Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powrót Cole Portera: recenzja musicalu "Kiss Me Kate" w Teatrze Muzycznym

Andrzej Chylewski
Archiwum Teatru Muzycznego
Teatr Muzyczny w Poznaniu ponownie - po trzydziestu siedmiu latach - wystawił musical "Kiss me, Kate" Cole'a Portera, który swą prapremierę miał w Nowym Jorku w 1948 roku.

Już te dwie liczby mówią wyraźnie jak wielki dystans dzieli to dzieło od dnia dzisiejszego. Nawet jeśli za ponadczasową uznajemy twórczość Williama Shakespeare'a, na której to w dużej mierze oparty jest omawiany przebój wspaniałego kompozytora.

CZYTAJ TEŻ:
Muzyka W Głosie Wielkopolskim
Musical nie może obejść się bez miłości
Festiwal wiosny po raz siódmy
Nowa czeska baśń dla najmłodszych

Rozwój, czy raczej zmiany w sztuce następują tak szybko i tak intensywnie, że trudno nie zauważyć owych minionych lat w musicalu "Kiss me, Kate". Ale czy oznacza to, że nie należy go przypominać, wystawiać, szukać w nim elementów ponadczasowych, aktualnych? Sądzę, że jest kilka "za" decyzją dyrektora Daniela Kustosika o wystawieniu tego musicalu. Kto wie, czy nie decydującym "za" jest wciąż znakomita, żywa, wspaniale zaaranżowana muzyka i piosenki Cole'a Portera.

We współczesnym jazgocie i bełkocie wszelakiej maści hitów i megahitów lansowanych forsownie i wyłącznie komercyjnie przesympatyczne motywy i rytmy Portera jawią się niczym lekarstwa nowoorleanskiego jazzu, przypominające że ład i przejrzystość przekazu są tym, co pieści uszy i koi oraz bawi zestresowane dusze. A jeśli do tego jakże kameralny band orkiestry Teatru Muzycznego pod kierownictwem Jacka Bonieckiego wyraźnie "czuje bluesa" i zgrabne teksty polskie Andrzeja Ozgi nie zgrzytają to satysfakcja jest absolutnie wystarczająca.

Reżyseria wielce doświadczonego w materii muzycznej na scenie Andrzeja Marii Marczewskiego czyni wiele, by wspomniane lata musicalu "Kiss me, Kate" były jak najmniej widoczne, zwłaszcza w legendarnej już klitce Teatru Muzycznego. Najlepiej udaje się to w sferze szekspirowskiego "Poskromienia złośnicy". Podobnie jak wysiłki choreografa Alexandra Azarkevitcha, który słusznie i skutecznie tu i ówdzie mruży oko, zastępując powagę żartem, a nawet groteską.

Ów brak miejsca niestety rzutuje na pewne elementy scenograficzne (Ewa Strebejko-Hryniewicz), ale i jakość chóru, czy obszerność tudzież wygodę układów choreograficznych. Tak to jest, gdy decyzje wykonawcze dotyczące przeprowadzki wciąż są... nie wykonywane.

Poznański spektakl - moja ocena dotyczy przedpremierowego piątku - ma swoje "za" w sferze wykonawczej. Kolejny plus w swym dorobku po ostatnim "Człowieku z La Manchy" zapisuje Joanna Horodko , intrygująca tak postaciowo (Kate), jak i wokalnie. Gościnnie wzbogaca musical rzymski aktor (absolwent rzymskiego Musical Theatre Academy de Marco D. Bellucci), syn Polki, Nicola Palladini. Dynamiczny (Petrucchio), pełen rozmachu, muzykalny, szkoda, że z wyraźnie nie lub mało szkolonym wokalem. Z ról drugoplanowych na plan pierwszy wybija się śmieszny gangsterski duet Macieja Ogórkiewicza i Jarosława Patyckiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski