Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ślad po nich zaginął. Rodziny od lat nie wiedzą, co przydarzyło się bliskim

Joanna Labuda, Norbert Kowalski
Choć od zaginięcia jego córki minęło już sześć lat, Andrzej Kownacki nadal wierzy, że Lilianna wróci bezpiecznie do domu i ponownie zobaczy jej twarz
Choć od zaginięcia jego córki minęło już sześć lat, Andrzej Kownacki nadal wierzy, że Lilianna wróci bezpiecznie do domu i ponownie zobaczy jej twarz Paweł F. Matysiak
W sobotę policjanci wznawiają poszukiwania Ewy Tylman, która zniknęła pod koniec listopada 2015 r. Jej sprawą żył cały Poznań. Ale podobnych przypadków było znacznie więcej.

Od zaginięcia Ewy Tylman minęły już ponad dwa miesiące. Do tej pory nie ustalono, co dokładnie wydarzyło się feralnej nocy z 22 na 23 listopada 2015 roku. Mimo że poszukiwania z wykorzystaniem m.in. specjalistycznych sonarów prowadziła zarówno policja, jak i Krzysztof Rutkowski, ciała zaginionej dziewczyny nie odnaleziono. Ze względu na pogodę poszukiwania na Warcie przerwano. Teraz mają zostać wznowione, bo poprawiła się pogoda. Policja pojawi się na rzece już w najbliższą sobotę.

Sprawa Ewy Tylman to jednak niejedyny przypadek zaginięcia w Poznaniu, którego do tej pory nie udało się rozwiązać. Najstarszy przypadek pochodzi z 14 kwietnia 1975 roku. Wtedy to 9-letnia Beata Radke wyszła z domu na lekcję religii. Mieszkała na poznańskim Grunwaldzie. Żeby dotrzeć na zajęcia, musiała przejść zaledwie kilkaset metrów. Powinna wrócić do domu około godziny 10. Od tamtej pory rodzice nigdy już nie nawiązali z nią kontaktu. Do dziś nie wiadomo, co się z nią stało. W tamtych czasach wyjaśnić sprawę zaginięć było o tyle trudniej, że nie nikt nie słyszał o telefonach komórkowych, miejscach ich logowania czy o monitoringu. Choć jak pokazuje przypadek Ewy Tylman czy Liliany Kownackiej także dziś, w dobie rewolucji komputerowej, można zniknąć w centrum takiego miasta, jakim jest Poznań.

Pojechała z dziećmi do ich ojca
Była bardzo opiekuńcza, zajmowała się dziećmi. Zresztą pracowała w firmie zajmującej się przewozami osób niepełnosprawnych. Mimo wszystko była zadowolona z życia - relacjonuje Andrzej Kownacki, ojciec zaginionej w 2010 roku Lilianny.

Pod koniec marca 2010 r. Lilianna pojechała z dziećmi do Marcina, swojego przyjaciela, który był też ojcem jej dwóch córeczek. Mężczyzna mieszkał na os. Głuszyna w Poznaniu. Dwudziestoletnia Lilianna przyjeżdżała do niego regularnie co tydzień. Wszystko po to, by Marcin mógł utrzymywać kontakt z dziećmi. Sama Lilianna mieszkała w tym czasie wraz z ojcem na Wildzie przy ul. Kilińskiego.

- Brat Marcina przyjechał po nią w piątek po południu. Tym razem był wcześniej niż zwykle, bo akurat szykowaliśmy się do obiadu. Córka wzięła dzieci i z nim pojechała. Mieli wrócić za dwa dni. Kiedy w niedzielę chciałem zadzwonić i spytać, o której wróci, telefon nie odpowiadał - wspomina Andrzej Kownacki.

W poniedziałek Andrzeja Kownackiego odwiedził były partner Lilianny. Marcin pytał się czy kobieta wróciła do domu. U niego bowiem jej nie było, zostały dzieci. Nikt nie wiedział, gdzie mogła się podziać. Jeszcze w niedzielę miała pojechać na zakupy lub do koleżanki. Wyszła z domu Marcina, ale już nie wróciła. Nie kontaktowała się ani z ojcem, przyjacielem, ani z nikim ze znajomych. Zaginięcie kobiety zgłoszono na policję. Dla ojca Lilianny zaczął się jeden z najtrudniejszych okresów w życiu.

- Byłem w szoku. Kiedy później telewizja robiła materiał do programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, trudno było mi się wysłowić. Nie byłem w stanie. Ciężko to przeżywałem. Jestem bardzo emocjonalny, słaby psychicznie - przyznaje Andrzej Kownacki.

I dodaje: - Przez długi czas widziałem przed oczami jej twarz, gdy wychodziła z domu i kiedy żegnaliśmy się w piątek na klatce schodowej. Mieliśmy się zobaczyć z powrotem w niedzielę. Nic nie wskazywało na to, że już jej nie zobaczę.

Policja prowadziła poszukiwania Lilianny przez dwa i pół roku. Na początku pan Andrzej miał nadzieję, że wszystko szybko się wyjaśni, a jego córka wróci do domu. Wiara w taki obrót wydarzeń wzrosła, gdy w kwietniu 2010 roku w jego skrzynce pocztowej pojawiła się przesyłka z dowodem osobistym Lilianny. To jednak nie pomogło policji.

- Potem sprawę zawieszono ze względu na brak jakichkolwiek tropów lub zwłok. Powiedzieli, że jak wpadną na coś, to od nowa rozpoczną śledztwo. Ale od tego czasu nic nowego się nie pojawiło - wzdycha Andrzej Kownacki.

Ojciec Lilianny jest przekonany, że jego córka na pewno nie uciekła sama z domu. Podkreśla, że Lilianna kochała swoje dzieci i nie zostawiłaby ich.

- Poza tym zbliżały się święta wielkanocne i miała odebrać z MOPR-u kilkaset złotych. Gdyby chciała uciec, to poczekałaby na te pieniądze i zrobiła to dopiero wtedy. Ponadto policja sprawdzała też, że Lilianna nie wyrabiała sobie nowego dowodu czy paszportu. Nie mogła więc nigdzie wyjechać - przekonuje ojciec.

Andrzej Kownacki nie wyklucza porwania swojej córki. Mimo tego wciąż zachowuje wiarę w to, że Lilianna żyje. - Wierzę, że ją jeszcze zobaczę. Póki nie ma zwłok, to jest nadzieja - mówi.

Przypomina też sytuację sprzed kilku lat, kiedy remontował swoje dawne mieszkanie na ul. Kilińskiego. -Ściągnąłem tapetę i jak popatrzyłem na ścianę to widziałem wizerunek córki. To były takie rysy na tynku, które przypominały pochyloną twarz. Myślałem, że coś stało mi się z głową. Powiedziałem o tym siostrze. Nie uwierzyła, ale któregoś dnia przyjechała i porobiła zdjęcia. Później pokazała je swoim koleżankom i stwierdziły, że to rzeczywiście wizerunek Lilianny. To był kryzys. Słyszałem od ludzi, że może córka daje mi znak, że gdzieś się znajduje, ale nie może uciec... - wspomina dziś Andrzej Kownacki.

Od zaginięcia Lilianny minęło już prawie sześć lat. Ojciec dziewczyny przyznaje, że dla niego najtrudniejsze były pierwsze 4 lata od zniknięcia.

- Tego nie da się opisać. Były momenty, że człowiek się załamywał, a później znowu było trochę lepiej. Kiedy spotykałem kogoś znajomego, to słyszałem pytania czy wiadomo coś nowego w tej sprawie. Ciągle mówiłem, że nie. A kiedy wracałem do domu, to wspomnienia wracały. Nerwy wciąż są, ale nie takie jak na początku. Teraz już w miarę sobie radzę - mówi Kownacki i kontynuuje: - Mam nadzieję, że Lilianna w końcu się odnajdzie. Każdy chciałby żeby jego dziecko, czy ktokolwiek inny z rodziny, się odnalazł. Człowiek zawsze będzie tęsknił.

Wierzę, że mój brat się odnajdzie
Nie wiemy dokąd się udał, co miał na sobie czy jakie miał plany. W zasadzie nic nie wiemy i to jest bardzo kłopotliwe - opowiada Aneta Wałkowska, siostra Przemysława Wałkowskiego. Jej brat zaginął na początku grudnia 2010 roku. Wiadomo tylko tyle, że wyszedł z domu i już do niego nie wrócił. Wszystko wydarzyło się prawdopodobnie 2 grudnia.

- Po raz ostatni rozmawiałam z nim około połowy listopada. Na początku grudnia próbowaliśmy się znowu do niego odezwać. W końcu zbliżały się święta, więc chcieliśmy porozmawiać o naszych planach i jak będziemy je spędzać. Brat nie odbierał telefonów. Wiadomo, że jeśli nie odezwie się raz czy dwa, to jeszcze nie jest problem. A szczególnie w przypadku mojego brata, który chodził własnymi ścieżkami. Początkowo się tym nie przejęliśmy i uznaliśmy, że sam oddzwoni. Później kilka razy pojechaliśmy do niego do domu w różnych porach i drzwi były zamknięte. W skrzynce na listy znajdowały się kartki, których w ogóle nie wyjmował. W końcu doszliśmy do wniosku, że stało się coś złego - wspomina Aneta Wałkowska.

Pod koniec grudnia rodzina zgłosiła zaginięcie 40-letniego ówcześnie Przemysława Wałkowskiego. Mężczyzna od urodzenia mieszkał w Poznaniu. Jego wielką pasją była muzyka. Grał nawet w zespole, z którym wielokrotnie wyjeżdżał na koncerty.

- Był bardzo towarzyski i uśmiechnięty. Nie umiem sobie wyobrazić, co się wtedy wydarzyło. Tyle razy próbowałam sobie wyobrazić jak to było. Może wyszedł po chleb i gdzieś zasłabł. Albo pojechał coś załatwiać, jakiś kolejny koncert... - zastanawia się Aneta Wałkowska.

Jednocześnie nie dopuszcza możliwości, by jej brat postanowił uciec z domu, nikomu o tym nie mówiąc. - Mam jeszcze kilkoro rodzeństwa i nie wierzę, by któreś z nas niczego nie zauważyło. Nawet teraz, po latach, analizując już to bardziej na chłodno, to nadal nic nie wydaje nam się podejrzane - przekonuje.

Od kilku lat rodzina nie Przemysława Wałkowskiego nie dostała żadnych nowych informacji, co mogło się z nim wydarzyć. Mężczyzna po prostu przepadł jak kamień w wodę. Mimo tego siostra wciąż pozostaje optymistką i ma nadzieję, że w przyszłości jeszcze go zobaczy.

- Wierzę, że może on gdzieś leży chory i coś mu dolega, a ja o tym nie wiem i siedzę w ciepłym w domu. Może ma jakąś chorobę, amnezję, nie wie gdzie jest. Nie dociera do mnie, że on może nie żyć. Wiem, że po pięciu latach można wnieść sprawę o pochowanie, ale nie wyobrażam sobie tego. Wierzę, że któregoś dnia mój brat się odnajdzie, a sytuacja wyjaśni - kończy Aneta Wałkowska.

Mąż zabrał tajemnicę do grobu?
W lutym minie 12 lat odkąd zaginęła. Ja jako detektyw, a także policja, szukaliśmy jej bardzo intensywnie. Niestety, nie wpadliśmy na kompletnie żaden ślad, który pozwoliłby odnaleźć ją żywą lub martwą - opowiada Maciej Szuba, były komendant policji w Poznaniu i prywatny detektyw. Jak mówi, zagadka zniknięcia Beaty Kotwickiej do dziś spędza mu sen z powiek. Kobieta miała 28 lat i zaginęła 18 lutego 2004 roku.

Ostatnią osobą, która widziała Beatę żywą, był jej mąż Rafał Iwanowski. Po jej zniknięciu to właśnie na niego padł cień podejrzeń. Beata była bowiem w czwartym miesiącu ciąży, a jak wynika z dotychczasowych ustaleń, mężczyzna nie lubił dzieci, przeszkadzały mu.

28-latka miała wyjść z domu 18 lutego 2004 r., około godziny 15. Wraz z mężem prowadzili biuro nieruchomości i tego dnia była rzekomo umówiona z klientem na osiedlu Lecha w Poznania. To wersja, jaką przedstawił policji Rafał Iwanowski i w którą jednak mało kto wierzy. Tego dnia nikt jej nie widział i nikt nie zamienił z nią ani słowa. Zdaniem Macieja Szuby, kobieta faktycznie zaginęła co najmniej 24 godziny wcześniej i przyjmując najbardziej prawdopodobną hipotezę, że to on stoi za śmiercią Beaty, tyle czasu wystarczyłoby na zatarcie śladów i ukrycie ciała.

- Ten mężczyzna miał mentalność dobrego, wyrachowanego szachisty. Kiedy stawiano mu trudne pytania, to nie było tak, że nie udzielał odpowiedzi. On odpowiadał, ale tak, że jego wersję ewentualnie mogłaby potwierdzić tylko Beata, a jej między nami już nie było - wspomina Maciej Szuba.

Zniknięcie Beaty Kotwickiej lata temu wstrząsnęło całym Poznaniem. Było doskonale zaplanowane, a Iwanowski w czasie trwania śledztwa zawahał się tylko raz, kiedy policja znalazła w ich wspólnym mieszkaniu ślady po krwi:

- Poznałem go dość dokładnie. Był perfekcyjnie przygotowany do działań policji i prokuratury. Spanikował tylko ten jeden raz - wspomina Szuba. To nim wstrząsnęło, bo przed przybyciem policji dom pucował kilka razy dziennie. Można powiedzieć, że zapach detergentów unosił się w powietrzu- dodaje detektyw. Choć Iwanowski także w tym wypadku znalazł wymówkę, to wystraszyło go to na tyle , że po tych odkryciach wezwany na komendę policji zjawił się już z adwokatem.

Zagadka Beaty Kotwickiej może nigdy nie zostać rozwiązana. Rafał Iwanowski powiesił się 18 kwietnia 2011 rok i tajemnicę jej zniknięcia prawdopodobnie zabrał ze sobą do grobu.

Prawie dwa zaginięcia dziennie
Co roku w Polsce zgłaszane jest co najmniej kilkanaście tysięcy zaginięć. W ostatnich latach tendencja była wzrostowa. Niechlubny rekord padł w 2014 roku, gdy w całym kraju zgłoszono ponad 20,8 tys. zaginięć. Przełom nastąpił w zeszłym roku, kiedy w końcu spadła liczba zaginionych w stosunku do poprzedniego roku. Nadal było ich jednak ponad 20 tys. W samym tylko Poznaniu w 2015 roku policja zarejestrowała 560 przypadków zaginięć. Jednak aż 539 z nich udało się rozwiązać. Dla porównania w 2014 i 2013 roku w Poznaniu odnotowano odpowiednio 606 i 561 zaginięć.

- Są różne powody zaginięć i tego, że ktoś wychodzi z domu i już nie wraca. To mogą być problemy finansowe, kłótnie, problemy w szkole. Przyczyny są naprawdę różne - nie ma wątpliwości aspirant sztabowy Ireneusz Dziubała z Komendy Miejskiej Policji, który w Poznaniu zajmuje się poszukiwaniem zaginionych.

Przekonuje również, że rozmaite mogą być także sytuacje, w których odnajduje się zaginione osoby. - Szukaliśmy pewnej kobiety przez 10 lat. Pozostawiła swoją nieletnią córkę w domu. Kiedy ją odnaleźliśmy we Wrocławiu nie chciała, żebyśmy informowali jej córkę, gdzie przebywa. A natrafiliśmy na nią przez przypadek. W innej jednostce było zgłoszenie, że w jednym z pustostanów było kilkunastu bezdomnych, w tym jakaś osoba poszukiwana. Chodziło o pewnego mężczyznę, a przy okazji była tam i nasza zaginiona. Nie chciała jednak powiedzieć dlaczego uciekła - opowiada Ireneusz Dziubała.

Wspomina także inną historię: - W przypadku osób chorych zdarza się, że ktoś wyjdzie z domu i nie pamięta drogi. Mieliśmy kiedyś taką sytuację, że spisaliśmy pewnego mężczyznę. Zostawiłem sobie te notatki. Pewnej nocy dyżurny zadzwonił do mnie z informacją, że jest pan, który nie wie jak się nazywa i gdzie się znajduje. Okazało się, że to ten sam mężczyzna z Wildy którego kiedyś spisywałem. Miałem numer telefonu do jego żony. Bardzo się ucieszyła, bo jej mąż był chory.

Mimo że każde zaginięcie jest inne i do każdego policja musi podchodzić indywidualnie, są pewne standardowe etapy działania. Funkcjonariusze sprawdzają przede wszystkim najbliższe otoczenie zaginionego. Jeśli policjanci mają do czynienia ze zniknięciem dziecka lub nastolatka, to zazwyczaj udaje się go odnaleźć gdzieś w pobliżu domu np. u koleżanki, chłopaka czy najbliższej rodziny.

- Dziecko raczej nie oddala się bardzo daleko od domu, choć oczywiście może się tak zdarzyć - komentuje Ireneusz Dziubała.

Trochę inaczej sytuacja przedstawia się w przypadku osób starszych. Wtedy zakres sprawdzanych miejsc jest już na samym początku o wiele szerszy. Policja od razu sprawdza różne instytucje i placówki takie jak np. szpitale. Za każdym razem istotne jest jednak, by osoba zgłaszająca zaginięcie była przygotowana i podała jak najwięcej informacji o poszukiwanym.

- Najważniejsze jest podanie pełnych danych personalnych, aktualne zdjęcie osoby zaginionej oraz opis jej wyglądu. Czym więcej informacji o danej osobie, tym większe nasze wyobrażenie o zaginionym i większe szanse na odnalezienie. Każdy policjant powinien mieć coś z psychologa i przyjmując zgłoszenie powinien wyłapać dane cechy oraz zrobić taki wstępny portret psychologiczny osoby zaginionej - mówi Ireneusz Dziubała.

Dodaje również: - To mit, że ktoś przychodzi na komisariat i musi czekać 24 godziny na zgłoszenie. Każdy ma prawo przyjść i zgłosić zaginięcie. A każdy policjant ma obowiązek to zgłoszenie przyjąć. Ponadto sprawy nigdy nie są umarzane. Czynności mogą być co najwyżej zawieszone, ale zostają w policyjnych systemach. W przypadku jakichkolwiek informacji zostają podjęte na nowo. Dla nas każde odnalezienie żywego człowieka jest sukcesem.

Czasem jednak zaginieni mogą odnaleźć się w bardzo nietypowym miejscu. W jednym z przypadków pewna kobieta zgłosiła zaginięcie swojej współlokatorki. Z matką próbował się również skontaktować jej syn. Wszelkie próby były jednak bezowocne. Ostatecznie okazało się, że kobieta wcale nie zaginęła, a została zatrzymana przez policję. Była przez nią poszukiwania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski