnąć kategoryczne wnioski.

Straż pożarna konsekwentnie domaga się przesłuchania Kanurskiego i powołania niezależnego zespołu biegłych. Rzecznik sądu mówi z kolei, że kiedyś strony postępowań raczej nie kwestionowały opinii fachowców. W ostatnich latach to się jednak zmieniło.
- Strony coraz częściej chcą powołać własnych ekspertów. W tej sprawie pojawił się wniosek straży o powołanie zespołu biegłych, ale trudno znaleźć taki instytut, o którym można by powiedzieć, że jest w pełni niezależny i niezwiązany ze strukturami straży pożarnej - mówi sędzia Joanna Ciesielska--Borowiec.

Biegły Kanurski w swoich dwóch opiniach pisemnych nie zastosował żadnego modelu matematycznego ws. rozwoju pożaru pałacu. Stwierdził, że takie modele wymagają sprzętu komputerowego o dużej mocy obliczeniowej, a on nie spotkał modelowania takiego pożaru, jak ten w Wąsowie. W rozmowie z nami przekonywał z kolei, że jest niesłusznie krytykowany przez strażaków.

- Zarzut, że jestem uprzedzony do straży, jest nieprawdziwy. Przed laty pojawił się konflikt ze związkowcami. Mój przełożony uznał wówczas, że lepiej będzie, jeśli odejdę ze stanowiska komendanta powiatowego. Jednak do dzisiaj utrzymuję kontakt z wieloma komendami straży, m.in. w Sępólnie Krajeń-skim, Bydgoszczy, Toruniu, Pile. Sponsoruję i pomagam organizować imprezy strażackie, np. mistrzostwa w sporcie pożarniczym w Toruniu - mówi Jerzy Kanurski w rozmowie z „Głosem Wielkopolskim”. - Ja po prostu nie lubię nierzetelnie wykonywanej pracy. Środowisko strażackie jest dosyć hermetyczne i zadufane w sobie. Pisząc w swojej opinii o błędach w czasie akcji gaśniczej w pałacu, naruszyłem pewne świętości i jestem teraz w sposób nieuzasadniony bezpardonowo atakowany - dodaje.

Pałac został odbudowany. Proces wciąż trwa. Poznański Sąd Okręgowy niedawno zlecił kolejną opinię. Tym razem biegłemu, który ma wypowiedzieć się, jaka była wartość ruchomości znajdujących się w pałacu w dniu pożaru.

Śledztwo ABW ws. działalności Krzysztofa S.
W styczniu ujawniliśmy okoliczności śledztwa ABW, która zainteresowała się działalnością Krzysztofa S. Agencja sprawdzała okoliczności upadku jego holdingu Onyks, kwestię rzekomego wyprowadzenia majątku (m.in. pałac w Wąsowie trafił do spółki Anrest) oraz znajomości biznesmena z konkretnymi poznańskimi prawnikami, dla których miał organizować zakrapiane imprezy.

Niektórzy prawnicy zasiadali także w powiązanych z nim spółkach.
Kolejne wątki dotyczyły rzekomego wyciągania z zakładów karnych konkretnych więźniów (np. skazanego policjanta i prawnika). Trafiali do zakładów półotwartych, a stamtąd do pracy w spółkach związanych z Krzysztofem S. Wielowątkowe śledztwo, mimo protestów ABW, w 2010 roku zostało umorzone przez poznańską prokuraturę.

Jak sąd kupił sąd
W latach 90. XX wieku pałac został kupiony przez spółkę Onyks kontrolowaną przez Krzysztofa S., biznesmena i menedżera piłkarskiego. Był jednym z głównych oskarżonych o przestępstwa gospodarcze w aferze Elektromisu. Poznański sąd skazał go w I instancji. Ale po wyroku okazało się, że sąd popełnił błędy formalne, wskutek czego zarzuty wobec Krzysztofa S. i kilku innych oskarżonych się przedawniły. Po tamtym wyroku poznański sąd kupił od Onyksu zrujnowaną dawną fabrykę lamp, by utworzyć tam Sąd Rejonowy Poznań Grunwald i Jeżyce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nietypowy proces: Pałac w Wąsowie chce 6 mln zł za rzekome błędy strażaków - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski