Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sąd w Poznaniu umarza aferę Elektromis. I zawiera dziwną transakcję z firmą Onyks, za którą stał jeden z oskarżonych w aferze Elektromisu

Łukasz Cieśla
Sąd umarza Elektromis. I zawiera dziwną transakcję
Sąd umarza Elektromis. I zawiera dziwną transakcję Szymon Siewior
Część oskarżonych w aferze Elektromisu uniknęła skazania - sąd popełnił błąd i ich sprawa się przedawniła. Po umorzeniu, sąd zawarł kontrowersyjną transakcję ze spółką kontrolowaną przez jednego z tych oskarżonych. Kupił od spółki dawną fabrykę lamp. I umieścił w niej Sąd Rejonowy Grunwald i Jeżyce. Do dziś wiele osób dziwi się tej lokalizacji. A pracownicy sądu mówią o swoim złym samopoczuciu. Obawiają się, że pomieszczenia po fabryce lamp mogą być naszpikowane szkodliwymi związkami chemicznymi.

Tej historii nie sposób opowiedzieć bez odwołania się do sprawy Elektromisu, jednej z największych afer gospodarczych po 1989 roku. Firma uchodziła za wszechmocną. Interesowały się nią organy ścigania i media, w tym Jarosław Ziętara, dziennikarz „Gazety Poznańskiej”. Jednak nagle, 1 września 1992 roku, Ziętara zniknął.

Poznańska prokuratura nigdy nie wyjaśniła jego losów. Przełom nastąpił dopiero po przeniesieniu sprawy do Krakowa. Tamtejsi śledczy powiązali zniknięcie Ziętary z aferą Elektromisu. O podżeganie do zabicia dziennikarza oskarżyli już byłego senatora Aleksandra Gawronika - jego proces rusza w przyszłym tygodniu w Poznaniu. Zarzuty usłyszeli także dwaj byli ochroniarze Elektromisu. Po naradzie w siedzibie firmy mieli pomagać w porwaniu i zabójstwie dziennikarza.

Poznańska prokuratura, właściwie bezradna w sprawie Ziętary, lepiej poradziła sobie z aferą Elektromisu. Choć firmie doradzali znani prawnicy, pracowali dla niej byli prokuratorzy, funkcjonariusze organów ścigania PRL, w 1995 roku do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko 13 osobom związanym z Elektromisem. Chodziło m.in. o oszustwa podatkowe na szkodę Skarbu Państwa. Co z tego, skoro potem poznański sąd, do którego trafił akt oskarżenia, nie stanął na wysokości zadania.

Wszystkie pieniądze świata

W grudniu 2000 roku, po pięciu latach procesu, sąd ogłosił wyrok. Jednym z głównych oskarżonych był Krzysztof S. Wysoko postawiony pracownik Elektromisu, który w latach 90. zaczął tworzyć holding Onyks. Był także ważnym działaczem piłkarskim, prowadził ekstraklasową drużynę Sokół Miliarder Pniewy. Przez kluby z nim związane przewijali się byli i obecni reprezentanci Polski. I jeśli wierzyć byłym pracownikom Krzysztofa S., jego znajomymi byli znani poznańscy prawnicy i politycy.

Krzysztofa S. - z kontrolowaną przez niego spółką sąd zawarł potem dziwną transakcję - skazano na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 4 lata. Innych potraktowano jeszcze surowiej. Ale ten wyrok nigdy się nie uprawomocnił.

Najpierw wyszło na jaw, że sędzia Piotr Michalski, jeden z trójki orzekających sędziów, zgłosił przełożonym, że tuż przed wydaniem wyroku próbowano go skorumpować. Przyszła do niego jego znajoma, adwokat Katarzyna K.-Z., proponując rzekomo „wszystkie pieniądze świata” za uniewinnienie wszystkich lub „tylko” pięciu głównych oskarżonych. Kobieta była czyjąś wysłanniczką? Skazano jedynie panią mecenas.

Po kilkunastu dniach na jaw wyszedł kolejny skandal, który sprawę Elektromisu wywrócił „do góry nogami”. Obrońcy oskarżonych wyciągnęli asa z rękawa twierdząc, że skład sędziowski Sądu Rejonowego, który skazał ludzi Elektromisu, był... niewłaściwy. Bo w trakcie procesu dwóch z trzech sędziów awansowało do Sądu Okręgowego. Chcąc dalej orzekać w sprawie Elektromisu, toczącej się w Sądzie Rejonowym, powinni mieć „delegacje”. Ich przełożony powinien na kartce papieru napisać, że są delegowani do „rejonówki”. A skoro delegacji nie było, jak dowodzili obrońcy, sąd był źle obsadzony.

Prawnicze przepychanki dotarły aż do Sądu Najwyższego. W podobnych sprawach, jak mówią nam prawnicy, Sąd Najwyższy wydawał różne orzeczenia. Ale w przypadku Elektromisu SN uznał, że obsada poznańskiego sądu była niewłaściwa. Tak orzekł trzyosobowy skład, w którym był m.in. poznański profesor Jacek Sobczak. W efekcie, 9 stycznia 2002 roku, poznański Sąd Okręgowy, stosując się do wskazań SN, nakazał powtórzyć proces Elektromisu.

Już wtedy było wiadomo, że niektórym oskarżonym „się upiecze”, bo ich zarzuty za chwilę się przedawnią. Tak też się stało. 5 sierpnia 2002 roku, wobec przedawnienia zarzutów, Sąd Rejonowy był zmuszony umorzyć postępowanie wobec kilku oskarżonych. Skorzystał na tym m.in. skazany wcześniej Krzysztof S. To właśnie od kontrolowanej przez niego spółki, Sąd Okręgowy niebawem kupił zniszczony budynek po byłej fabryce lamp. I umieścił w nim jeden z dużych sądów rejonowych.

Zróbmy nowy sąd

Naznaczona skandalami sprawa Elektromisu - ostatecznie skazano jedynie kilku oskarżonych - była prowadzona w Sądzie Rejonowym przy ul. Młyńskiej. Był to jeden z największych sądów w Polsce. Szukano możliwości podzielenia go na mniejsze, przeprowadzki do innych budynków. Formalna decyzja o podziale zapadła w 2003 roku.

„Nowy” budynek szybko się znalazł. Sąd zainteresował się opuszczonym budynkiem położonym daleko od centrum Poznania, w dzielnicy Grunwald, przy zbiegu ul. Jeleniogórskiej i Kamiennogórskiej. W budynku powstałym w latach 1977-1978 działały Zakłady Sprzętu Oświetleniowego Polam. Upadły wraz z końcem „demoludów”, bo utraciły rynki zbytu, głównie do ZSRR.

W styczniu 1992 r. majątek zakładów, około 24 tys. mkw. powierzchni użytkowej, za 1,8 mln zł (na nowe złotówki) od likwidatora kupił Bogdan S. Kim jest Bogdan S.? To przedsiębiorca po przejściach. Miał kilka spraw karnych, a ponad dekadę temu „nieznani sprawcy” oblali mu twarz żrącą substancją. Stracił wzrok, przeszedł kilkanaście operacji plastycznych.

Na początku lat 90., w upadłej fabryce lamp, Bogdan S. zaczął produkować butelki i rozlewać soki „Donald Duck”. Nie chciał jednak zapłacić Skarbowi Państwa całej umówionej kwoty. Skarżył się, że budynek jest w fatalnym stanie, stropy nie wytrzymują naporu produkowanych soków. Wskazywał, że budynek ma różne ukryte wady. W tym zbiornik pogalwanizacyjny zawierający szkodliwe odpady z upadłego Polamu, który trzeba zrekultywować.

- O tych rozmaitych wadach dowiedziałem się już po zakupie - opowiada nam Bogdan S. - Powiedział mi o nich Bogdan Warda, były dyrektor zakładów Polam. Podarowałem mu ładę, zatrudniłem u siebie. Warda zaczął mnie wtedy informować: o ekspertyzie sprzed kilku lat o wadach budynku, o odpadach pogalwanicznych, których nikt nie wywiózł, o innych szkodliwych związkach chemicznych w budynku. Dostarczał mi argumentów w sporze ze Skarbem Państwa.

Bogdan Warda inaczej przedstawia tamte wydarzenia: - U Bogdana S. pracowałem krótko, może z pół roku. Za ładę zapłaciłem. Nigdy nie mówiłem mu o jakichś wadach tego budynku. To kłamstwo.

Ostatecznie producent soków Bogdan S. niczego nie wskórał w sporze o obniżenie ceny upadłych zakładów. Zaczął mieć kłopoty finansowe. Niebawem stracił całą nieruchomość. W 1995 roku nabyła ją od niego firma Onyks kontrolowana przez Krzysztofa S., jednego z bohaterów afery Elektromisu.

- Cenę za całość, czyli za ponad 24 tys. mkw., ustaliliśmy na około 1,3 mln złotych na nowe pieniądze. Nie dostałem z tego złotówki. Bo Onyks, a właściwie Krzysztof S., nabył nieruchomość za spłatę moich ówczesnych długów - wspomina Bogdan S.

Onyks szuka kupca

Co Onyks zamierzał zrobić z olbrzymią nieruchomością? O zamiarach spółki opowiedział nam Grzegorz Bigaj, kiedyś pracownik Elektromisu, a potem, już w Onyksie, bliski współpracownik Krzysztofa S.

- Onyks nabył te nieruchomości w połowie lat 90., ale były one zbyt duże dla nas. Dlatego spółka prowadziła działalność tylko w części pomieszczeń. Pozostałe budynki, w tym przyszły biurowiec sądu, od początku były przeznaczone na wynajem lub sprzedaż. Około roku 2002, przez ogłoszenie w prasie, sami szukaliśmy kupca. Jednak wielkiego zainteresowania nie było. Zgłosiło się kilka osób, w tym pan Kornowski z Korvity. Myślał o otwarciu tam szpitala, ale uznał, że nakłady na remont będą zbyt duże - relacjonuje Grzegorz Bigaj.

Chętny na pusty budynek w końcu się znalazł. Był to poznański sąd. Ile zapłacił?

Przypomnijmy, że pierwszy nabywca upadłej fabryki, czyli Bogdan S. miał zapłacić Skarbowi Państwa 1,8 mln zł za 24 tys. mkw. Później, jeśli wierzyć jego słowom, sprzedał Onyksowi majątek zakładów za ok. 1,3 mln zł. Z kolei Onyks sprzedał budynek sądowi za 3,5 mln zł. I, co ważne, sprzedał jedynie jeden z budynków, o powierzchni ok. 6,4 tys. mkw. Wygląda więc na to, że Onyks zrobił świetny interes.

- Czy Onyks dobrze zarobił na interesie z sądem? - zastanawia się Grzegorz Bigaj, były pełnomocnik spółki. - Proszę pamiętać, że Onyks nabył budynek w 1995 roku, a sprzedał po ośmiu latach. Przez ten czas płacił olbrzymi podatek od nieruchomości, musiał zimą ogrzewać ten budynek. Spółka ponosiła więc koszty utrzymania obiektu - przekonuje Grzegorz Bigaj.

Dlaczego sąd zwrócił uwagę właśnie na budynek Onyksu? Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że najpierw sąd zadał spółce „zapytanie ofertowe”, poznał jej cenę, a potem ogłosił przetarg. Sąd zapytanie ofertowe skierował 3 września 2003 r. a Onyks odpowiedział, że jest gotowy sprzedać główny, pięciokondygnacyjny budynek dawnej fabryki za 3,525 mln zł.

Niebawem, 18 września 2003 roku, sąd ogłosił przetarg. W tym ogłoszeniu sąd zawęził poszukiwania budynku tylko do dzielnicy Grunwald i Jeżyce. Dlaczego? Jak teraz słyszymy w poznańskim sądzie, tendencja była taka, by sądy rejonowe dla poszczególnych części Poznania lokować w konkretnych dzielnicach. Jednak w Poznaniu próżno szukać drugiego takiego przykładu.

Konkurencyjna oferta kuzyna

Do przetargu zgłosiły się tylko dwie firmy. Onyks, oficjalnie reprezentowany przez pełnomocnika zarządu Grzegorza Bigaja oraz firma Bitronic z prezesem Januszem Bigajem. Obaj panowie są bliskimi krewnymi.

- Tak, to mój kuzyn. Mówiłem mu, że sąd szuka siedziby. Ale do niczego nie namawiałem - zapewnia nas Grzegorz Bigaj.

Co na to jego kuzyn Janusz? Twierdzi, że znalazł ogłoszenie w gazecie, złożył sądowi ofertę, więc w czym problem? Nie chce, by cytować jego wypowiedzi. Bo z zasady nie rozmawia z prasą. Twierdzi, że już od 25 lat.

Onyks, odpowiadając sądowi na ogłoszenie o przetargu, zaoferował budynek za podaną wcześniej cenę, czyli 3,5 mln zł. Oferta Bitronica była znacznie tańsza. Firma chciała za swój budynek 2 mln zł. Ale zaoferowała nieruchomość w bardziej niedogodnym miejscu - niewielki biurowiec (557 mkw.) na działce przy ul. Ostatniej w Poznaniu. Nazwa jest znacząca - to peryferie miasta, niedaleko drogi wylotowej na Wrocław.

Przetarg rozstrzygnięto 27 października 2003 roku. Komisja nie miała wątpliwości. Oferta Onyksu została oceniona na 76,2 punktów. Najwięcej punktów, bo 35, przyznano Onyksowi za „ocenę obiektu budowlanego”. Najmniej, bo tylko 5 punktów, za „lokalizację, stan prawny i użytkowość”. Ofertę Bitronica komisja oceniła tylko na 55,4 punktów. Prawie wszystkie punkty, aż 55, przyznano za niską cenę.

W grudniu 2003 r. podpisano akt notarialny. Sąd Okręgowy był reprezentowany przez prezesa Michała Laskowskiego oraz dyrektora Jarosława Kaczmarka. Ze strony Onyksu pojawił się pełnomocnik zarządu Grzegorz Bigaj. Dlaczego nie Krzysztof S., kontrolujący tę firmę? Bigaj tłumaczył nam, że Krzysztof S. był wcześniej prezesem Onyksu, ale przestał w związku ze sprawą karną Elektromisu.

- Jednak cały czas pełnił funkcje nadzorcze w spółce - wyjaśnia Grzegorz Bigaj.

Jakie jeszcze funkcje pełnił Krzysztof S.? Z akt procesu ws. Elektromisu wynika, że po rezygnacji z funkcji prezesa Onyksu był dyrektorem w tej firmie i miesięcznie zarabiał 25 tys. zł brutto. Pracownicy Onyksu nadal nazywali go „prezesem”, „szefem”. Bo to on, mimo różnych kłopotów, wciąż kontrolował stworzoną przez siebie firmę. Potwierdza to lektura dokumentów w Krajowym Rejestrze Sądowym. Właścicielem Onyksu była spółka IZA. Z kolei właścicielem IZA, jedynym akcjonariuszem, był Krzysztof S.

Interwencja wiceministra

Grzegorz Bigaj, który reprezentował Onyks, twierdzi, że poznański sąd był zadowolony z transakcji: - Dyrektor administracyjny sądu, pan Kaczmarek, mówił, że w Warszawie dziwili się, że tak tanio kupił budynek. Że to chyba była cena za jedno piętro - wspomina.

Jednak w Warszawie, w Ministerstwie Sprawiedliwości, urzędnicy dziwili się innym aspektom tej transakcji. Transakcją był zaniepokojony Jerzy Łankiewicz, prawnik po UAM, członek rządów Józefa Oleksego, Włodzimierza Cimoszewicza i Leszka Millera. Za rządów tego ostatniego, gdy doszło do transakcji, był wiceministrem sprawiedliwości. Odpowiadał m.in. za inwestycje.

Były wiceminister chętnie zgodził się na rozmowę. Od razu dał do zrozumienia, że „wie, co w trawie piszczy”. Ale jak tłumaczył, o kontrowersjach dowiedział się późno, już po podpisaniu aktu notarialnego przez poznański sąd. Dodał, że zgodnie z praktyką, rola ministerstwa ograniczała się do dania pieniędzy oraz upoważnienia prezesa danego sądu do zakupu.

- To dawne czasy, ale doskonale je pamiętam. Siedziałem na Radzie Ministrów obok Krysi Łybackiej z Poznania [ówczesnej minister edukacji], a ona mówi: Słuchaj, szykuje się skandal z ulicą Kamiennogórską. Że chodzi o dużą inwestycję, która śmierdzi skandalem, wyrzuceniem publicznych pieniędzy w błoto - wspomina Jerzy Łankiewicz.

Krystyna Łybacka, obecnie europosłanka SLD: - Nie przypominam sobie takiej rozmowy. Może Jerzy Łankiewicz mnie z kimś pomylił? Pamiętam jedynie, że kiedyś do mojego biura poselskiego przyszedł pewien człowiek, pensjonariusz domu opieki społecznej. Skarżył się na funkcjonalność budynku przy Kamiennogórskiej, że schody są strome i trudno tam dojechać, bo sąd znajduje się na uboczu.

Jerzy Łankiewicz: - Może ona nie pamięta. Ja pamięć mam dobrą. Łybacka na pewno powiedziała mi takie rzeczy. Mówiła mi, że będzie afera, więc zareagowałem. Obok była ulica Jeleniogórska i mieściła się tam firma, w której pracowała moja żona. Skojarzyłem, o jaki budynek chodziło Krysi Łybackiej. To nie nadawało się na sąd, w Poznaniu mówiło się, że to „bomba”, mnóstwo rtęci. Poza tym funkcjonalność tego miejsca była bardzo słaba: fatalny dojazd, brakowało miejsc parkingowych. Przez telefon zrobiłem piekielną awanturę Michałowi Laskowskiemu, ówczesnemu prezesowi sądu w Poznaniu. Nie przebierałem w słowach. Prezes dawał głowę, że wszystko będzie w porządku.

Sędzia Michał Laskowski: - Pana Łankiewicza kojarzę jak przez mgłę. A takiej rozmowy z nim nie pamiętam. Sądzę, że nie doszło do żadnej awantury.

Ani słowa o Krzysztofie S.

W dokumentach, które czytaliśmy, nie ma śladu po awanturze, ale jest niezbity dowód na interwencję Łankiewicza. 4 lutego 2004 roku wysłał faks do Poznania. Pytał prezesa Laskowskiego, czy było prowadzone postępowanie sądowe wobec Onyksu, jego wspólników, władz oraz czy istnieją zagrożenia wynikające z faktu wcześniejszego użytkowania obiektu. Chciał szybkiej odpowiedzi.

Prezes Sądu Okręgowego jeszcze tego samego dnia przygotował odpowiedź. Napisał, że przeciwko Onyksowi nie toczy się żadne postępowanie, spółka nie ma zaległości, a wobec obecnych członków zarządu (Mirosław Biegała i Jarosław Szurka) nie toczy się żadne postępowanie karne. Wskazał również, że także wobec właściciela Onyksu, czyli spółki IZA, nie toczy się żadne postępowanie. Uspokajał ponadto, że stan techniczny budynku jest zadowalający, a w dawnej fabryce lamp nie odbywała się produkcja przy użyciu szkodliwych materiałów. Sędzia Laskowski posiłkował się opinią inż. Janusza Wenskiego. Z pieczątki wynikało, że Wenski jest specjalistą budowlanym. Ale, jak sami ustaliliśmy, inż. Wenski był jednym z pracowników Onyksu.

Prezes w swojej odpowiedzi nie wspomniał, że właścicielem właściciela Onyksu, czyli spółki IZA jest Krzysztof S. Nie wspomniał też, że S. był jednym z oskarżonych w zakończonej skandalem aferze Elektromisu.

Jerzy Łankiewicz: - Taką odpowiedź dostałem. Czułem przekręt w tej transakcji, ale brakowało mi dowodów.

Michał Laskowski dziś jest sędzią Sądu Najwyższego. Dlaczego w lutym 2004 roku w taki właśnie sposób odpowiedział wiceministrowi sprawiedliwości?

- Transakcja była prowadzona pod nadzorem Ministra Sprawiedliwości. Wszystkie dokumenty były przedstawiane ministerstwu, ono dało pieniądze na zakup - mówi sędzia Laskowski. - Nie przypominam sobie, aby oskarżony w sprawie Elektromisu był związany z firmą Onyks. Krzysztofa S. nie znam. Gdybym wiedział, że są jakieś kontrowersje wokół tej spółki czy osoby jej właściciela, nie kupilibyśmy tego budynku. Znając fakty, o których pan mówi, nigdy nie podjąłbym decyzji o zakupie takiego budynku.

Sędzia Laskowski dodaje, że kto inny, nie on, szukał budynku dla sądu.

- Tym się zajmował nasz dyrektor administracyjny Jarosław Kaczmarek. Zaakceptowałem jego propozycję, choć przyznaję, że budynek nie był nadzwyczajny. Część sędziów narzekała na mizerną lokalizację, brak miejsc parkingowych - potwierdza były prezes poznańskiego sądu.

Kto dojdzie, ten zdrów

Sąd przy Kamiennogórskiej został otwarty kilka lat po transakcji z Onyksem. Najpierw, za ponad 18,5 mln zł z publicznych pieniędzy, była fabryka lamp musiała zostać doprowadzona do stanu używalności. Tamten remont to nie wszystkie prace, jakie wykonano w sądzie. Na przykład niedawno innej firmie zlecono prace warte prawie 3 mln zł. Chodzi o kolejną adaptację budynku na potrzeby sądu. Jednak największe kontrowersje wzbudzają nie remonty i ich koszty, ale lokalizacja sądu.

Część poznańskich prawników ocenia, że to „absolutny skandal”, że sąd zlokalizowano właśnie w takim miejscu.

Sędzia „pierwszy”: - Zasiadałem w kilkudziesięcioosobowej komisji, która wypowiadała się ws. tej inwestycji. Wiedziałem, że budynek jest sprzedawany przez spółkę Onyks, ale w szczegóły własnościowe nie wchodziłem. To nie był mój szczebel. Jednak zastanawiał fakt, że w przetargu zawężono oferty tylko dla dzielnicy Grunwald i Jeżyce. Przecież pozostałe sądy mieszczą się w centrum Poznania. Potem pojawiły się różne problemy, np. z klimatyzacją. Jakiś czas po otwarciu sądu w gabinetach sędziów bywało prawie po 40 stopni Celsjusza, a nie wszędzie można było otwierać okna, bo tak zaprojektowano budynek. Ówczesny prezes kilkukrotnie zarządzał opróżnienie budynku. To się nadawało na postępowania karne wobec odpowiedzialnych za taki stan. Kibicuję panu w wyjaśnieniu tej sprawy.

Sędzia „drugi”: - Zawsze mnie dziwiła ta transakcja. W Poznaniu można było znaleźć także inne ruiny do zagospodarowania. Dlaczego wybrano tamtą? Kamiennogórska jest źle położona, trudno tam dojechać, jest mało miejsc parkingowych. No i to dawna fabryka lamp. W sprawie rzekomych skażeń narosło wiele niejasności.

Do niedawna przy ul. Kamiennogórskiej mieścił się nie tylko Sąd Rejonowy, ale także Wydział Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Okręgowego. Wypowiadał się w sprawach zasiłków chorobowych, świadczeń rehabilitacyjnych, wypadkach przy pracy, ustaleniu niepełnosprawności. „Klientami” wydziału były więc osoby schorowane, niepełnosprawne. Lokalizując wydział właśnie tam, „skazano” je na uciążliwy dojazd. Jeśli ktoś nie miał samochodu lub nie stać go było na taksówkę, był zdany na komunikację miejską. I dłuższy spacer, np. o kulach, z najbliższego przystanku tramwajowego.

- Wśród sędziów krążył dowcip, że każdy, kto jest w stanie dojść o własnych siłach z przystanku na salę rozpraw, jest zdrów i nie należy się jemu żadne odszkodowanie za np. uciętą nogę - uśmiecha się jeden z poznańskich sędziów.

- Słyszałem tę anegdotę - przyznaje sędzia Aleksander Brzozowski, rzecznik poznańskiego Sądu Okręgowego. - Ale Wydział Pracy i Ubezpieczeń Społecznych już tam nie działa. Niedawno, po wybudowaniu nowej siedziby Sądu Okręgowego, został przeniesiony do centrum miasta.

Szkodliwe odpady? „To nonsens”

Przed laty, wyjaśnień w sprawie lokalizacji sądu domagała się Elżbieta Wrembel, ówczesna szefowa związków zawodowych pracowników poznańskiego wymiaru sprawiedliwości. Do związków, już po otwarciu sądu, zgłaszali się pracownicy twierdząc, że źle się czują, bolą ich głowy, a budynek może być „bombą promieniotwórczą”.

Wrembel jest na emeryturze. Kiedyś bardzo aktywny związkowiec, dziś odmawia rozmowy. Chce mieć święty spokój. Odesłała nas do obecnego kierownictwa związku.

Magdalena Łykowska, obecnie zastępca przewodniczącej związku zawodowego: - Sąd przy Kamiennogórskiej rozpoczął działalność w 2008 roku. Wtedy zaczęły do nas wpływać skargi od pracowników. Że w budynku może być jakieś promieniowanie, ludzie źle się czują, bolą ich głowy, a woda dziwnie smakuje. Wiem, że pracownicy do teraz kupują wodę, gotują ją, bo tej z kranu boją się używać. Zgłaszaliśmy te zastrzeżenia władzom sądu. Odpowiedź była taka, że przeprowadzono różne ekspertyzy i wszystko jest w porządku. Wyników tych badań nam nie pokazano.

Czy budynek rzeczywiście może być skażony? Zapytaliśmy o to wspomnianego już Bogdana Wardę, byłego dyrektora zakładów Polam. Warda twierdzi, że pracownicy Polamu nie cierpieli na choroby zawodowe, nie używano masek ochronnych, promieniowania nie badano i nie powinno go być, nikt zresztą nie robił problemu z pracy w zakładzie. Ale jak przyznaje Warda, kiedyś za bardzo nie dbano o pracownika.

- Tam były różne cyjanki, dużo szkodliwych substancji. Powstawały one wskutek procesu galwanizowania, czyli pokrywania metalu metalem. Nie powinny jednak wpływać na ludzi. Odpady pogalwanizacyjne były wywożone ze zbiornika. Ale na pewno nie pod koniec okresu działania zakładu. Nie sądzę, by późniejszy nabywca zakładu wywiózł to wszystko - mówi Bogdan Warda.

Były dyrektor Polamu, choć skażenia nie potwierdza, to dziwi się, że w upadłej fabryce zadomowił się sąd.

- Dla mnie to nieporozumienie. Choćby dlatego, że budynek jest daleko od centrum, nie nadawał się na cele biurowe, miał na przykład strome schody. Kiedyś to nie przeszkadzało, bo pracownicy chodzili na górę dwa razy dziennie. Przebrać się przed i po pracy - wspomina Bogdan Warda.

Czy poznański sąd zlecił zbadanie rzekomego skażenia? Okazuje się, że nie.

- Bo nie było takiej potrzeby. Informacje, że tam były jakieś szkodliwe substancje, to nonsens i spiskowe teorie - uważa Jarosław Kaczmarek, dyrektor administracyjny poznańskiego Sądu Okręgowego, odpowiedzialny za tę transakcję.

Czy odpady pogalwaniczne po byłej fabryce lamp są niebezpieczne? O to zapytaliśmy eksperta spoza Poznania zajmującego się odpadami przemysłowymi.

- Odpady pogalwaniczne mogą być całkowicie nieszkodliwe, jak i bardzo groźne dla ludzi. Zalecałbym specjalistyczne badania w laboratoriach lub w sanepidzie. Bez pobrania próbek i analiz, których ceny nie są wygórowane, nie można odpowiedzieć, czy stwarzają jakieś zagrożenie - mówi Michał Kisielewski, z wykształcenia chemik, właściciel firmy Eco-Service, zajmującej się utylizacją odpadów przemysłowych. - Jeśli w budynku kiedyś działała fabryka lamp Polam, to w grę wchodzi obecność rtęci i cyjanków. A odpady pogalwaniczne mogą mieć rozmaitą postać: cieczy, szlamu, ciała stałego. Kiedyś nasza firma likwidowała dawną galwanizerię na terenach przeznaczonych pod budownictwo. Na życzenie klienta umyliśmy nawet ściany. Wszystko zostało wyczyszczone do ostatniej kropli - dodaje Michał Kisielewski.

W sobotnio-niedzielnym "Głosie Wielkopolskim” opublikujemy wywiad z przedstawicielami Sądu Okręgowego

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski