Chyba nie lubi fotografów. Dopóki byli pod sceną, Selah Sue wyglądała i zachowywała się jak zabłąkana w wielkiej hali śpiewająca poetka z gitarą akustyczną. Gdy tylko znikli, 23-letnia Belgijka eksplodowała energetycznymi utworami, ale co jakiś czas "umyślny" techniczny wracał do niej z sześciostrunowym pudłem. Nie zawsze oznaczało to opozycję czad / ballada: w doskonale znanym większości widzów "Raggamuffin" Selah wspólnie z zespołem wycisnęła z gitary utwór, przy którym można demolować lokale, a co najmniej fruwać na ramionach fanów. No, ale na to chyba żeńska w większości widownia nie była tego wieczora gotowa. Szkoda.
Zapytacie zapewne, jak to możliwe, że drobna, trochę rozczochrana blondynka, najpierw bawi się w Tracy Chapman, by za chwilę roznosić scenę, rapując niczym nowojorski MC? I przy tym wygląda, jakby pożyczyła ciuchy (i fryzurę) od mamy pracującej w banku? Raz aranżuje utwór w wersji saute, bez żadnych elektronicznych ulepszeń, by za chwilę zabawić się efektem, dzięki któremu na żywo wsamplowała sobie chórek z pięciu... własnych wokaliz. Faktycznie, to się nie trzyma kupy absolutnie. I właśnie dlatego jest tak frapujące.
"This World" zagrała szybko - już jako piąty utwór. To był moment przełomowy - kto oczekiwał kalki z płyty, tego zaskoczyła przedłużona wersja, w której znalazło się miejsce na solówki instrumentalistów. Zaraz potem "Fyah Fyah" - rzecz rozpoczynająca się jak skromna balladka, z dynamiczną końcówką. I znów zwolnienie tempa. - Zaśpiewam wam piosenkę, która dla mnie jest najważniejsza, bo mówi o odkrywaniu, kim naprawdę jestem - tak zapowiedziała delikatne "Break", dostępne jedynie na bonusowym dysku do debiutanckiej płyty "Crazy Vibes".
Rodzynki? Oczywiście Poznań najlepiej przyjął "Raggamuffin", w najbardziej hip-hopowym "Peace Of Mind" był nawet dialog z widownią, a "Crazy Vibes" rozpoczęła nietypowym dla tej kompozycji wstępem.
Nie dała się niestety namówić na więcej niż jeden bis. Zaśpiewała "All I Need From You" - niepokojącą balladę, rozwijającą się w senne marzenie fana Prodigy - za sprawą wariackiego rytmu wplecionego w końcówce. Godne zakończenie świetnego koncertu dziewczyny, która nie chce dać się wcisnąć do żadnej szufladki.
PS. Koncert był świetny, ale byłby genialny - gdyby nie akustyka. Stojąc niedaleko kolumn można było zaoszczędzić na dentyście - wibracje basów były tak potężne, że chyba mogły skruszyć plomby. Porządnie ustawiony był jedynie wokal i to był jedyny obok artystki argument, by jakoś wytrzymać w Empedwójce. Miejsce Selah Sue po tym występie jest chyba jednak w Sali Ziemi. A tam już na pewno pozamiatałaby Macy Gray.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?