Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przestępcy pod parasolem służb. O tym, jak SB zbudowała w Polsce mafię

Jakub Szczepański
Aleksander G. - zatrzymany ws. zabójstwa Ziętary
Aleksander G. - zatrzymany ws. zabójstwa Ziętary Wojciech Matusik/Polskapresse
Chociaż początki przestępczości zorganizowanej sięgają współpracy cinkciarzy z esbekami jeszcze z lat 80., to już dekadę wcześniej agenci wykorzystywali kryminalistów.

Nie jest tajemnicą, że początek lat 90. w Polsce to czasy wielkich przekrętów i gromadzenia ogromnych fortun przez prywatnych przedsiębiorców. Powiązania z przestępczym światkiem sięgają jeszcze czasów, kiedy szefem MSW był gen. Czesław Kiszczak. Ten kategorycznie stwierdzał w mediach, że za jego kadencji mafii nie było. Z ustaleń dziennikarzy śledczych wynika jednak zupełnie co innego.

- Część funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, która albo została zweryfikowana negatywnie, albo w ogóle nie poddała się weryfikacji zaczęła tworzyć rynek firm ochroniarskich w Polsce. Niektóre z tych przedsiębiorstw niekoniecznie zajmowały się ochroną lub ta działalność była przykrywką dla ciemnych interesów, a niekiedy wprost wchodziła w przestępczy światek. To przestępcy w białych rękawiczkach. Chodziło konkretnie o wywiad wojskowy i wywiad MSW - mówi prof. Antoni Dudek. - Ci ludzie to nie byli tacy klasyczni bandyci od wymuszeń czy napadów. Robili raczej oszustwa na wielka skalę, zajmowali się na przykład przemytem. W zasadzie ta działalność rozwijała się w różnych kierunkach. Z tego co wiem, nigdy nie skazano żadnego oficera SB za działalność mafijną. Za to ludzie tacy jak "Pershing" czy "Nikoś" byli regularnymi przestępcami. Pozostaje pytanie, czy wspierał ich ktoś ważniejszy. Nigdy tego nie udowodniono, ale nie można też wykluczyć takiej wersji wydarzeń - dodaje.

W mediach mówi się wprost: polska mafia z tamtych czasów to hybryda. Organizacją zajęły się struktury postkomunistyczne, a mechanizmy udoskonalił aparat przystosowany już do rzeczywistości III RP. Każdy, kto cieszył się wsparciem służb, mógł liczyć na fortunę. Ci, którzy odważyli się wyrazić swój sprzeciw, byli narażeni na prawdziwe niebezpieczeństwo. Przykładem Jarosław Ziętara, nigdy nieodnaleziony reporter "Gazety Poznańskiej".

Każdy, kto chce dowiedzieć się czegoś więcej o polskiej przestępczości zorganizowanej, powinien cofnąć się jakieś trzydzieści lat wstecz, kiedy rozwija się nielegalny handel walutą. Cinkciarze - ówczesna elita - gromadzą się pod peweksami i hotelami. Walutę kupują głównie od zagranicznych gości. Chociaż oficjalne ceny są wielokrotnie niższe, oni dostosowują się do realnej sytuacji na rynku.

"Różnica pomiędzy ceną skupu a sprzedaży dawała duży zysk. Dlaczego omnipotentne państwo przymykało oczy na konkurencję, która bezczelnie pozbawiała budżet wpływów? Koników walutowych chroniła organizacja sterująca tym rynkiem.

Cinkciarzy czasem zamykano, ale szybko wychodzili na wolność. Gazety pisały, że w sieci wpadają tylko płotki, a rekiny pozostają bezkarne. (…) Rekiny - prywatni bankierzy, obracali wielkimi pieniędzmi, mogli sfinansować każdą transakcję. Rekiny nigdy nie wyszły z ukrycia" - czytamy w "Alfabecie mafii" pióra Ewy Ornackiej i Piotra Pytlakowskiego. "Chroniła ich potęga SB MSW. W zamian SB otrzymywała cenne informacje i, co może było jeszcze cenniejsze, nieformalnie opodatkowała czarny rynek dewiz. Dziś wiadomo, że SB, korzystała z tzw. lewej kasy. Organizowano za nią operacje specjalne, ale też wysocy oficerowie resortu spraw wewnętrznych zaspokajali z tych pieniędzy swoje prywatne potrzeby. Państwo nie miało nad SB praktycznie żadnej kontroli" - piszą dalej dziennikarze.

- Niech pan zwróci uwagę, że w czasach SB nie można było handlować dolarami, a całe lata ten sam konik stał w jednym miejscu - słyszę od jednego z byłych pracowników podległych MSW. - To co on robił? Myśli pan, że pracował, bo mu brakowało kasy? Nie, jemu pozwalano! Zapewniam, że wszyscy, którzy handlowali w tym czasie złotymi i dolarami, byli na pasku esbecji - dorzuca.

Dzisiaj, co jak najbardziej zrozumiałe, trudno uzyskać od dawnych już agentów wywiadu wojskowego informacje na temat ich ówczesnej działalności. Ci, którzy byli związani z tamtym systemem, odżegnują się od czasów PRL albo zasłaniają się niewiedzą. - Proszę dzwonić do kogoś z milicji, oni na pewno wiedzą więcej. Ja nie mam nic do powiedzenia - słyszę od jednego z byłych oficerów wywiadu wojskowego, który w mgnieniu oka kończy rozmowę.
Problem polega na tym, że większość milicjantów zwyczajnie nie była dopuszczana do spraw, którymi interesowała się esbecja czy oficerowie wywiadu wojskowego. Oni zasilali raczej szeregi firm ochroniarskich. Tym bardziej że funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa obstawiali też stanowiska milicyjne, żeby zachować większą kontrolę nad całą instytucją. Co wcale nie oznacza, że konkretni ludzie z MO nie mieli odpowiednich kontaktów. O ówczesnej sytuacji świadczą chociażby próby zatrzymywania handlarzy walutą.

- Myśmy nieraz dobierali się takim gościom do dupy. Wpadało się do mieszkania, a taki klient jest spokojny, grzeczny, kulturalny. Mimo, że to typowy cinkciarz - opowiada były milicjant. - Za dwa dni z wizytą pojawiają się faceci z MSW. Wszystko wzięli, wywieźli, szukaj wiatru w polu. Mieliśmy naprawdę niewiele do powiedzenia. Nawet jeżeli milicjant wpadł na jakiś trop, to otrzymywał telefon z SB i sprawa była skasowana. Takie czasy - wspomina.

Opodatkowanie czarnego rynku dewiz o którym piszą Ornacka i Pytlakowski, było tylko jednym ze środków finansowania działalności komunistycznych spec-służb. O współpracy bezpieki z przestępcami może świadczyć chociażby słynna akcja "Żelazo". W ramach tej operacji na terenie Niemiec złodzieje kradli złoto, diamenty i inne precjoza. - Podobny klucz zdobywania środków przez wywiad czy kontrwywiad trwa do dziś - mówi informator "Polski".

Przykładów nie trzeba daleko szukać. - Jeszcze w latach 90. Urząd Ochrony Państwa grał na giełdzie. Służby tworzyły własny budżet, opierając się na państwowych pieniądzach, a środki starano się pomnażać na własną rękę - mówi informator ,,Polski". - Pozostaje tylko pytanie, na ile budżet wykorzystywano do finansowania operacji, a na ile pieniądze wykorzystywano, żeby wchodzić we własne interesy - dodaje.

Jednym z takich interesów niewątpliwie był biznes Aleksandra G. zamieszanego w sprawę zabójstwa Jarosława Ziętary. Reporter miał zainteresować się sprawą przemytu alkoholu na ogromną skalę. Powiązania? Spółka Elektromis zatrudniająca byłych esbeków, milicjantów i urzędników PRL. No i G., który organizował przerzut towaru przez granicę.

Po latach okazało się, że biznesmen zgłosił się do SB z prośbą o współpracę, ale w firmie uznano go za człowieka "pozbawionego właściwych predyspozycji". Zamiast esbekiem został senatorem i milionerem. Był również jednym z poznańskich cinkciarzy. Kiedy zaczął jeździć po auta do Niemiec, został współpracownikiem wywiadu PRL. Z kolei pod koniec lat 80. zbił fortunę na sieci kantorów pod niemiecką granicą. Jak do tego doszło?

Sprawę badał tygodnik "Polityka", który powoływał się na relacje samego G. W roku 1989 Aleksander miał się spotkać z szefem MSW, gen. Kiszczakiem. Ten umówił go na rozmowę z resztą generalicji. - A co z tego będą miały służby? - mieli spytać. - Chcecie zatrudnić u mnie swoich ludzi? Proszę! - odparł cinkciarz. Udało się. Działalność rozwijała się od Szczecina, przez Poznań, aż po Wrocław.

Później, podczas swojej działalności przy zachodniej granicy, G. nawiązał kontakty m.in. z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim ze słynnej spółki Art-B. Miał im załatwiać dolary przeznaczane na wielokrotne oprocentowywanie w bankach tych samych wpłat.

Nie trudno zauważyć, że z czasem agenci milicji i służb zyskali mocną siatkę informacyjną. Esbecy, którzy zostali zweryfikowani negatywnie, usunęli się do przestępczego półświatka. Bandyci wykorzystywali ich kontakty z dawnymi mundurowymi, prawnikami i szeroko rozumianym wymiarem sprawiedliwości. Być może dlatego wiele spraw związanych z komunistycznymi sprawami tak bardzo się wlecze. Nie wyjaśniono śmierci chociażby gen. Marka Papały, zamordowanego szefa polskiej policji. Dzisiaj już wiemy, że do listy "dziwnych" przypadków należy dopisać kolejny. Zabójstwo młodego, zdolnego dziennikarza z Poznania.

W sprawie Jarosława Ziętary Aleksander G. nie przyznaje się do winy. Twierdzi, że jego sprawa zakończy się podobnie jak śledztwo ws. zabójstwa szefa polskiej policji - uniewinnieniem. Były cinkciarz miał poprosić śledczych o badanie wariografem. Urządzenie wykazało, że kłamie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Przestępcy pod parasolem służb. O tym, jak SB zbudowała w Polsce mafię - Portal i.pl

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski