Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Open'er Festival: Relacja z czwartego dnia

Jacek Sobczyński
W Gdyni pojawiły się tysiące fanów muzyki
W Gdyni pojawiły się tysiące fanów muzyki Archiwum
Podczas ostatniego dnia Open'era dowiedzieliśmy się, na sukces którego młodego artysty warto postawić każde pieniądze. Była też łyżka dziegciu w beczce festiwalowego miodu - pierwszy i jedyny katastrofalny koncert na tegorocznej edycji imprezy.

Po trzech dniach chmur i deszczu nad Open'erem w końcu zaświeciło słońce. Widok był piękny - tuż po godzinie 20 złocista kula zachodziła powoli hen, za sceną namiotową, stając się tłem dla diabelskiego młyna i wieżyczek namiotu. Wielu festiwalowiczów zamiast wybrać się na koncert The Wombats wolało usiąść na trawie i pokontemplować ten nastrojowy obrazek. Ale tylko do 21.

Wtedy bowiem swój koncert na scenie namiotowej rozpoczął James Blake, 22-letni piosenkarz i kompozytor z Wielkiej Brytanii. Stylistyczna wolta, jaką w ciągu kilku ostatnich miesięcy przeszedł ten młody artysta, jest zdumiewająca. Ochrzczony naczelną postacią pięknego, nastrojowego dubstepu Blake na swojej debiutanckiej płycie zaskoczył wszystkich, serwując zestaw kameralnych ballad z pogranicza trip-hopu i szlachetnego, spokojnego popu. Ale na Open'erze Blake pokazał nam obie twarze - wytrawnego kompozytora balladowych hitów i sprawnego, dubstepowego didżeja.

CZYTAJ TEŻ:
OPEN'ER FESTIVAL: POZNANIACY NA MUZYCZNEJ SCENIE

Co lepsze, do tego ostatniego nie potrzebował gramofonu. Wszystkie partie Blake wykonywał na klawiszach, wspomagając się samplerem oraz basistą i perkusistą. Niesamowite było przyglądanie się, jak na naszych oczach rozwija się każdy utwór, jak stricte elektroniczne kompozycje nabierają nowego wymiaru poprzez odegranie ich na żywych instrumentach. Blake nie zawiódł też jako wokalista - lekkość, z jaką zaśpiewał choćby hitowe "Limit To Your Love" była zdumiewająca. Przed tym wyglądającym jak szczeniak z liceum muzycznego chłopakiem czeka już wielka kariera. Na razie udało mu się przyciągnąć na scenę namiotową rekordową na Open'erze ilość ludzi i sprawić, że ci nie wyszli z niego przed końcem na rozpoczynający się o 22 koncert The Strokes.

Jego zblazowanie i nonszalancja mogą irytować. No, ale jeśli jest się synem szefa największej agencji modelek na świecie, wówczas można podchodzić do wszystkiego ze znudzoną miną, czego bowiem Julian Casablancas jeszcze w życiu nie widział? Wokalista The Strokes i jego zespół zainstalowali się na głównej scenie punkt 22, po czym przez 75 minut odpalali w stronę kilkudziesięciu tysięcy polskich widzów rockowe petardy. Tak powinien wyglądać porządny, gitarowy koncert - bez mizdrzenia się do widza, z odpowiednią porcją scenicznej bufonady i wieloma, wieloma przebojami. Amerykanie zagrali swoje wszystkie najsłynniejsze single - od "Is This It?" po świeżutkie "Under Cover Of Darkness", od "Juicebox" i "Reptilii" po fenomenalne, wieńczące gdyński koncert "Take It Or Leave It". Odbiór polskiej widowni był tak dobry, że i sam zespół bawił się świetnie; w pewnym momencie Casablancas zasłonił oczy grającemu na gitarze koledze, ponadto co chwila urządzał sobie wycieczki w stronę widowni. Podobno podczas ostatniej ktoś ukradł mu z nosa lustrzane okulary wayfarer od Ray Bana, które Casablancas dumnie nosił przez cały występ. W imię takiego koncertu warto było złożyć ofiarę na ołtarzu sztuki. A poza tym okulary Casablancasa były faktycznie przepiękne.

I kiedy wszyscy spodziewali się, że tegoroczna, 10.edycja Openera zakończy się bez żadnej koncertowej wpadki, na dużej scenie doszło do katastrofy. Bo chyba tylko tak można opisać fatalny występ M.I.A., światowej gwiazdy sceny tanecznej, autorki hitu "Paper Planes" z obrazu "Slumdog Millionaire". Brytyjce nie wychodziło praktycznie nic - jej agresywny wokal bardzo szybko zamienił się w cichutki, piszczący głosik, w sączące się z "puszki" podkłady co chwila wkradały się bezsensowne przerwy zaś kilkunastu parkietowym przebojom artystki po prostu zabrakło ognia. Koncert emanował przypadkowością, stojąc na widowni miało się wrażenie, że M.I.A. kompletnie nie panowała nad chaosem, płynącym ze sceny.

Zbyt monotonne wykonania położyły prawie wszystkie utwory oprócz pochodzącego z ostatniej płyty "Born Free" - co ciekawe, według wielu krytyków absolutnie najgorszego singla w karierze M.I.A. Na początku koncertu gwiazda niespodziewanie zaprosiła tłum fotoreporterów na scenę, którzy ochoczo rzucili się do robienia jej zdjęć. Było co uwieczniać - kobietą jest niezaprzeczalnie piękną, szkoda tylko, że jej koncert był tak brzydki.

Prawdziwy finał Open'era odbył się na scenie namiotowej z udziałem włoskiego duetu Chromeo. Ich muzyka brzmi jak bardziej taneczna wersja ścieżki dźwiękowej do "Policjantów z Miami" - świadomie kiczowate, nawiązujące do lat 80. gitary plus klawiszowy funk z obowiązkową domieszką przetworzonych wokali. Południowi przybysze chyba nie spodziewali się tak świetnego przyjęcia ze strony widowni - co chwila z uśmiechami na twarzy przerywali koncert i napawali się owacjami. Im wolno, zwłaszcza po kawałku dobrej roboty, jaki odwalili na gdyńskiej imprezie. Koncertowe wersje ich hitów "Bonafied Lovin'" i "Fancy Footwork" doprowadziły openerowiczów do szaleństwa. Tak radosny i szalony powinien być finał każdej wielokoncertowej imprezy.

Niezaprzeczalny, artystyczny sukces tegorocznej edycji Open'era wziął się z wytrawnej selekcji organizatorów. Ci nie poszli na głosem tłumu, nie zaserwowali po raz kolejny rockowych nudziarzy z Kings Of Leon czy odgrzewanych kotletów pokroju Moby'ego i Chemical Brothers, o których najgoręcej dopraszali się fani. Zamiast tego woleli pokazać im, jak niesamowici artyści kryją się poza głównym obiegiem muzyki. Bo umówmy się - Crystal Fighters, Cut Copy czy Chromeo to wykonawcy w Polsce anonimowi. Szefowie Open'era nie bali się sięgnąć do szufladek alternatywnych, czego dowodem były koncerty aż trzech wykonawców, których kojarzymy z poprzednich edycji niszowego Off Festivalu Artura Rojka - Caribou, The National i British Sea Power.

A jeśli już decydowali się na starsze gwiazdy, to skrupulatnie wybrali te, które cieszą się sławą wybornych, koncertowych wyjadaczy. Prince, Pulp, Primus - ich występy były po prostu rewelacyjne. To był najrówniejszy muzycznie Open'er w historii a my już odliczamy dni do grudnia, kiedy to szef imprezy, Mikołaj Ziółkowski, zwykł odsłaniać pierwszą gwiazdę kolejnej edycji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski