Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Repatrianci: Gdy wojna na chwilę odwraca wzrok, życie musi się zmieścić w walizce

Agnieszka Świderska, Anastazja Bezduszna
Rytm dnia w ośrodku w Rybakach wyznaczają wspólne posiłki, lekcje polskiego, spotkania m.in. z wojewodą i służbami oraz powrót dzieci ze szkoły
Rytm dnia w ośrodku w Rybakach wyznaczają wspólne posiłki, lekcje polskiego, spotkania m.in. z wojewodą i służbami oraz powrót dzieci ze szkoły Adrian Wykrota
Polskie rodziny z Mariupola i Ługańska na Ukrainie czas wojny mają już za sobą. Teraźniejszość to dla nich wigilia, którą sami przygotowali w ośrodku dla uciekających przed śmiercią. Przyszłość to mieszkanie i praca. Dla dziesięciu z nich w Poznaniu. Dla reszty na pewno w Polsce.

Każda wojna jest totalna. Wdziera się do domów, pod skórę, do oczu. Jej pierwszą ofiarą jest wiara w to, że cokolwiek zależy od ciebie, bo nie ty masz broń, nie twój Bóg nosi kule. Twoje dotychczasowe życie rozpada się jak domek z kart. W miłość wkrada się w strach, a słowa już nie chronią i niczego nie tłumaczą. I już wiesz, że można oswoić wszystko, z wyjątkiem wojny. Nie zostawisz jej za drzwiami, bo ona jest już w środku. Zostaje ci tylko ucieczka. Nie pozwoli ci zabrać ze sobą nic poza kilkoma walizkami. Ile życia zmieści się do jednej walizki? Ile nadziei? Ile wiary?

Z takimi wojennymi walizkami 23 listopada na lotnisku pod Malborkiem wysiedli z wojskowych samolotów Polacy z Mariupola i Ługańska. Kolejnym przystankiem dla większości z nich stał się ośrodek Caritasu w Rybakach pod Olsztynem. Rząd wynajął go dla nich na pierwsze miesiące ich polskiego życia. Każda rodzina dostała swój pokój, ci, którzy przyjechali sami, dzielą go z innymi. Od rozmów mają siebie. Od ciszy Jezioro Łańskie, do którego prowadzi ścieżka z ośrodka. Dzisiaj wszyscy razem usiądą przy wigilijnym stole, na którym oprócz tradycyjnych potraw będą też ich ulubione pierogi z ziemniakami i smażoną cebulką. Wszystko zrobili sami. Ta wigilia to tylko początek. Nie chcą, by ktoś myślał, że przyjechali tu na gotowe. Chcą żyć, pracować, uczyć się. Dawać, a nie brać.

Zobacz też: Poznań zaprasza 10 rodzin z Mariupola

Umrzeć tysiąc razy ze strachu
Każdy z nich miał przed wojną swój świat. Swoje bardziej lub mniej udane życie. Swoje lepsze lub gorsze dni, które zaczynało się rano kubkiem kawy albo herbaty. Jana czyli Janina Skaskiewicz z Mariupola szła potem do pracy w lokalnej prywatnej telewizji, gdzie zarządzała biurem reklamy. Pozyskiwała pieniądze na nowe projekty, nowe programy. Wojna odebrała sens jej pracy.

- Kto zechce wchodzić w nowe projekty w mieście pełnym uzbrojonych ludzi? - pyta retorycznie.
O reklamie też można było zapomnieć. Połowa firm zbankrutowała, druga wyniosła się z miasta. Podobnie zrobiły banki, a po nich sklepy. Prawie na co drugich drzwiach pojawiły się tabliczki „Zamknięte” albo „Przeprowadziliśmy się”.

Najgorsze jednak miało jednak przyjść. To te kilka tygodni, na które Mariupol stał się częścią DNR (separatystyczna Doniecka Republika Ludowa). Wtedy w redakcji zaczęli pojawiać się ludzie DNR-u. Coraz częściej dochodziło do pobić dziennikarzy i operatorów.

- Jeździliśmy po ostrzelanym rejonie Vostochny, gdzie oficjalnie zabito ponad stu cywilów, a około tysiąca było rannych. W powietrzu czuło się tam śmierć, strach i zgrozę - wspomina Jana. - Nie wszyscy są w stanie tym oddychać, żyć w takim mieście. Cierpiałam miesiąc, dwa, pół roku. Była jednak jakaś nadzieja, że państwo coś zrobi albo Rosjanie odpuszczą. Nie dałam rady.

Nie chodziło tylko o nią. Była jeszcze nastoletnia Zosia, którą sama wychowuje. Kiedy wojna była tuż pod oknami, nie puszczała jej do szkoły, ale jak zostawić ją w domu, kiedy bombardują sąsiednią ulicę? Sama była rozdarta. Zostać z nią, ale jak? Musiała przecież iść do pracy, żeby miały z czego żyć. Szła i umierała ze strachu o swoje dziecko. Można tak umierać tysiące razy. Ten strach nie opuścił Jany nawet wtedy, gdy wojna z centrum przeniosła się na obrzeża. Przecież zawsze mogła wrócić.
To dla Zosi zdecydowała się na wyjazd do Polski. Ochronić ją za wszelką cenę. Żadna nie wydała się jej zbyt wysoka. Bóg wojny zawsze żąda ofiar. Jana poświęciła dom. I wszystko, co w nim kochała. Do walizek spakowała jedynie zimowe ubrania, dokumenty i dyplomy. Więcej się nie zmieściło.

- Nie chcę tam wracać. Nawet jeżeli będę musiała wrócić na Ukrainę, to będzie inne miasto. Nie Mariupol - mówi stanowczo.

Po tym, co przeżyła, nie boi się już niczego. Do Polski przyjechała z nadzieją. Jeszcze zanim rząd Ewy Kopacz podjął długo wyczekiwaną decyzję o ewakuacji polskich rodzin z Mariupola, ona zgłosiła chęć przyjazdu do Poznania, który już we wrześniu ogłosił, że sam sprowadzi dziesięć rodzin.

Zobacz też: Poznań czeka na rodziny z Mariupola

- Poznań mi się podoba. To duże, dynamiczne miasto, idealne do moich planów. Chcę otworzyć restaurację - zdradza Jana. - Mam znajomych, którzy prowadzą swoje lokale. Uczę się od nich. Chcę też pójść na kurs przedsiębiorczości. O Zosię jestem spokojna. Uczy się w drugiej klasie gimnazjum. Szybko się adaptowała i nawet wygląda już inaczej. Świetnie mówi po polsku. Nie ma żadnych problemów z komunikacją. Mnie jest trudniej, ale mam nadzieję, że szybko nauczę się polskiego. Dlatego liczę na wyrozumiałość i cierpliwość ze strony Polaków. Nie wszystko jeszcze wiemy i mówimy po polsku z błędami, ale nauczymy się. Nie oceniajcie nas zbyt rygorystycznie.

200 metrów do schronu
Natalia Kowalewska bała się schronu. Zachował się jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Od czasu do czasu był otwierany dla mieszkańców, by wiedzieli, gdzie mogą się ukryć w razie zagrożenia.

- Wyobrażałam sobie, że będę musiała tam siedzieć dni, tygodnie. To było straszne, kiedy idziesz ulicą i widzisz wskazówki „Do schronu 200 metrów”. Kiedy słyszysz każdego dnia wycie alarmów. Kiedy co drugi dzień ewakuują dzieci ze szkoły....
Lepiej już schronić się we własnym domu. Aleksandr, jej mąż, urządził im na wszelki wypadek kwaterę w piwnicy. Mieli tam zapasy żywności i koce. Z kolei na górze stała spakowana walizka z najważniejszymi rzeczami na wypadek, gdyby trzeba było szybko uciekać. Gdyby nie było nawet czasu na zejście do piwnicy.

Najgorsze było czekanie na najgorsze. Jej brat z żoną i córką mieszkają w rejonie Vostochny, którą zaczęli bombardować dzień przed jego urodzinami.

- Nie potrafiłam nawet płakać. Kiedy wiesz, że oni są tam, gdzie strzelają, i nie wiesz nic więcej, bo nie działają telefony. Kiedy rozumiesz, że śmierć jest blisko, a od ciebie nic nie zależy, wtedy wpadasz w otępienie - mówi Natalia.

Tak jakby każdy zmysł z osobna bronił się przed wojną. Jakby chciał się na nią wyłączyć. Nie mogła jednak pozwolić sobie na otępienie. Mają trójkę dzieci. Najstarszy syn, Oleg, mieszka z rodziną w Ułańsku. Młodszy Anatolij mieszka w Krakowie, gdzie ukończył AGH. Pracuje. Jest jeszcze 11-letnia Aleksandra. To dla niej razem z Aleksandrem musieli być silni.

Przed wojną razem pracowali w firmie produkującej pralki. Aleksandr na kierowniczym stanowisku, Natalia jako kadrowa. Wojna, która wkradła się do miasta, wkradła się również do firmy. Nikt nie chciał zamawiać wojennych pralek. Nikt nie chciał dostarczać części do produkcji. Nikt nie chciał nawet odbierać tych, które były już zamówione. Kontrahenci bali się nawet przelewać pieniądze, bo przecież mogły nie dojść.

- Jak można zarobić pieniądze, kiedy wszyscy dookoła się boją? - pyta Natalia.
Nie zastanawiali się nad przyjazdem do Polski. Tu urodził się Aleksandr. Byli tu wiele razy. Jeszcze częściej, gdy Anatolij zaczął studiować w Krakowie. Tylko Aleksandra nie chciała wyjeżdżać z Mariupola. Bała się jak wszyscy - cały ostatni rok spała razem z mamą, ale wyjeżdżać - nie.

- Później zmęczyła się życiem w strachu i każdego dnia pytała mnie, kiedy już wyjedziemy - wspomina Natalia.

Przy wyjeździe do Polski bardzo pomógł im Adam Iwaszko, prezes Polsko-Ukraińskiego Stowarzyszenia Kulturalnego z Mariupola. To on walczył o te kilkadziesiąt rodzin z Kartą Polaka, którym polski rząd prawie przez cały rok odmawiał pomocy. Więcej w Warszawie mówiło się o uchodźcach z Syrii niż o rodakach z Mariupola pozostawionych samych sobie. W Natalii nie ma jednak żalu i pretensji. Jeżeli są, to nie pod adresem polskiego rządu, tylko ukraińskiego.

- Z dnia na dzień staliśmy się niepotrzebni. Stracili nami zainteresowanie. A przecież politycy mogli nie dopuścić do takiego stanu. Nie opuszcza mnie przykre wrażenie, że komuś opłaca się ta wojna na Ukrainie - mówi Natalia.

W Mariupolu zostawili dom. Sami go remontowali, sami go urządzali. Kiedy jednak stawiasz na jednej szali dom, a na drugiej bezpieczeństwo swoich dzieci, ta druga zawsze przeważy. O terminie ewakuacji dowiedzieli się na tydzień przed.

- Na początku nie wiedzieliśmy, co ze sobą zabrać. Szybko się okazuje, że człowiek tak naprawdę dużo nie potrzebuje - przekonuje Natalia. - Wywalasz z szafy całą górę rzeczy i rozumiesz, że potrzebujesz tylko kilka ciuchów. Zabierasz jeszcze ikony, rodzinne zdjęcia i to już wszystko. Nie wiedzieliśmy wtedy, w jakich warunkach będziemy mieszkać. Dlatego wzięłam jeszcze multiwar, w którym można wszystko przygotować. Tylko kota musieliśmy zostawić u siostry w Charkowie.

Nie boją się przyszłości. Aleksandr ma techniczne wykształcenie. Świetnie zna język. Natalia jest po ekonomii, ale liczy się z tym, że będzie musiała zmienić zawód. Jest gotowa podjąć każdą pracę.
- Nie potrzebujemy dużo. Na przykład, żeby w razie potrzeby ktoś wezwał karetkę, jeżeli będę się źle czuła albo wskazał mi drogę do urzędu. Nic więcej - mówi Natalia.

W Rybakach zasnęli spokojnie. Od razu w pierwszą noc. Jeszcze na początku słyszeli strzały myśliwych. Teraz nie słyszą już nic. Coraz rzadziej rozmawiają o tym, co było. Coraz częściej o przyszłości.

Życie w jednej walizce
Natalia Podgornowa biegle włada angielskim i hiszpańskim. Przez 15 lat wykładała na uniwersytecie w Ługańsku. W 2008 roku po urodzeniu drugiego dziecka postanowili z mężem otworzyć szkołę językową. Rok temu uczyło się w niej 200 uczniów. Szkołę prowadziła Natalia. Prowadziła też w niej zajęcia, przygotowywała słuchaczy do egzaminów Cambridge ESOL, organizowała obozy językowe w Anglii i Hiszpanii. Igor w tym czasie zajmował się swoją firmą, którą prowadził od kilkunastu lat. Nagle wszystko zniknęło. Firma. Szkoła. Ich życie. Pojawiły się za to rosyjskie mundury. Takie mundury nosiła w Ługańsku śmierć. Ocierała się o nich. Separatyści ostrzelali autobus, którym Natalia jechała z córką. Życie stało się nagle kwestią przypadku.

- Straciłam kuzyna. Odłamek pocisku trafił go w jego własnym domu w Stanicy Ługańskiej, o której słyszał już cały świat. Rozstrzelali naszych znajomych. Inni skończyli jako jeńcy - opowiada Natalia.

- Separatyści w każdej chwili mogli wejść do twojego domu. Wyrzucić, rozstrzelać całą rodzinę i zająć twoje miejsce. Zabierali domy, samochody - mówi Igor.

Przed wojną uciekli najpierw do Odessy, gdzie mieli rodzinę. Później do Kijowa, gdzie Natalia miała pracę jako tłumacz obserwatorów z Kanady, którzy przyjechali na wybory parlamentarne. Dla Igora pracy nie było. Trudno też było wynająć im mieszkanie. Rodzina ze Wschodu nie była w stolicy mile widziana. Za jedną pensję we czwórkę coraz trudniej było im się utrzymać.

Wytrwali tylko dlatego, bo zależało im, żeby Aliona zdała maturę. To dlatego nie zabrali się z pierwszą grupą Polaków ewakuowanych z Donbasu. Byli na liście, ale zrezygnowali. Kiedy Aliona skończyła szkołę, wrócili do Ługańska. Nie żałowali tamtej decyzji. Aliona studiuje dziś w Warszawie filologię angielską.
- W tym, żeby zostać w Ługańsku, nie było już żadnego sensu - mówi Igor. - W jednej chwili ktoś zniszczył wszystko, co budowaliśmy przez całe życie. Przeżyłem to już drugi raz w życiu. Pierwszy raz po rozpadzie Związku Radzieckiego. I wtedy, i teraz zostaliśmy bez państwa. Tyle że teraz byliśmy o wiele bardziej zmęczeni. Śmiertelnie zmęczeni.

Drugi raz trafili do programu ewakuacji polskich rodzin. - Ługańsk jest okupowanym terytorium, którego nie można tak po prostu opuścić, ale w takich momentach zagrożenia i stresu rozumiesz, że najważniejsze jest zawsze z tobą. Twoja rodzina. I to wystarczy - mówi Natalia.

- Zostawiliśmy wszystko. Talerze, widelce, łyżki, telewizory, meble... Człowiek w życiu obrasta rzeczami. Często wcale nie takimi niezbędnymi, jak mu się wydawało - mówi Igor.

- Życie sprowadziło się do jednej walizki na głowę - tłumaczy Natalia. - Wzięliśmy ikony, które były w rodzinie od pokoleń, dokumenty i trochę ubrań. Syn zabrał dużo zabawek. Nie ograniczaliśmy go. Niestety, nie udało mi się wziąć wszystkich potrzebnych książek i słowników. Musi wystarczyć mi komputer.

Zabrali jeszcze ze sobą psa Simona i kotkę Matyldę. Jeszcze tylko raz mieli się bać. Siedząc w samochodzie razem z dziećmi, zwierzętami i walizkami. Bez pracy, bez dochodów, bez domu.

- Wtedy wiedzieliśmy, że nie mamy gdzie wracać i jechać też nie mamy dokąd. A tu? Może tylko język? Chcemy dobrze mówić po polsku. Chcemy pracować. Chcemy żyć - mówi Natalia.

Pierwsze słowa, które usłyszeli w Polsce, to „Witamy w domu”.
- Tu możemy spokojnie spacerować ulicami i nie bać się, że natrafimy na minę. Mieliśmy tam swoje ulubione miejsca, ale już ich nie ma. Niczego już nie ma. Nigdy już tam nie wrócimy - mówi Igor.

Po pierwszej ucieczce do Odessy nie mogli oderwać się od telewizora i internetu, śledząc informację z Donbasu. Teraz już ich nie szukają.

- Tam i tak nic się nie zmienia - mówi Igor. - Teraz oglądamy wiadomości w TVP i staramy się być na bieżąco z informacjami z Polski. Nie chcemy się już obrażać i patrzeć w przeszłość. Musimy iść do przodu.

Jak pies pod drzwiami
Ma męża, syna, ale do Polski Ludmiła Poluektowa z Mariupola trafiła sama. Wiktora nie było w kraju, nie mógł więc starać się o objęcie go programem ewakuacji. Dołączy do niej już niedługo. Syn, Aleksandr, ma własną rodzinę. Pływa na statkach. Tam wojna go nie znajdzie.

- Od momentu wybuchu wojny Alesandra nie było w kraju. I dobrze - mówi Ludmiła. - Bo najwięcej myślałam wtedy o rodzinie. Czy są zdrowi i żywi? O sobie nie myślałam. Tylko po tym, jak wszystko się skończyło, włączył się instynkt przetrwania. Kiedy rozumiesz, że przed chwilą mogłaś stracić życie.

Wojna znalazła ją 24 stycznia we własnym mieszkaniu. Jej blok znalazł się na linii ognia. Tuż obok niego wybuchły cztery pociski. Siła rażenia odrzuciła Ludmiłę, zrujnowała jej balkon i wybiła wszystkie szyby w mieszkaniu. Od tamtego dnia nie mogła spać. Prawie rok. Jeżeli udało się jej zasnąć, to tylko na trzy, cztery godziny. I tylko na korytarzu, gdzie są wzmocnione ściany. - Przyjaciele mówili, że śpię tam jak pies pod drzwiami. Niektórzy zapraszali do siebie. Ale ile można gościć? Miesiąc, może dwa - mówi Ludmiła.

Od tamtego styczniowego dnia marzyła już tylko o tym, żeby zostawić ten koszmar za sobą. Wyjechać gdzieś, gdzie wojna już jej nie znajdzie. Kiedy dowiedziała się o programie ewakuacji polskich rodzin, nie wahała się. Od męża i syna usłyszała, że ma ratować siebie. Nawet jeżeli to ich rozdzieli na jakiś czas. Przed wyjazdem pojechała jeszcze do matki na wieś na wschodniej Ukrainie, gdzie strzały już nie docierają. Od niej też usłyszała, że podjęła dobrą decyzję, ale ona z nią nie pojedzie, bo zmieniać kraj to już za trudne dla starego człowieka.
- Kiedy zginęło kilku moich znajomych, zrozumiałam, że Bóg podarował mi życie i nie mam prawa go marnować - mówi Ludmiła.

Zabrała ze sobą dokumenty, ciepłe ubrania na zimę. Kilka zdjęć z mamą i synem. Wzięła też swoje robótki na drutach. Już w Polsce za pierwsze pieniądze kupiła wełnę i robi ubranka dla dzieci. Niewielki pokój w Domku Rybaka dzieli ze współlokatorką. Tam zostawiła mieszkanie.

- Koleżanki pytały mnie, jak tak mogę - opowiada Ludmiła. - To mieszkanie kupiliśmy z Wiktorem zaledwie dwa lata temu. Sama robiłam w nim remont. Sama wszystko wybierałam. Od tapet po lampki. W ostatni dzień obeszłam każdy kąt, by jak najlepiej je zapamiętać. Nic więcej. Wszystko zostawiłam.

W Mariupolu pracowała wcześniej w księgowości i bankowości. Wie, że w Polsce bez dobrej znajomości języka oraz prawa trudno będzie jej znaleźć pracę dla siebie. Jest gotowa pracować wszędzie, byleby tylko nabrać wprawy w języku. Czego potrzebuje od Polaków? Żeby odpowiadali uśmiechem na jej uśmiech, „dzień dobry” na jej „dzień dobry”. W ośrodku w Rybakach znalazła przyjaciół.
- Mam nadzieję, że jak rozjedziemy się po Polsce, nie stracimy kontaktu, że będziemy pisać i dzwonić do siebie - mówi Ludmiła.

Swojej ziemi pod stopami
Rodziców Ludmiły zesłano do Kazachstanu. Alesandr Kowalewski urodził się w Polsce. Stracił ojczyznę jako kilkuletni chłopiec. Każda z rodzin w ośrodku w Rybakach ma za sobą podobną polską historię. Wypędzeni, wywiezieni, represjonowani. Karta Polaka potwierdzała nie tylko ich polską krew, ale także prawo do Polski. W styczniu ewakuowano z Donbasu 76 polskich rodzin. Jana, Natalia, Igor i Ludmiła i ponad 140 innych osób musiało czekać jedenaście miesięcy na kolejne samoloty z Polski. Dla nich czas był nieważny. Ten w czasie wojny i tak nie liczy się do życia. Liczy się to, że samoloty jednak przyleciały, że Polska ich nie zostawiła, bo po Ukrainie czuli się sierotami.

- Po referendum z 11 maja 2014 roku zrozumieliśmy, że nie mamy żadnej ochrony ani od państwa, ani od miasta. Zostaliśmy sami twarzą w twarz z separatystami - mówi Natalia Podgornowa.

Przy wigilijnym stole Jana będzie życzyć innym pokoju i miłości, Natalia harmonii w sobie i wokół siebie, Ludmiła wytrwałości w dążeniu do celów, a Igor i Natalia spokojnego nieba i swojej ziemi pod stopami. Teraz już polskiej.

Mariupol - oblężone miasto
„Trudno oprzeć się takiemu wrażeniu po przyjeździe do miasta. W centrum separatyści - barykady, okupowane urzędy, ślady po walkach, spalone budynki, kwiaty w miejscach, gdzie zginęli ludzie. Symbolika Donieckiej Republiki Ludowej. Zdobyte samochody opancerzone, niektóre jeszcze z ukraińskimi flagami, niektóre już z czarno-niebiesko-czerwonymi (republikańskimi), namalowanymi sprayem. Wokół Mariupola - oddziały armii ukraińskiej, milicja, ochotnicze bataliony „Donbas” i „Azow”, Samoobrona. Wszyscy uzbrojeni. Czołgi, samochody opancerzone. (...) Żołnierze batalionów zostali początkowo przerzuceni do Mariupola na 1-2 dni, ale powiedziano im, że na razie mają zostać, więc teraz organizują sobie bieliznę na zmianę, pastę do zębów, materace. Wszystko to wygląda trochę jak wojna pozycyjna - każda strona kontroluje swoją część terytorium, a mieszkańcy miasta przejeżdżają w drodze do pracy to przez jedne, to przez drugie barykady”. (Agnieszka Góralska, Maidan24.pl)

Można pomóc repatriantom
Rodziny z Mariupola i Ługańska trafiły do ośrodków w Rybakach i w Łańsku. Przechodzą tam teraz półroczny program adaptacyjny, m.in. kursy języka polskiego. W tym czasie uzyskają również pozwolenie na pobyt stały, który zrównuje ich w prawach z polskimi obywatelami z wyjątkiem prawa wyborczego. Będą za to mogli legalnie mieszkać i pracować w Polsce. Gdzie będą mieszkać i pracować za pół roku? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych uruchomiło Bank Ofert, gdzie gromadzone są informacje o wszelkich formach pomocy dla nich. Chodzi głównie o propozycje mieszkań i pracy. Chętne samorządy, organizacje pozarządowe i pracodawcy mogą wysyłać swoje oferty na adres: [email protected]

albo zgłosić je telefonicznie, tel. 22 60 139 35; 22 60 139 39. Z kolei pomoc finansową i rzeczową dla repatriantów koordynuje Caritas Archidiecezji Warmińskiej,

tel. 89 523 64 02 lub 603 200 211.

Rodziny, które ewakuowano w styczniu, po zakończeniu programu zamieszkały m.in. w Nowym Sączu, Warszawie, Szczecinie, Wałbrzychu, Poznaniu, Gdańsku i Bydgoszczy. Jeżeli chodzi o rodziny ewakuowane w listopadzie, to Poznań już we wrześniu zadeklarował, że przyjmie 10 rodzin. Był gotowy zrobić to jeszcze przed świętami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski