Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śmierć w cieniu tajnych służb

Redakcja
Służby specjalne starały się zwerbować poznańskiego dziennikarza. Kiedy w 1992 roku Jarosław Ziętara został porwany i zamordowany, dopuszczono się przestępstw, by zatrzeć wszelkie ślady łączące go z Urzędem Ochrony Państwa - piszą Krzysztof M. Kaźmierczak i Piotr Talaga

Jarosław Ziętara, porwany w 1992 roku dziennikarz "Gazety Poznańskiej" był wcześniej nakłaniany do podjęcia pracy, a potem współpracy z Urzędem Ochrony Państwa. Istnieją wiarygodne przesłanki do tego, by stwierdzić, że UOP wykorzystywał go do swoich celów "nadając" tematy dziennikarskie, których rozpracowanie leżało w interesie tej instytucji. Jeden z nich prawdopodobnie okazał się śmiertelnie groźny. Interesujące się dziennikarzem służby specjalne mogły dysponować wiedzą na temat okoliczności jego śmierci. Wiele wskazuje na to, że w imię opacznie pojętego "dobra państwa", i aby uniknąć kompromitacji specsłużb, wprowadzano w błąd władze państwowe i popełniano przestępstwa zacierając ślady, ukrywając informacje, które mogły być przydatne do pociągnięcia do odpowiedzialności sprawców zbrodni.

Wiedza specsłużb mogła być przydatna prokuraturze w wyjaśnieniu okoliczności porwania i zamordowania młodego dziennikarza

Ambitny, inteligentny, bardzo uzdolniony. Zajął się dziennikarstwem na drugim roku studiów, na przedostatnim roku miał już etat w tygodniku "Wprost" i spory dorobek zawodowy (patrz ramka). Znał biegle trzy języki (rosyjski, francuski i esperanto), intensywnie uczył się angielskiego. Tacy ludzie jak Jarosław Ziętara byli atrakcyjnymi kandydatami dla Urzędu Ochrony Państwa, który miał wtedy braki kadrowe. Mówił o tym Piotr Niemczyk (w latach 1990-1993 szef Biura Analiz i Informacji UOP) w nagrywanym przed miesiącem dla TVP reportażu o Jarku. Całą jego wypowiedź usunięto z wersji przeznaczonej do emisji. Został po niej tylko ślad - w napisach końcowych wśród osób występujących w reportażu wymieniany jest na pierwszym miejscu Niemczyk. Podobne, niezatarte ślady pozostały po związkach Jarosława Ziętary z UOP.

Po drodze z UOP
W orbicie zainteresowań służb specjalnych Ziętara znalazł się w kwietniu 1991 roku, miesiąc po zatrudnieniu we "Wprost". Stało się to w związku z publikacją o karierach byłych opozycjonistów m.in. Piotra Niemczyka i Konstantego Miodowicza (w latach 1990-1996 szefa kontrwywiadu) w Urzędzie Ochrony Państwa. Otrzymał wtedy list z UOP w Warszawie. Co w nim się znajdowało - nie wiadomo, w pozostałych po dziennikarzu dokumentach pozostała tylko pusta koperta ze stemplami specsłużby.

Według naszego informatora, wiosną 1991 roku kontakt z Jarkiem nawiązał kolega z rodzinnej Bydgoszczy zatrudniony w tamtejszej delegaturze UOP. Wtedy miał po raz pierwszy otrzymać propozycję podjęcia po studiach pracy w Urzędzie. Nic nie wiadomo o tym, czy nie próbowano pozytywnie nastawiać dziennikarza do UOP, oferując mu jakąś pomoc w zdobywaniu informacji. Faktem jest jednak, że tematyka następnych publikacji młodego dziennikarza zbiegała się ze sferą zainteresowań specsłużb. Pisał o skrajnej prawicy, odbywającym się na masową skalę przemycie i ekspansji zagranicznych firm. Ziętara był autorem jednego z pierwszych w Polsce obszernych artykułów o Art-B (czerwiec 1991). Przygotowując go spotkał się z Bagsikiem (narysował mu on schemat swojego słynnego oscylatora) i Gąsiorowskim, którzy niedługo później stali się bohaterami jednej z najgłośniejszych współczesnych afer. W tym samym miesiącu opublikował obszerny tekst "Szpiedzy w miedzi" o podejmowanych przez zachodnie służby próbach przejęcia technologii stosowanych przez KGHM oraz osłabienia pozycji tej firmy będącej potentatem w produkcji miedzi. Dziennikarz posługiwał się poufnymi dokumentami i dysponował zadziwiającą wiedzą o obcokrajowcach próbujących infiltrować strategiczne polskie przedsiębiorstwo, będące (co wynikało z artykułu) pod osłoną kontrwywiadowczą krajowych specsłużb. Nie ma wątpliwości, że korzystał w publikacji o KGHM z ich wiedzy.

Trudno jednak określić, jakie relacje łączyły go wtedy z UOP. O tym, że musiały być one bliskie świadczą dokumenty, którymi Ziętara dysponował. Były wśród nich także takie, które objęte były tajemnicą państwową. Jeden z nich znaleźliśmy w materiałach Jarka zachowanych przez jego rodzinę. Jest to pismo z 1991 roku z Ambasady RP w Berlinie. Zawiera poufne informacje dotyczące wydania przez Misję Wojskową aż dziewięciu paszportów bohaterowi jednego z artykułów Ziętary. Z pisma wynika, że miał on równocześnie nawet po kilka paszportów wydawanych na różne nazwiska. Treść i oznaczenia dokumentu wskazują, że jest on tajny. Tyle że kopiując go i przekazując Jarkowi zasłonięto adresata pisma oraz napis informujący o klauzuli tajności.

Kto i w jakim celu przekazywał Ziętarze takie dokumenty? Na to pytanie brakuje odpowiedzi. Pewne jest natomiast to, że dziennikarz gromadził materiały, zbierał informacje, spotykał się z ludźmi w sprawach, które nie zawsze miały swój finał w postaci publikacji. Zazwyczaj były to tematy związane z poważnymi nieprawidłowościami.

I później w "Gazecie Poznańskiej" Ziętara także publikował teksty powiązane tematycznie z zainteresowaniami specsłużb. Pisał m.in. o wielkich przekrętach celnych i paliwowych oraz nieszczelności granicy wschodniej (tekst wskazywał na posługiwanie się poufną dokumentacją). Szczególnym przykładem był głośny (opublikowany niedługo przed zniknięciem, przedrukowany przez "Rzeczpospolitą") artykuł o nieprawidłowościach w przekształceniach własnościowych w największej firmie transportu międzynarodowego w Polsce. I w tę sprawę zaangażowany był UOP, o czym informowały media.
- Po tekście Ziętary podjęto z naszym udziałem tzw. działania osłonowe na szczeblu ministerialnym i rządowym. Udało się zmienić tryb przekształceń w holdingu transportowym, który potencjalnie prowadził do ogromnych strat finansowych - wspomina A.*, były funkcjonariusz UOP.

Próby werbunku
- Ziętara miał znajomego w UOP w Bydgoszczy. Już w 1991 roku był namawiany, by podjął tam pracę. Zgodził się na to, ale potem zmienił zdanie. Z dziennikarzem utrzymywano także kontakt w delegaturze w Poznaniu, był tu wiele razy widziany. Możliwe, że pomagając mu liczono na przyjęcie oferty pracy lub współpracy - twierdzi B.*, jeden z byłych oficerów UOP, który po publikacjach na temat porwania Ziętary zdecydował się ujawnić to, co wie na temat jego związków z Urzędem. Według niego, mimo odmowy, dziennikarz był namawiany do tego, by zmienił zdanie.
- Trudno się dziwić, że nie chciano zrezygnować. Pod względem możliwości uzyskiwania informacji dziennikarz to niezwykle cenna jednostka. Może docierać bez wzbudzania podejrzeń tam, gdzie służby mają ograniczone możliwości dotarcia. Zresztą nie musi wcale współpracować, by być użytecznym do realizowanych zadań specjalnych. Dziennikarze są dosyć podatni na wpływy - mówi A.

Pierwsze pogłoski o związkach Ziętary z UOP pojawiły się wkrótce po jego zniknięciu. Urząd je zdementował. "Z całą pewnością mogę powiedzieć, że Jarosław Ziętara nie otrzymywał od nas propozycji pracy w UOP, ani też nie ubiegał się o przyjęcie w nasze szeregi" - oświadczył w lutym 1993 roku Marek Sobczak, ówczesny rzecznik UOP w Poznaniu.

Jeśli wypowiedź dotyczyła poznańskiej delegatury to funkcjonariusz mówił prawdę. Propozycja pracy pochodzić miała bowiem z delegatury w Bydgoszczy.

Edward Ziętara na przesłuchaniu opowiedział, że z UOP dzwoniono do ich rodzinnego domu w styczniu lub lutym 1992 roku. Syn wyjaśnił, że zaproponowano mu pracę po studiach. W maju, po absolutorium pytany przez ojca dziennikarz powiedział, że nie przyjął propozycji. "W notesie miał wpisane: odpowiedź dla UOP" - zeznał Ziętara. Faktycznie taki zapis z 10 maja 1992 roku figuruje w jednym z kalendarzy dziennikarza.

- Jeśli dzwoniono otwarcie do domu, to widać już wcześniej UOP nawiązał kontakt z dziennikarzem, bo inaczej zachowano by dyskrecję - komentuje były funkcjonariusz. Wskazuje, by zapoznać się z obowiązującym wtedy rozporządzeniem Rady Ministrów w sprawie trybu przyjmowania do służby. Według niego "postępowanie kwalifikacyjne w sprawie przyjęcia do służby w UOP rozpoczyna się po złożeniu przez kandydata podania o przyjęcie do służby".

Fakt werbowania dziennikarza potwierdził w śledztwie oficjalnie nawet funkcjonariusz specsłużb. Był to kolega Ziętary ze studiów, który po ich zakończeniu przyjął propozycję pracy w Urzędzie. "Od Jarka wiem, że był on po rozmowie w bydgoskiej delegaturze UOP, gdzie proponowano mu podjęcie pracy. Jarek nie przejawiał jednak tym zainteresowania" - zeznał w marcu 1995 roku Andrzej L. (obecnie pracownik centrali Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Warszawie).
Z pewnością na jednej rozmowie się nie skończyło. I oferowano nie tylko pracę. Według relacji dziewczyny Jarka kontaktowano się z nim także na Wielkanoc. "Zaproponowali mu współpracę. On nie mówił na czym miała ona polegać" - zeznała Beata. Opowiedziała, że Jarek był bardzo przejęty. "Bardziej przeżywał to, że tyle o nim wiedzą niż to, że chcą jego współpracy. UOP wiedział do jakiego liceum chodził, jakie miał oceny, jak się uczył na studiach, znali też temat jego pracy magisterskiej (wówczas była ona w trakcie pisania - przy. red.). Jarek to odbierał jako wejście w życie prywatne" - czytamy w protokole przesłuchania dziewczyny.
- Jeśli przeprowadzono wywiad środowiskowy, to znaczy, że sprawa zatrudniania lub też starań o pozyskanie Ziętary do współpracy była bardzo zaawansowana - ocenia eks-oficer Urzędu. Faktycznie według wspomnianego rozporządzenia o trybie zatrudniania w UOP, zbieranie szczegółowych informacji to już przedostatni etap postępowania kwalifikacyjnego.
- Jarek mógł być operacyjnie wykorzystywany przez UOP. Grupa pracująca nad zaginięciem redaktora Ziętary ustaliła, że były próby werbowania Jarka do wywiadu lub kontrwywiadu. Zadawaliśmy wielokrotnie pytania UOP-owi, ale nie było żadnej odpowiedzi - powiedział w reportażu o Ziętarze mł. insp. Maciej Szuba, w latach 90. szef wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu.

Dowodów na relacje dziennikarza ze specsłużbą jest więcej. Przeglądając ostatnio notatniki Jarka (przez kilka lat dysponowała nimi prokuratura) znaleźliśmy w jednym z nich numer telefonu do pracownika UOP w Bydgoszczy. W innym notesie są natomiast dokładne namiary (łącznie z nr. telefonu i pokoju) do majora Walaszczyka, szefa działu kadr UOP w Poznaniu (wcześniej pracował on w SB, obecnie już nie żyje). Funkcjonariusze ci nie zostali nigdy przesłuchani w sprawie kontaktów z Ziętarą. Mimo tak licznych i poważnych sygnałów prokuratura całkowicie pominęła w śledztwie wątek specsłużb. Miała jednak związane ręce.

Zagadki paszportowe

Po zniknięciu dziennikarza w mieszkaniu znaleziono komplet jego dokumentów, łącznie z prawem jazdy, dowodem osobistym, legitymacją prasową. Tymczasem policja z nieznanych powodów zabrała spośród nich tylko... paszport, chociaż był to jedyny nieważny dokument (stracił ważność kilka tygodni przed porwaniem).
Po umorzeniu pierwszego śledztwa (1995 r.) ojciec Jarka uzyskał z prokuratury zwrot dokumentu. Przechował go na pamiątkę po synu nie zwracając uwagi na jego zawartość, tymczasem jest ona zaskakująca. Okazuje się, że nie ma w nim śladu po wyjeździe w lipcu 1991 roku do Francji - chociaż w tym czasie Jarek odwiedził studiującą tam swoją dziewczynę.
- Miał ze mną wyjechać na kilka tygodni, ale nie mógł ze względu na pracę we "Wprost". Potem jednak, ku mojemu zaskoczeniu, przyjechał do mnie do Paryża i był od 12 do 21 lipca - wspomina Beata. Dokładny czas pobytu Jarka ma odnotowany w swoim kalendarzu z 1991 roku, który do dzisiaj przechowuje.

W tamtych czasach przekraczanie granic było kontrolowane. W paszporcie nie ma jednak żadnego stempla z wyjazdu Ziętary do Francji. Na jeszcze jeden pobyt za granicą, który nie pozostawił śladu w zachowanym paszporcie, wskazuje także zapis w terminarzu dziennikarza o wyjeździe 3 czerwca 1992 roku do Berlina. Czyżby Jarek dysponował drugim paszportem, a może wyjazdy umożliwiał mu zabiegający o przychylność dziennikarza UOP?

Co zastanawiające, akta paszportowe dziennikarza zniknęły. Z mocy ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej jego akta powinny trafić (jak wszystkie dokumenty resortowe wytworzone do końca lipca 1990 roku), do archiwum IPN. Nie ma ich tam jednak, nie pozostały też w Wydziale Paszportowym Urzędu Wojewódzkiego w Bydgoszczy. - Dysponujemy tylko zapisem w ewidencji, że Jarosław Ziętara składał kiedyś wniosek o paszport - poinformował nas Bartłomiej Michałek, rzecznik UW w Bydgoszczy.

Akta nie mogły zawieruszyć się w czasach PRL, gdyż (jak wynika z adnotacji w paszporcie) już po zmianie ustroju, w 1990 roku Ziętara uzyskał zezwolenie na wyjazdy do wszystkich państw (wcześniej jego paszport pozwalał tylko na podróże do krajów socjalistycznych).
- Procedury związane z tzw. opracowywaniem kandydata do pracy lub współpracy w UOP obejmowały m.in. sprawdzenie jego akt paszportowych. Urząd wypożyczał akta z wydziału paszportowego, a to było w dokumentach odnotowywane. Jeśli akt Ziętary nie ma, to znaczy, że nie zostały zwrócone do Urzędu Wojewódzkiego lub też zabrano je stamtąd po zniknięciu dziennikarza. Byłoby to przestępstwem - uważa A.
Związki specsłużb ze śledztwem
Wkrótce po zniknięciu Jarosława Ziętary w redakcji "Gazety Poznańskiej" pojawiły się jakieś osoby. Sądzono, że to funkcjonariusze policji, ale potem (po latach) okazało się, że nimi nie byli. Mężczyźni zabierali niektóre rzeczy należące do dziennikarza, m.in. dyskietki do komputera i kasety magnetofonowe.

- Wśród materiałów dowodowych, które pozostawały w dyspozycji prokuratury tego nie było - zapewnia prokurator Jacek Tylewicz, który prowadził śledztwo na przełomie lat 1993/1994. Ojciec Jarka bezskutecznie starał się wyjaśnić, kto zabrał kasety i dyskietki. Policja zaprzeczyła, że ma z tym jakiś związek.

W pierwszych dniach po zniknięciu Ziętary w redakcji spotkał się z ojcem Jarka Maciej Urbański, szef UOP w Poznaniu. Dziennikarze jego wizytę przyjęli za dobrą monetę sądząc, że Urząd chce pomóc w ustaleniu losów zaginionego. Ojciec oceniał jednak to spotkanie odmiennie. "Chodziło o sprawdzenie mnie, co ja wiem o kontaktach Jarosława z UOP i o sprawach będących jednocześnie w zainteresowaniu Jarosława i UOP" - napisał Edmund Ziętara do prokuratora Tylewicza.

Urząd przyjął taktykę dystansowania się od sprawy. Kilka miesięcy później Marek Sobczak, rzecznik delegatury w Poznaniu oświadczył mediom: "Nie mogę ani zaprzeczyć, ani potwierdzić informacji, że UOP zajmował się kiedykolwiek, a zwłaszcza na początku września 1992 roku poszukiwaniami redaktora Ziętary". Niemniej potwierdzenia tego, że specsłużba była zaangażowana w sprawę można znaleźć w aktach oraz w korespondencji, którą ojciec dziennikarza prowadził z MSW.

"Z uwagi na sygnały dotyczące poszukiwanego w sprawie tej kontaktowano się z UOP w Poznaniu" - czytamy w policyjnej notatce Mariana Wieteckiego z 25 września 1992 roku. Trzy lata później Henryk Jasik, podsekretarz stanu w MSW napisał do Edwarda Ziętary, że w sprawie dziennikarza "celem zweryfikowania uzyskiwanych danych wykorzystywano również możliwości informacyjne UOP". Tyle że żadne informacje z działań Urzędu nigdy nie wpłynęły do prokuratury.

- Wiem, że po zniknięciu Ziętary przyszło z centrali polecenie monitorowania sprawy, zbierania wszelkich informacji, uruchomiono też agenturę. Jeśli nic od nas nie trafiło do prokuratury to znaczy, że ktoś na wyższych szczeblach o tym zdecydował - mówi były funkcjonariusz UOP.
Prokuratura próbowała oficjalnie potwierdzić docierające do niej sygnały o tym, że specsłużby dysponują wiedzą o sprawie Ziętary. 4 lipca 1994 Barbara Malczewska z Ministerstwa Sprawiedliwości poinformowała rodziców dziennikarza, że "prokurator wojewódzki w Poznaniu podjął działania zmierzające do udostępnienia przez MSW materiałów operacyjnych policji i Delegatury UOP w Poznaniu, dotyczących sprawy zaginięcia Jarosława Ziętary, celem przeprowadzenia oceny ich przydatności w prowadzonym śledztwie".

W związku z podjętymi staraniami doszło do incydentu. W połowie lipca 1994 roku prokurator Andrzej Jóźwiak oświadczył na konferencji prasowej, że MSW kilka tygodni przetrzymało akta Ziętary. "Powiedziałbym, że te akta zabrali nam w sposób podstępny, bo mieli je trzymać tylko kilka dni" - powiedział "Gazecie Wyborczej". Co działo się w MSW z aktami, czy trafiły one wtedy też do UOP?

Niestety, starania prokuratury zakończyły się fiaskiem. UOP nie tylko niczego nie przekazał, ale jeszcze wyparł się wszelkich związków z Ziętarą. 2 września 1994 Jerzy Zimowski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych napisał do Stefana Śnieżki, ówczesnego zastępcy prokuratora generalnego. Pismo jest tajne i znajduje się zapewne w niejawnej części akt sprawy Jarka, ale jego zawartość jest znana z notatki służbowej, jaką zrobił i wpiął do akt jawnych prokurator Sławomir Sławeta, prowadzący wtedy śledztwo. Napisał on, że "do prokuratury wpłynęło opatrzone klauzulą "tajne" pismo MSW informujące, że (...) Jarosław Ziętara nie pozostawał w zainteresowaniu UOP i nie figuruje w ewidencji jak i materiałach archiwalnych UOP".
Treść pisma z MSW miała charakter kategoryczny. Takie stanowisko MSW zamknęło prokuraturze drogę do podejmowania dalszych prób uzyskania ze służb specjalnych informacji dotyczących dziennikarza.
Ojciec Jarka był oburzony pismem z MSW. Kilkakrotnie pisał do ministerstwa i prokuratury, że Jerzy Zimowski poświadczył nieprawdę popełniając w ten sposób przestępstwo. Mimo iż Edward Ziętara oskarżał wysokiego urzędnika, nigdy ani jednym zdaniem nie odniesiono się do jego zarzutu.
- To pismo z pewnością było sprzeczne z faktami. Jeśli z Ziętarą prowadzono rozmowy o podjęciu pracy to bez wątpienia musiał trafić do ewidencji i w UOP powstały akta na jego temat. Musiały też być dokumenty związane z jego porwaniem dotyczące prowadzonych w tej sprawie działań - twierdzi były oficer specsłużb. Uważa jednak, że to Zimowski został wprowadzony w błąd. - Pisząc do prokuratora generalnego zapewne opierał się na stanowisku, jakie dostał z UOP.

Byli funkcjonariusze specsłużb, z którymi rozmawialiśmy zapewniają, że nie wiedzą, do czego poznański dziennikarz był wykorzystywany, ale zarazem traktują to jako fakt. - Jeśli podjęto tyle działań mających na celu odcięcie się od Ziętary to nie bez powodu - mówi jeden z oficerów. Jego zdaniem dziennikarz mógł zginąć idąc śladem kolejnej informacji otrzymanej z UOP. - Może to był błąd w sztuce jakiegoś młodego, niedoświadczonego funkcjonariusza, który nie przewidział, jakie mogą być konsekwencje, a potem chciał zatrzeć ślady - wyjaśnia A. - Ujawnienie w 1992 roku jakiegokolwiek zamieszania UOP w śmierć dziennikarza byłoby kompromitacją dla polskich specsłużb - dodaje B.

Tajemnicze telefony
O tym jak organy ścigania miały związane ręce świadczy fakt, że nie podjęły wątku anonimowych telefonów wskazujących na to, że UOP dysponował wiedzą o Ziętarze. W odstępie tygodniowym, 21 i 28 lutego 1999 roku nieznany mężczyzna dzwonił do sąsiadów w domu, w którym mieszkała rodzina Jarka prosząc o przywołanie ich do telefonu. Mówił, że jest emerytowanym pracownikiem wywiadu. Nie chciał podać swoich personaliów twierdząc, że obawia się o swoje życie. Nieznajomy tłumaczył, że nie dzwoni do Ziętarów bezpośrednio z obawy o to, że ich telefon może być na podsłuchu. Wymienił i prosił o zapisanie nazwisk funkcjonariuszy UOP (w tym szefów delegatur w Poznaniu i Bydgoszczy w 1992 roku oraz naczelników wydziałów). Mówił, że dysponują oni informacjami o śmierci dziennikarza. Przekazał też, że sprawa ma związek z "demobilem", prosił o zanotowanie tego słowa. Nie wyjaśnił jednak o co dokładnie chodzi. Czy sprawa miała dotyczyć jakiejś afery związanej z nielegalnym handlem bronią wojskową? Jedną z nich, która rozgrywała się na początku lat 90. przedstawiła po latach znana dziennikarka śledcza Anna Marszałek (patrz ramka).
Wśród wymienionych przez nieznajomego byli Maciej Urbański i Zbigniew Nowek, kierujący w 1992 roku delegaturami w Poznaniu i Bydgoszczy, Waldemar G. z wydziału śledczego oraz byli oficerowie SB, zatrudnieni potem w UOP: Janusz W. pracujący w latach 1989-1994 w wywiadzie, a potem w pionie ochrony ekonomicznych interesów państwa oraz Stefan K., szef kontrwywiadu i wiceszef delegatury w Poznaniu.

- Trudno oceniać wiarygodność słów dzwoniącego do Ziętarów. Ale z pewnością musiała to być osoba związana z UOP, gdyż podała także nazwiska i imiona funkcjonariuszy, które nie były upubliczniane. No i ten ktoś znalazł drogę do bezpiecznego przekazania informacji rodzinie bez ryzyka ujawniania się i zostawiania śladu po sobie - komentuje były oficer Urzędu.

Kim był dzwoniący i czy przekazywane przez niego informacje mogły być przydatne do wyjaśnienia losu dziennikarza - nie wiadomo. Prokurator Andrzej Laskowski przesłuchał brata Jarka w sprawie tajemniczych telefonów. Potem bardzo szczegółowo przepytał b. dziewczynę dziennikarza o wszystko, co wie na temat jego kontaktów z UOP. Funkcjonariuszy wymienionych przez dzwoniącego nie przesłuchał. Nie mógł, miał przecież w aktach pismo z MSW zaprzeczające, że Urząd miał jakiekolwiek związki z Ziętarą. Poza tym jednym z wymienionych przez nieznajomego był pełniący w 1999 roku funkcję szefa UOP - Zbigniew Nowek. Prawdopodobnie prokurator poprosił ojca o nieujawnienie nikomu sprawy telefonów. Wskazuje na to fakt, że to jedyna sprawa związana ze śledztwem, o której Edward Ziętara nie powiadomił nigdy dziennikarzy zajmujących się porwaniem jego syna.

Wątek informacji, jakimi dysponował UOP na temat sprawy Ziętary prokuratura podjęła z nieznanych powodów w 2008 roku. Nie wznawiając śledztwa naczelnik Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Marek Konieczny wrócił do sprawy nieznajomego dzwoniącego do sąsiadów Ziętarów. Pojechał do Bydgoszczy i osobiście (zwyczajowo w takich sytuacjach o pomoc prosi się miejscowych prokuratorów lub policjantów) dokładnie przesłuchał osoby, do których dzwoniono. Było to jednak 10 lat po tajemniczych telefonach. Przesłuchiwani sąsiedzi Ziętarów potwierdzili, że rzeczywiście dzwonił do nich nieznajomy. Po dwóch miesiącach Konieczny ponownie pojechał do Bydgoszczy, by przesłuchać jeszcze jedną sąsiadkę. Prokuratora bardzo interesowało, kto zapisał na kartce nazwiska funkcjonariuszy UOP. Ich samych i tym razem nie przesłuchano. Prokuratura miała (i wciąż ma) związane ręce tkwiącym od 1994 roku w aktach pismem Zimowskiego...
Desperackie starania ojca
Ojciec Jarka nie wiedział, że Nowek był w latach 1990-1997 szefem delegatury UOP w Bydgoszczy. Wiedział za to nieoficjalnie (od prowadzących sprawę policjantów i prokuratorów), że Urząd posiada istotne informacje, które mogłyby doprowadzić do postawienia przed sądem wszystkich odpowiedzialnych za śmierć syna. Ostatnią desperacką próbę ujawnienia tego Edward Ziętara podjął w listopadzie 2001 roku. Wystąpił wtedy z pismem do premiera Leszka Millera jako przełożonego służb specjalnych. Prosił, by korzystając ze swoich kompetencji doprowadził on do ujawnienie materiałów UOP dotyczących - jak pisał - "wydarzeń, w których zginął mój syn i innych informacji dotyczących jego osoby. Te materiały, które są w posiadaniu (lub były) służb specjalnych - szczególnie delegatur w Poznaniu i Bydgoszczy - mogą stanowić podstawę wznowienia śledztwa".
"Śledztwo nie ustaliło kto był zleceniodawcą tego zabójstwa. Nie ustaliło - bo nie mogło. W moim przekonaniu takie ustalenie jest możliwe tylko w oparciu o odtajnione materiały operacyjne UOP. Prokurator okręgowy nie był w stanie do takich materiałów dotrzeć" - napisał Edward Ziętara prosząc o "przekazanie listu do osobistej decyzji premiera". Odpowiedzi od przełożonego służb specjalnych nie otrzymał. Kancelaria premiera z niewiadomych powodów uznała, że list Ziętary jest skargą na działania prokuratury i wysłała go do Ministerstwa Sprawiedliwości. Zdziwiony tym Edward Ziętara wysłał kolejny list do premiera Millera. "W swoim wystąpieniu zwracałem się z prośbą do konstytucyjnego przełożonego służb specjalnych o podjęcie decyzji umożliwiającej ujawnienie materiałów służb specjalnych" - napisał ojciec porwanego dziennikarza podkreślając, że istotą jego listu "była prośba do premiera rządu o odpowiednie decyzje, a nie skarga na przebieg śledztwa". I tym razem bez żadnego uzasadnienia ponowną prośbę do premiera o ujawnienie dokumentów UOP potraktowano jako skargę na prokuraturę.

- Takie postępowanie bywa nazywane w ministerstwach "wsadzaniem na żółwia". Pozornie nadaje się bieg sprawie, a w rzeczywistości trafia ona na boczny tor i nie jest rozpatrywana merytorycznie. W razie czego urzędnik jest kryty, bo może wykazać, że przecież coś zrobił - komentuje europoseł Filip Kaczmarek, który spotkał się z taką praktyką.

"Przysługuje mi ludzkie i obywatelskie prawo do wyjaśnienia tej ponurej tajemnicy, niezależnie od stopnia tajności prowadzonych przez policję i UOP działań operacyjnych" - pisał ojciec Jarosława Ziętary. Bezskutecznie. Nigdy nie otrzymał odpowiedzi przełożonego służb specjalnych. Zmarł na początku 2005 roku.

2011
Prokuratorzy Andrzej Laskowski i Marek Konieczny nie mają zgody przełożonych na wypowiadanie się na temat śledztwa. Nie mogą zatem nic powiedzieć na temat czynności wykonywanych w związku ze specsłużbami.

Wymienieni przez mężczyznę dzwoniącego do Ziętarów Stefan K. i Waldemar G. przeszli na emeryturę. Janusz W. po odejściu z UOP jest od lat szefem ochrony w dużym wielkopolskim przedsiębiorstwie. - Sprawa Ziętary na pewno była prowadzona, ale ja się nią nie zajmowałem - mówi W. Nie wyklucza jednak, że może podpisywał kiedyś jakiś dokument dotyczący Ziętary, zawierający uzyskane na jego temat informacje operacyjne.

Zbigniew Nowek zakończył pracę w specsłużbach w 2008 roku jako szef Agencji Wywiadu ze stopniem generalskim. Był zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. - Pewnie dzwoniącym był jakiś były ubek, zwolniony przez Urbańskiego, który miał jakieś rozeznanie w sprawie - oświadczył nam gen. Nowek zaprzeczając, by sam wiedział coś o sprawie Ziętary (patrz ramka).

Maciej Urbański pełni obecnie funkcję zastępcy dyrektora Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Twierdzi, że jego działania ograniczyły się wyłącznie do sprawdzenia kwestii zatrudniania dziennikarza.

- Zadzwoniłem wtedy do Nowka i zapytałem, czy chciano tam zatrudnić Jarka. Usłyszałem, że nie. To samo powiedziano w dziale kadr u mnie - powiedział nam były szef delegatury w Poznaniu. Kiedy usłyszał od nas, że Ziętara miał namiary kontaktowe do mjr Walaszczyka oświadczył, że kierował on kadrami przed objęciem przez niego w czerwcu 1992 roku stanowiska szefa delegatury. Jego zdaniem zwerbowaniem dziennikarza mógł być zainteresowany zarząd wywiadu UOP, który miał dużą samodzielność. - Jarek mógł być dla nich atrakcyjnym kandydatem, gdyż był nieprzeciętnym studentem - tłumaczy Urbański.
Jerzy Zimowski nie wyjaśni już kto w 1994 roku w UOP wprowadził go w błąd w sprawie Ziętary. Zmarł w 2007 roku podczas kąpieli w Morzu Czarnym.

* inicjały funkcjonariuszy zostały zmienione

Jarosław Ziętara (1968-1992)
Pochodzący z Bydgoszczy dziennikarz związany z Poznaniem. Już podczas studiów pracował w radiu uniwersyteckim, współpracował z "Gazetą Wyborczą", "Dzisiaj" i "Kurierem Codziennym". W 1991 r. etatowy dziennikarz tygodnika "Wprost", a od 1992 r. zatrudniony w "Gazecie Poznańskiej". Według ówczesnego redaktora naczelnego Przemysława Nowickiego, Ziętara był jednym z najzdolniejszych młodych dziennikarzy. Zaginął bez śladu 1 września 1992 roku w drodze do redakcji. Pierwsze śledztwo w tej sprawie wszczęto dopiero po roku i umorzono z "braku znamion przestępstwa". Drugie, mimo ustalenia, że Ziętara został porwany i zamordowany na zlecenie zakończyło się w 1999 fiaskiem z powodu ostrzeżenia prawdopodobnego zabójcy. Sprawa jest do dzisiaj umorzona.

Kiedy dziennikarz odrzucił oferowane propozycje pracy w Urzędzie Ochrony Państwa próbowano nakłaniać go do podjęcia współpracy

Były szef UOP o sprawie Ziętary
Zbigniew Nowek (1990-1997 szef delegatury w Bydgoszczy, 1998-2001 szef UOP, 2005-2008 szef Agencji Wywiadu) twierdzi, że dokładnie nie pamięta sprawy Jarosława Ziętary. Pytany o możliwe próby werbunku dziennikarza przez delegaturę UOP w Bydgoszczy stwierdził: - O części operacyjnej to ja panu nawet po latach nic nie powiem.
Zapytany o swoją wiedzę na temat porwania poznańskiego dziannikarza:
- Gdybyśmy mieli jakąś przydatną wiedzę, to ona byłaby w aktach śledztwa. Na pewno wszystko, w czym mogliśmy pomóc, to pomogliśmy. Byliśmy jednak z dala od tego. Jest rejonizacja i każdy działa na swoim terenie. Formalnie istnieje zakaz prowadzenia działań na obcym terenie i jednocześnie obowiązek przekazywania informacji do właściwych delegatur. Nie było zatem żadnych możliwości, żebyśmy prowadzili działania, mogli im pomóc.
- Przez lata byłem związany z opozycją i zajmowałem się wydawaniem prasy podziemnej - powiedział na koniec Zbigniew Nowek. - Dla mnie wolność słowa ma bardzo duże znaczenie. Walczyłem o nią, sam pisałem i pracowałem jako dziennikarz. To dzicz, żeby taki chłopak zginął. To jest rzecz bulwersująca i powinna być załatwiona. Kluczem do niej jest to, czym on się zajmował. Mógł mieć wiedzę, której ktoś się obawiał i była ona na tyle świeża, że ten ktoś był pewien, że on jej jeszcze nie przekazał nikomu, ani policji, ani prokuraturze.

Afery z "demobilem"
Na początku lat 90. nielegalnie handlowano w Polsce bronią wojskową, pierwsze informacje na ten temat dotarły do opinii publicznej dopiero dekadę później. W 2002 roku Anna Marszałek ujawniła, że w latach 1992-1996 wojskowe specsłużby brały udział w przemycie broni m.in. do Chorwacji, Somalii, dla grup przestępczych na Łotwie i Estonii. Sprzedawano ją też znanemu arabskiemu terroryście. Przestępstwo wytropił UOP.
Informacje o podobnych aferach znalazły się w raporcie o działaniach WSI. Zasada funkcjonowania grup przestępczych była podobna. Nielegalnym handlem zajmowały się służby wojskowe działając poprzez firmy swoich agentów. Dostawały one państwowe koncesje, ponieważ zyski z procederu miały zasilać operacyjne konta WSI.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski