Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Simple Minds: Punk był naszym katalizatorem [ROZMOWA]

Cyprian Lakomy
Cyprian Lakomy
Simple Minds
Simple Minds Materiały organizatora
Obok Nazareth i Travis są dziś najbardziej znaną rockową nazwą ze Szkocji. Podobnie jak inne brytyjskie zespoły startujące pod koniec lat 70. XX wieku mają w swej historii punkowy akcent. W sobotę (1 marca) Simple Minds zagrają w Poznaniu, a wokalista Jim Kerr już dziś zapowiada rozbudowany program koncertu. Rozmawialiśmy również o niezależnych początkach formacji, Lou Reedzie i tworzeniu hitów.

Simple Minds zrodziło się na gruzach punkrockowej kapeli Johnny and the Self-Abusers. Jak silnie byłeś zaangażowany w ten ruch?

Jim Kerr: Bardzo. Początki Johnny and the Self-Abusers sięgają marca 1977 roku. Był to moment kulminacyjny dla subkultury punkowej. Powiedziałbym wręcz, że ten ogień pochłaniał wówczas całą Wielką Brytanię! Byliśmy wprawdzie z dala od Londynu, który był głównym ośrodkiem punka, lecz i tak czuliśmy się częścią tamtych wydarzeń. Każdego dnia kupowaliśmy nowe płyty, czytaliśmy ziny, a z innych miast docierały do nas kolejne wieści. Z czasem, niektórzy z nas zapragnęli założyć własne zespoły, sami zająć się pisaniem o muzyce, czy jej wydawaniem. Wyrośliśmy w duchu D.I.Y. (do it yourself; zrób to sam – przyp. red). Można powiedzieć, że punk był dla nas właściwym katalizatorem.

Pochodzicie ze Szkocji. Jak dużym zjawiskiem na tle innych części Zjednoczonego Królestwa był tu punk rock?

Wiesz, ta muzyka nigdy nie zapełniała stadionów (śmiech). Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy grali u nas Sex Pistols, oglądało ich może jakieś 500 osób. The Clash – z tysiąc. Nie liczby są jednak najważniejsze. Myślę, że podobnie jak nas, eksplozja punk rocka zainspirowała wielu ludzi do podejmowania własnych inicjatyw. Powstawały nie tylko nowe zespoły, ale także np. manufaktury odzieżowe.

To ciekawe, co mówisz, bo jeszcze w 1977 r. przerodziliście się w Simple Minds, zespół – zdaje się – diametralnie inny.

Nie jestem pewien, czy aż tak bardzo oddaliliśmy się od naszych korzeni. Mieliśmy jednak apetyt na coś więcej, na odkrywanie nowych rzeczy. Nie chcieliśmy być wiecznie przywiązani do estetyki trzech akordów na krzyż i tego samego brzmienia. Po paru miesiącach odkryliśmy, że stać nas na syntezatory, które wcześniej były zbyt drogie. Każdy z nas startuje z pozycji ziarna, które później rozwija się w swój własny sposób. Śmieszą mnie przytyki w rodzaju: „nie jesteś już punkiem”. Przypominam, że nigdy nie wziąłem ani jednej lekcji muzyki! Nikt nie uczył mnie śpiewać, ani pisać piosenek. Od ponad 30 lat polegamy tylko na sobie. To wciąż zgodne z punkową etyką.

Być może dlatego zawsze brzmieliście charakterystycznie, niezależnie od zmieniających się czasów.

Myślę, że faktycznie tak jest. Nigdy nie wiedzieliśmy, jak grać podobnie do The Beatles. Niespecjalnie wyobrażam sobie też, byśmy mogli wystąpić na weselu i zagrać „Bridge Over Troubled Water” (piosenka duetu Simon & Garfunkel – przyp. red.). To, co robimy, jest w całości naszym własnym wypiekiem.

W waszej dyskografii naliczyłem aż 11 albumów kompilacyjnych, płyt typu „the best of”. Czy po tych wszystkich latach przywiązujesz wciąż wagę do pisania hitów?

Absolutnie nie! Co więcej, mnie samego zdumiewa ilość składanek Simple Minds. Nie do końca mamy wpływ na ich powstawanie. Na przestrzeni lat zmienialiśmy wytwórnie, te większe wchłaniały mniejsze. Te kompilacje były często skutkiem zmieniającej się sytuacji na rynku. „Celebrate”, ta najnowsza, którą właśnie promujemy, jest bodajże pierwszym tego typu wydawnictwem od dobrych dziesięciu lat. Z biegiem lat, na nasze koncerty przychodzą kolejne pokolenia słuchaczy. Te płyty są kierowane przede wszystkim do tych, którzy dopiero poznają naszą muzykę.

Jak wygląda koncert skonstruowany w oparciu o takie wydawnictwo? Wystarcza wam granie tylko tych najbardziej znanych kompozycji, jak „Don't You (Forget About Me)”?

Na koncertach gramy dwa sety, czyli razem 25 piosenek. Pozwala nam to zachować właściwy balans pomiędzy tymi najpopularniejszymi numerami i resztą materiału, i po prostu cieszyć się muzyką na scenie.

Jednym z ważniejszych momentów kariery Simple Minds był występ na koncercie z okazji 70. urodzin Nelsona Mandeli. Wiem, że miałeś okazję poznać go osobiście. Jak wspominasz tamto spotkanie?

Mieliśmy okazję rozmawiać w atmosferze wielkiego świętowania. Zapamiętałem go jako bardzo pogodnego człowieka, kompletnie pozbawionego rozgoryczenia, które po 25 latach spędzonych w więzieniu mogłoby złamać niejednego. Mandela był wybitnym mężem stanu, pozostając przy tym bardzo skromną osobą.

Świat nie jest taki sam również po śmierci Lou Reeda. Wspólnie z nim nagraliście „This Is Your Land” w 1989 roku.

W ciągu działalności Simple Minds zagraliśmy mnóstwo coverów Lou (m.in. „Street Hassle”, wydany w 1984 roku – przyp. red.). Współpraca przy okazji „This Is Your Land” była dla nas ogromnym wyróżnieniem. Zabrzmi to pewnie jak truizm, ale zarówno śmierć Nelsona Mandeli, jak i odejście Reeda zdają się zamykać pewną erę w historii świata.

Na zakończenie powróćmy do spraw przyjemniejszych. Od dawna mieszkasz na Sycylii. Co sprawiło, że to właśnie to miejsce upodobałeś sobie szczególnie?

Powodów jest mnóstwo, większość z nich jest prozaiczna. Klimat, temperatura i wyjątkowa kuchnia to tylko niektóre z nich. Kluczowe znaczenie mają też tutejsi ludzie, wśród których czuję się świetnie każdego dnia.

Simple Minds zagrają w sobotę, 1. marca w Sali Ziemi MTP (ul. Głogowska 14).
Początek o godzinie 20. Ceny biletów: 140 zł (miejsca stojące), 150 zł (miejsca siedzące)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski