Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog: Jesienią możemy słono zapłacić za wakacyjny luz

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Fot. archiwum prywatne
- Jestem przerażony, jak egoistyczni czasem jesteśmy. Na początku pandemii wykupowaliśmy maseczki kartonami, bo wierzyliśmy, że chronią nas przed zakażeniem. Kiedy zorientowaliśmy się, że nie chronią nas, a ludzi wokół - to przestało nas to obchodzić. Bo co mi z tego, że mogę zakazić innych? - mówi prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog, biotechnolog, badacz koronawirusów.

FLESZ - Szczepionka na COVID-19 odkryta przez Rosjan?

W kwietniu łudziliśmy się, że pandemia latem trochę przystopuje. Tymczasem mamy właśnie rekordy zakażeń.
Może nie przystopowała, ale zmieniła oblicze. Jesteśmy w środku pandemii, nie tylko w Polsce - na całym świecie liczby zakażeń są coraz wyższe, to już prawie 300 tysięcy przypadków dziennie. Natomiast od maja obserwujemy spadek liczby ciężkich przypadków i ofiar śmiertelnych, szczególnie na północnej półkuli. Nie wiemy do końca, dlaczego tak jest. Najprawdopodobniej jest to efekt braku „zimowych” czynników: innych zakażeń wirusowych i bakteryjnych, niskiej temperatury, która upośledza działanie układu oddechowego, suchego powietrza, smogu. Oczywiście można też spekulować, że to wirus staje się mniej „zjadliwy”, ale nie ma na to żadnych dowodów. Scenariusze na jesień są zatem dwa: albo wirus pozostanie mniej agresywny - i nawet przy wielu zakażeniach nie będzie dramatu, albo odsetek ciężkich przypadków i śmiertelność powróci do stanu z początku pandemii.

To może fakt, że teraz tyle osób choruje, nie jest wcale taki niepokojący? Czym więcej z nas przechoruje to teraz, tym mniej jesienią, kiedy przebieg choroby potencjalnie będzie cięższy?
Ta logika ma sens. Tyle że boję się dwóch rzeczy. Po pierwsze: my weszliśmy w sezon pandemii w marcu, pojedyncze przypadki zaczęły wtedy tworzyć groźne ogniska. Wiemy, jak to się skończyło we Włoszech. Tym razem jednak w sezon jesienno-zimowy wejdziemy z bardzo dużą liczbą zakażeń „na starcie”. Zakładając, że obraz choroby wróci do tego z początków pandemii, to efektem może być pojawienie się bardzo wielu ciężkich przypadków w bardzo krótkim czasie. Nietrudno wyobrazić sobie, czym to się skończy. To jest jedna rzecz, której się boję.

A druga?
Badania, które są teraz prowadzone na całym świecie, wskazują, że mimo łagodnego przebiegu choroby, wirus może zostawiać trwałe ślady w organizmie. U części osób, które nieźle zniosły COVID-19, utrzymała się utrata zmysłów węchu i smaku. Pamiątką po wirusie mogą być też zmiany na płucach, na sercu, zmiany neurologiczne, a być może jeszcze inne, o których jeszcze nie wiemy. Jestem więc rozdarty. Z jednej strony rozmowa o koncepcie odporności stadnej (który sprowadza się do tego, że czym więcej osób przechoruje, tym bezpieczniejsza będzie reszta społeczeństwa) nie jest pozbawiona sensu, z drugiej może mieć bardzo, bardzo poważne konsekwencje. Tym bardziej że nie mamy pewności, jak długo utrzymuje się odporność organizmu na koronawirusa u ozdrowieńców. I tu jest kolejny hazard.

No tak, przeciwciała IgG, które neutralizują wirusa, mogą dość szybko znikać z naszego organizmu.
Tak - i jest to niepokojące. Ale proszę mieć na uwadze, że te sławne przeciwciała neutralizujące stanowią tylko część odpowiedzi immunologicznej organizmu. Nie jest więc przesądzone, że ozdrowieniec, który nie ma już tych przeciwciał, będzie równie wrażliwy na chorobę po raz kolejny. My wciąż jesteśmy w fazie, kiedy o koronawirusie - o odporności na niego i o skutkach choroby - wiemy bardzo mało.

Mija pół roku od wybuchu pandemii, wybitni naukowcy na całym świecie w pocie czoła pracują w tym temacie - a my wciąż wiemy bardzo mało?
Wirus HIV został odkryty 40 lat temu i od tych 40 lat właściwie nie udało się zrobić nic, by chorych wyleczyć. Czasem wydaje się nam, że to jest takie proste jak w filmach - ktoś wrzuca probówkę do aparatu, na monitorze kręci się jakaś helisa i jakaś tęga głowa oświadcza: „o, tak to działa!”.To nie tak. Zrozumienie, jak wirus wykorzystuje maszynerię komórkową i jak to wszystko działa, może zająć lata. Każda komórka to osobny świat - niewyobrażalnie skomplikowana sieć połączeń i interakcji. Dlatego lekki uśmiech wzbudzało we mnie, jak ktoś opowiadał, że za trzy miesiące będzie już skuteczny lek na COVID-19, a za kolejne trzy - szczepionka.

A kiedy ona się pojawi?
Optymistyczne założenia mówią o tym, że uda się ją opracować- i sprawdzić, czy działa - w terminie pół roku. Tylko my tak naprawdę nie wiemy, czy ona będzie działać, czy nie. Pojawiają się bardzo duże wątpliwości, czy to się uda. A nawet, jeśli się uda - to trzeba będzie przecież czekać na swoją kolej. To nie jest tak, że szczepionka zostanie opracowana i nagle pojawi się w aptece. Mamy na świecie prawie osiem miliardów ludzi i tyle dawek szczepionek powinno się znaleźć. Mocno trzymam kciuki, żeby któremuś z prawie 200 zespołów, które w tej chwili pracują nad szczepionką, udało się ją wprowadzić, ale to moim zdaniem nie jest plan A.

Co zatem jest planem A?
Radzić sobie z pandemią metodami, które znamy od setek lat: obserwacją tego, co się dzieje, izolacją chorych, dystansowaniem się. Odpowiedzialnością. Proszę pamiętać również, że to, że nie ma leku na tego konkretnego wirusa, nie oznacza, że lekarze nie mogą pomóc chorym lepiej, niż w marcu. Ostatnio pojawiły się badania kliniczne dotyczące stosowania deksametazonu; okazuje się, że podany w odpowiednim czasie może pomóc ciężko chorym pacjentom. To już nie jest ta partyzantka, kiedy nikt nie wiedział, jak postępować z chorymi na COVID-19: co można, czego nie można, czy respirator pomaga, czy przeszkadza itd.

Zmieniło się też nasze podejście. Ludziom kompletnie puściły hamulce: ignorują maseczki, zasady dystansu i podstawowej higieny. - Na wakacjach koronawirusa nie ma - śmieją się. Inni wręcz twierdzą, że nigdy go nie było.
To jest lustrzane odbicie tego, co działo się wczesną wiosną, kiedy nie było jeszcze w Polsce pierwszego przypadku zakażenia, a wszyscy byli w totalnej histerii, zakładając, że to wirus podobny do wirusa ebola i że zaraz wszyscy umrzemy. Teraz ludzie wpadli w drugie ekstremum: skoro nie umarliśmy, to wirusa nie ma i nigdy nie było. To niesamowicie niebezpieczne podejście, z różnych powodów. Jeden to czysto zdrowotny: bo z takim podejściem łatwiej zakazić się wirusem, a COVID-19 może być niebezpieczny dla nas, naszej rodziny, ludzi z otoczenia. A druga sprawa jest taka, że my, jako społeczeństwo, nie zachowując minimum zdrowego rozsądku - a to minimum naprawdę nie utrudniłoby nam specjalnie życia - skazujemy się na kolejny bardzo trudny sezon. Jesienią możemy zapłacić słony rachunek za dzisiejszą postawę. Nawet jeśli osobiście nie zachorujemy, to może dojść do paraliżu gospodarki, turystyki, o służbie zdrowia nie mówiąc. A tak niewiele wysiłku trzeba - tyle że podejmowanego solidarnie, przez wszystkich - żeby temu zapobiec. Nie chodzi o to, żebyśmy zamykali się w domach, rezygnowali z życia, z aktywności, z podróży, żebyśmy dali się zwariować. Chodzi o respektowanie podstawowych zasad - to nie przeszkodziłoby nam w normalnym funkcjonowaniu. Apeluję tylko o minimum.

Co jest tym minimum, o którym pan mówi?
Dystansowanie, dystansowanie, dystansowanie. W racjonalnym zakresie. Spotykamy się z kimś - w porządku, ale starajmy się robić to na otwartej przestrzeni. Jeśli w środku, załóżmy maseczki albo przynajmniej starajmy się zachować dystans półtora metra, żeby ktoś na nas nie napluł ani my na niego. To tak naprawdę nie jest skomplikowane: mówimy o chorobie zakaźnej, która przenosi się głównie drogą kropelkową - bo ktoś na nas kichnie, zakaszle, napluje, nachucha. Włóżmy tę nieszczęsną maseczkę, jeśli nie chcemy jesienią siedzieć pozamykani w domach. To jest dość niska cena za uniknięcie potężnego zagrożenia. Nawet jeśli ktoś wątpi, czy ta epidemia istnieje (nie będę wdawał się w dyskusje z wyznawcami teorii spiskowych, to inny temat), warto się zastanowić, jakie będą konsekwencje tego, że jednak nie ma racji.

Ja zwracam na to ludziom uwagę, mówię: proszę odsunąć się o dwa kroki, jeśli nie mają państwo maseczki. A oni patrzą jak na debila.
Ja jestem przerażony tym, jak bardzo egoistyczni czasem jesteśmy. Pamiętam akcję z maseczkami na początku, kiedy ludzie wierzyli, że zakładając je - są bezpieczni. Wtedy wszyscy wykupywali je kartonami i w ogóle nie interesowało ich, czy starczy dla innych, dla służby zdrowia - a chodzenie w maseczkach ma sens tylko wtedy, jak nosimy je wszyscy. Kiedy zorientowaliśmy się, że zakładanie maseczka nie chroni nas przed zakażeniem - tylko chroni ludzi wokół, żeby nie zakazili się od nas - to część ludzi przestała w nich chodzić. Bo co mi z tego, że ja mogę zakażać innych? Bohaterstwa w tym nie ma na pewno.

A pan zwraca uwagę, jeśli ktoś w pana otoczeniu nie ma maseczki?
Nie mogę każdemu zwracać uwagi. Są jasne zasady, które znamy. Jesteśmy dorośli. Czasem jednak robię wyjątek. Ostatnio wsiadłem do taksówki, kierowcą był starszy mężczyzna. Siedział bez maseczki. Zwróciłem uwagę, że to jest obowiązkowe. Usłyszałem śmiech. Zacząłem z nim rozmawiać, okazało się, że ma jeszcze - prócz podeszłego wieku - nadciśnienie. Starałem się przekonać go, że wystawia na ryzyko siebie i innych.

Mnie uderza, że o ile w Krakowie ludzie jeszcze starają się zachowywać odpowiedzialnie, to w kurortach tego nie widać. Ludzie wyjeżdżają na wakacje i zapominają o wszystkich zasadach.
To jest też nieodpowiedzialność ze strony właścicieli lokali gastronomicznych czy obiektów noclegowych. Byłem ostatnio na północy Polski. Schodzę na śniadanie, a tam szwedzki stół. I kilkadziesiąt osób rzuca się na to wystawione na wspólnym stole jedzenie. Tłum niewiarygodny. Nie chodzi o wpadanie w paranoję z dezynfekowaniem wszystkiego, ale są granice. Odpuściłem śniadanie.

Efekty wakacyjnego poluzowania już widać?
Jeszcze nie. Ten wzrost, który my widzimy teraz, to efekt tego, co stało się wiele tygodni wcześniej: zniesienia ograniczeń związanych z weselami i częścią imprez masowych. Niestety w tej pandemii efekt działania widzimy z dużym opóźnieniem - od zakażenia do transmisji mija sporo czasu, a ponieważ wśród osób młodych choroba często pozostaje nierozpoznana, dochodzi do wytworzenia się ogniska. Wzrost zakażeń na południu Polski to pokłosie imprez weselnych, styp, nabożeństw, procesji, gdzie ludzie nie trzymali dystansu, nie ograniczali się. Efektu wakacji - imprez, pełnych knajp, zwartych kolejek - jeszcze nie widzimy.

Pan powiedział, że nie ma co nadmiernie dezynfekować rąk i powierzchni.
Że nie ma co wpadać w paranoję. Oczywiście, trzeba dbać o higienę, ale mydło z wodą też działają. Warto pamiętać, że wirus nie przedostanie się przez skórę dłoni, ale już z okolicami ust, nosa i oczu może sobie poradzić.

To jest taki pozaracjonalny mechanizm psychologiczny: popsikamy się sprayem z alkoholem…
… To mamy poczucie kontroli. Zgadza się. I nie jest to dziwne, bo w obliczu pandemii znaleźliśmy się nagle w sytuacji, z którą sobie nie radzimy, w obliczu zagrożenia, którego nie jesteśmy w stanie zobaczyć. W Polsce nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Inaczej niż w Azji czy w Afryce, w naszej części świata przez wiele lat nie mieliśmy żadnej poważnej epidemii.

Pan powiedział na początku rozmowy, że jesteśmy w środku epidemii. A czy w jej połowie?
To by znaczyło, że za 10 miesięcy będziemy bezpieczni, a takiej gwarancji nie ma.

A jakby pan miał się przejść do bukmachera i postawić pieniądze na to, kiedy ta pandemia się skończy?
W jakim sensie się skończy?

Że wirus wygaśnie. Zniknie. Że już nie będziemy się nim zakażać.
Obstawiałbym, że nigdy. Sądzę, że najbardziej realnym scenariuszem jest to, że ten wirus z nami już zostanie, stanie się endemiczny, że nauczymy się z nim żyć. Myślę, że może stać się kolejnym wirusem przeziębieniowym, tak jak stało się to z czterema ludzkimi koronawirusami odpowiedzialnymi za przeziębienia: one też na początku prawdopodobnie powodowały ciężką chorobę, a teraz są już niegroźne i na nikim nie robią wrażenia. Ja bym swoje pieniądze stawiał na taki scenariusz. A ile zajmie dojście do momentu, kiedy ten wirus, który postawił świat do góry nogami, przestanie nas zajmować? Tu już nawet nie podejmuję się spekulacji, za dużo zmiennych. Ale odrobina optymizmu nie zaszkodzi. Rozmawiamy w znacznie lepszej sytuacji, niż ostatnio, na początku epidemii. W końcu będzie dobrze.

Profesor Krzysztof Pyrć. Urodzony w 1979 roku. Biotechnolog i wirusolog z Małopolskiego Centrum Biotechnologii (prowadzi tam pracownię ViroGenetics), jest też wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego i wicekierownikiem zespołu doradczego Polskiej Akademii Nauk do spraw COVID-19. Odkrywca jednego z endemicznych koronawirusów. Razem z zespołem prowadzi badania nad wirusem SARS-CoV-2.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog: Jesienią możemy słono zapłacić za wakacyjny luz - Gazeta Krakowska

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski