Po filmie reklamowanym jako erotyczny i przekraczający dotychczasowe granice widz powinien wrócić do domu i nie myśleć o niczym innym, tylko o powtórce z tego, co widział przed chwilą na dużym ekranie, tyle, że we własnej sypialni. Tymczasem Sam Taylor-Johnson serwuje widzom obraz, po którym ma się ochotę zadzwonić do Michaela Douglasa i zapytać "Gdzie jesteś?! Bierz Sharon i wracajcie do kin".
Historia Greya i Anastasii bazuje na odwiecznym schemacie filmów o tym, co podobno kręci ludzkość. Wystarczy wyliczyć młodość, władzę, nieprzyzwoite pieniądze i przekraczanie dozwolonych granic.
Widzieliśmy już takie filmy wcześniej. Niestety wariacja na temat "Pięknej i bestii" w tym przypadku się nie udała, bo ani Anastasia Steele nie jest szczególnie kobieca, ani Christian Grey nie jest obiecaną bestią. Dakota Johnson (Ana) w otwierającej scenie wkłada sobie ołówek do ust w sposób tak aseksualny, że od pierwszej minuty wiemy, co nas czeka. W pierwszej lepszej reklamie batonów poprzedzającej seans jest miejsce na więcej seksapilu. Kreacja Jamiego Dornana (Grey) jest natomiast tak sztywna, bezbarwna i zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach, że szlag trafia cały cały erotyzm. Widz drży w obawie, że zobaczy jak postać składa skarpetki w kostkę przed wejściem do wypełnionego pejczami i kajdankami "pokoju zabaw".
Jak film spodobał się widzom?
Odpowiedzialność za to ponosi zarówno reżyserka Sam Taylor-Johnson, jak i scenarzystka Kelly Marcel, które wygładziły film do granic możliwości. Nie ma w nim miejsca nawet na odrobinę spodziewanej w tym gatunku brutalności, czy choćby męskiego zdecydowania, które mógłby wykazać Greya w stosunku do kochanki. Sceny przywiązywania do łóżka, czy wymierzania kar cielesnych są tak pozbawione temperamentu, że zamiast podkręcać atmosferę, zwyczajnie nużą.
W przeciwieństwie do książkowego pierwowzoru nie samym seksem żyje filmowy Christian Grey. Widz może więc przez dwie godziny przebijać się przez równie nudną, co sceny erotyczne fabułę.
Dialogi można sprowadzić do dwóch zdań. Ze strony Greya do "Nie jestem godnym ciebie mężczyzną" powtarzanym na klika sposobów. Ze strony Anastasii do "I chciałabym, i boję się". Wszystko to przeplata się z lotami helikopterem, szybowcem, jazdą sportowymi samochodami i kolacjami w ekskluzywnych wnętrzach. Jeśliby pozamieniać sceny miejscami, nikt się nawet nie zorientuje. I może wyszedłby z tego "kopciuszek dla gospodyń domowych", gdyby nie absurdalna bezpłciowość absolutnie wszystkich i wszystkiego, co się w świecie Greya dzieje. Żadna, nawet najbardziej naiwna gospodyni domowa, która rzekomo miała być adresatką romasidła E. L. James, nie uwierzy w to, że mający wszystko miliarder patyczkuje się ze studentką przez dwie godziny seansu, żeby na końcu pozwolić jej odejść. Dowodem na to są wybuchy śmiechu na sali kinowej. A zdecydowanie nie jest to chichot wstydliwych pensjonarek.
"50 twarzy Greya" to studium ciężkiego przypadku cenzury, która boleśnie dotknęła amerykański przemysł filmowy.
Nie od dziś wiadomo, że seks sprzedaje się na tyle dobrze, że wystarczy samo słowo umieścić na plakatach, by ludzie masowo zaczęli gromadzić się w salach kinowych. Pytanie tylko, po co się go sprzedaje, skoro wszystkie "momenty" i emocje dostajemy szczelnie opakowane w plastikową torbę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?