Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Open'er Festival: Relacja z trzeciego dnia

Jacek Sobczyński
Open'er Festival to raj dla fanów muzyki.
Open'er Festival to raj dla fanów muzyki. Tomasz Bołt/Polskapresse
Najważniejszy koncert jubileuszowej, 10. edycji Open'era za nami. Dwugodzinny set Prince'a tylko umocnił przewijającą się od początku imprezy tezę - to chyba najlepszy Open'er w historii. Zwłaszcza, że nie tylko on powalił w sobotę widzów na kolana.

Tak ważnego dla rozwoju muzyki artysty nie było na Open'erze nigdy. Sonic Youth? W porządku, w światku muzyki alternatywnej ich rola jest nie do przecenienia, ale to muzyka dla słuchaczy ambitnych, nie świetne hity, które potrafią porwać miliony. Kanye West? Jay-Z? Przecież nie byłoby hip-hopu (a przynajmniej nie w takiej formie) bez Prince'a! Skalę popularności artysty zaświadcza frekwencja; na koncert Księcia stawiło się mniej więcej tyle samo osób, co na występy headlinerów dwóch poprzednich dni festiwalu, Coldplay i Pulp, razem wziętych. Tuż przed godziną 22 wszystkim drżały nogi - to już teraz, za chwilę zobaczymy faceta, który nie gra w tej lidze, co Radiohead, Red Hot Chili Peppers, Kings Of Leon i inne gwiazdy muzyki rozrywkowej. On jest o szczebelek wyżej, w rozgrywkach bogów - Michaela Jacksona, The Beatles, Madonny.

Czytaj też:
Open'er Festival: Relacja z drugiego dnia
Open'er Festival: Poznaniacy na muzycznej scenie
Open'er Festival: Relacja z pierwszego dnia

Baliśmy się, czy Mały Książę nie pokaże nam swoich much w nosie i nie odwoła koncertu z powodu zbyt chłodnej temperatury na lotnisku Kosakowo, gdzie odbywa się Open'er. Nic z tych rzeczy; Prince nie dość, że zagrał świetny, monumentalny koncert, to jeszcze wychodził na bis aż cztery razy! W setliście Księcia znalazło się aż 30 utworów: od zagranego niemal na sam początek "Let's Go Crazy" przez "1999" po epickie "Purple Rain". Barokowe, kilkunastominutowe wykonanie tego bodaj największego hitu Prince'a, połączone z kilkudziesięciotysięcznym śpiewaniem chórków, odpaleniem konfetti i kłębów dymu zamknęło regularną część koncertu. Tak, Prince w kwestii patosu przegiął zdecydowanie, po natchnionych minach i ekspresyjnych gestach artysty widać było, jak napawa się każdym, zagranym przez swoją gitarę dźwiękiem. No i co z tego? "Purple Rain" od początku swojego istnienia był pomnikowym przykładem idealnie skrojonego, patetycznego utworu pop. Jeśli pokochaliśmy ten kawałek, pokochaliśmy i przyjęliśmy także jego konwencję. A poza tym... Widok tysięcy obejmujących się czule podczas "Purple Rain" par, nad których głowami latały odpustowe baloniki i złote konfetti był tak kiczowaty, że aż ściskający za serce.
A przecież to tylko wierzchołek góry lodowej przebojów Prince'a Rogera Nelsona. Oprócz "Diamonds and Pearls" i "The Most Beautiful Girl In The World" usłyszeliśmy chyba wszystkie największe hity Księcia. I "Little Red Corvette" i ozdobione powalającym, klawiszowym kotywem "When Doves Cry" i "Kiss" i wreszcie porcję coverów: "Don't Stop Till You Get Enough" Michaela Jacksona, "Waiting In The Vain" Boba Marleya, ""Love Rollercoaster" Ohio Players oraz chyba najsłabszy z wykonywanych w sobotę przez Prince'a utworów, "Nothing Compares 2U" Sinead O'Connor. Odziany w złoty kostium Prince i jego zespół bawili się doskonale, co chwila strzelali oczka do publiczności i karmili ją może zbyt napuszonymi ("Poland, I'm Here"), ale na pewno przyjaznymi słowami (podczas koncertu Prince niespodziewanie spytał, czy możemy być jego przyjaciółmi). Dwugodzinne show było szalone, nieprzewidywalne, ale przygotowane w każdym calu. Nawet ruchy Prince'a idealnie zgrywały się z narastającym dźwiękiem i efektami świetlnymi. Przez bite dwie godziny 53-letni (!) Prince bez przerwy tańczył i wyginał się w rytm muzyki. Tylko pozazdrościć kondycji! Po odejściu na lepszy świat Michaela Jacksona nie kto inny jak Książę wydaje się być jedynym kandydatem do schedy o tron Króla Popu.
Gigantyczny show Prince'a kompletnie przyćmił wszystko, co działo się w sobotę na lotnisku Kosakowo. Z dziennikarskiego obowiązku wypada wspomnieć jednak o dwóch innych, równie znakomitych koncertach. Tuż przed Prince'm na dużej scenie imprezy zagrała amerykańska formacja Primus, mistrzowie gitarowej muzyki z przymrużeniem oka. Szczyt popularności Primusa przypadł na lata 90., poza tym Les Claypool i jego koledzy nigdy nie zyskali nad Wisłą szalonej popularności. Tym bardziej cieszy świetny odbiór zespołu przez rodzimą widownię. Cieszy, ale nie dziwi, ponieważ muzycy Primusa ocierają się o instrumentalną wirtuozerię. Na pierwszym planie był oczywiście wokalista Les Claypool - to, co ten człowiek potrafi zrobić z gitarą basową, przechodzi ludzkie pojęcie. Claypool wycinał na basie tak niesamowite solówki, że widzowie miast tańczyć, stali w miejscu, wryci w ziemię jak kołki. Wszystkiemu przyglądał się siedzący z tyłu sceny wielki, dmuchany astronauta. To dobry obrazek koncertu Primusa - kapeli, mówiąc potocznie, jajcarskiej, symbolu radosnej pierwszej połowy lat 90., zagranicznego MTV czy kreskówek z Beavisem i Butt-Headem, gdzie kawałki Claypoola i spółki gościły nader często.

Primus rozbawił, za to Big Boi, 1/2 legendarnego duetu Outkast, jeszcze zanim zaczął grać, już zdenerwował widzów. Artysta spóźnił się na swój koncert aż półtorej godziny, co niemożliwie rozsierdziło zziębniętych widzów. Podobno sprawa rozbiła się o niedziałające wizualizacje, ale czy faktycznie bez nich Big Boi błądziłby po scenie jak ślepe kocię we mgle? Oczywiście, że nie, ponieważ po 90 minutach oczekiwań raper pojawił się w końcu na scenie (jak można się domyśleć, bez wizualizacji). Na szczęście Big Boi postanowił wynagrodzić widzom trud oczekiwania i zagrał znakomity, przepełniony hitami jego macierzystego Outkastu set. Był i tytułowy kawałek z najlepszej płyty "Outkast", "Atliens" i hity z "Speakerboxxx/The Love Below": "The Way You Move" oraz "Ghettomusick" i wreszcie podrywający blisko tysiąc widzów do skakania szlagier "Ms.Jackson". Warto było czekać, warto było obudzić się rano z bólem nóg i chrypką. Open'erowe koncerty hip-hopowe udają się zawsze. Big Boi tylko potwierdził tę tezę.

Jutro na www.gloswielkopolski.pl relacja z festiwalowej niedzieli. Gwiazdami ostatniego dnia Open'era będą legendy amerykańskiego indie rocka, The Strokes, autorka hitowego singla "Paper Planes" M.I.A., nowe odkrycie sceny elektronicznej James Blake oraz włoski duet producentów tanecznego soulu, Chromeo. Nie zabraknie też krótkiego podsumowania 10. edycji imprezy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski