Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spalone śledztwo w sprawie Ziętary

Krzysztof M. Kaźmierczak
Jarosław Ziętara zajmował się m. in. aferami gospodarczymi. Symboliczny grób dziennikarza w Bydgoszczy
Jarosław Ziętara zajmował się m. in. aferami gospodarczymi. Symboliczny grób dziennikarza w Bydgoszczy archiwum rodzinne
Śledztwo, które było na dobrej drodze do postawienia przed sądem prawdopodobnego zabójcy poznańskiego dziennikarza, Jarosława Ziętary było przez kogoś sabotowane. I to niezwykle skutecznie. Przeciek nastąpił zanim jeszcze jesienią 1998 roku formalnie zdecydowano o podjęciu postępowania. Wznowione śledztwo było od początku skazane na porażkę. W policji lub prokuraturze był ktoś, kto doprowadził do jego fiaska. Oto wynik naszych ustaleń opartych na dokumentach oraz wiedzy osób zorientowanych w przebiegu postępowania. Ze względu na dobro sprawy Jarosława Ziętary i tajemnice śledztwa pominęliśmy niektóre okoliczności.

W pierwszych miesiącach 1998 roku dotarły do policji sygnały o tym, że związek z porwaniem w 1992 roku dziennikarza "Gazety Poznańskiej" może mieć cieszący się ponurą sławą przestępca C. Nie wiemy kiedy i jaką drogą przekazano je prokuraturze. Zaczęła ona działać intensywnie jesienią 1998 roku. Pierwsze czynności prowadzono w wielkiej tajemnicy, bez formalnego wszczynania śledztwa. W połowie października 1998 roku na niejawnym posiedzeniu poznański sąd wydał postanowienie o powołaniu pierwszego świadka incognito, kolejnych trzech powołano 16, 23 i 30 października (patrz ramka). Z ich zeznań wynikało, że Ziętara został porwany na zlecenie i zamordowany, a bezpośrednim wykonawcą zbrodni miał być C.

O tym, że utrzymywano sprawę w największa tajemnicy świadczy również fakt, że poszukiwania zwłok dziennikarza w rejonie Głuszyny pod Poznaniem, gdzie miały być ukryte, podjęto 6 listopada. Było to cztery dni przed wznowieniem śledztwa przez Jana Chojeckiego, szefa Prokuratury Rejonowej Poznań-Grunwald. Decyzja zapadła, jak napisano w enigmatycznie brzmiącym postanowieniu, po "przeprowadzeniu szeregu istotnych dla sprawy czynności procesowych".
Formalnie sprawę przekazano Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. Nie oddano jej tym razem do prowadzenia policji (tak jak było w przypadku pierwszego postępowania dotyczącego Ziętary, w latach 1993-1995). Było to tzw. śledztwo własne prokuratury, prowadził je Andrzej Laskowski, jeden z najbardziej doświadczonych i zarazem skutecznych poznańskich prokuratorów zajmujących się zabójstwami. Uczestniczył on już zresztą w poufnych działaniach poprzedzających wznowienie postępowania.

Do dowodowego dokumentowania sprawy Laskowski zaangażował tylko jednego, za to zaufanego, osobiście sprawdzonego w innych sprawach i bardzo doświadczonego w pracy dochodzeniowej policjanta, Romana Przybyła z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Tyle, że wszelkie podjęte wtedy środki bezpieczeństwa były już spóźnione, chociaż Laskowski wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy.

Śledztwo rozwijało się w sposób dający prokuratorowi podstawy do optymizmu. W drugiej połowie listopada 1998 roku uzyskano zeznania kolejnego (tym razem nie incognito) świadka, poważnie obciążające C. Prokurator był już niemal pewny, że jest na właściwym tropie. Zresztą nie tylko on. Decyzje w sprawie zamordowania dziennikarza zapadały odtąd na najwyższych krajowych szczeblach. Postanowienie o przedłużeniu śledztwa na trzy miesiące wydano 3 grudnia 1998 roku w Prokuraturze Generalnej.

- "Z zeznań świadków wynika, że wobec Jarosława Ziętary dokonano zabójstwa i znane są osoby, które mogą mieć ścisły związek z tą zbrodnią i późniejszym ukryciem zwłok" - napisał w uzasadnieniu decyzji wiceprokurator generalny, Henryk Pracki.

Dwa tygodnie później Laskowski uzyskał zeznania kolejnego, piątego już świadka incognito na temat wykonawcy zabójstwa. Wszystkie zeznania były spójne i wzajemnie się uzupełniały. Pokrywały się też z ustaleniami operacyjnymi. Prowadzili je policjanci z Wydziału Kryminalnego KWP.

- To była praca, można powiedzieć, usługowa. Nie wiedzieliśmy jaką wiedzą i dowodami dysponuje prokurator i jaki jest plan jego śledztwa. Wykonywaliśmy tylko i wyłącznie zlecone czynności i ich wyniki przekazywaliśmy prokuraturze - wyjaśnia jeden z kryminalnych, który brał udział w działaniach operacyjnych dotyczących tragicznych losów dziennikarza.

Sprawa wydawała się rozwiązana. Do tego stopnia, że prokurator Laskowski w grudniu chętnie dzielił się z mediami swoim przekonaniem co do spodziewanego sukcesu śledztwa. W kategoryczny sposób przedstawiał też, co stało się z dziennikarzem.
- "Jarosław Ziętara został zamordowany. To było zabójstwo na zlecenie" - mówił wtedy publicznie Andrzej Laskowski. Jego szef, prokurator okręgowy Marek Rote dawał do zrozumienia, że do wiosny sprawa może zostać rozwiązana.

Intensywnie prowadzono poszukiwania zwłok dziennikarza "Gazety Poznańskiej" w rejonie Głuszyny. Penetrowano pola i zagajnik z psami tropiącymi wyszkolonymi do odnajdywania zwłok, użyto śmigłowca z kamerą termowizyjną, używano też wykrywacza metalu. Powołano kilku biegłych z różnych dziedzin nauki, w tym eksperta biologa (próbowano ustalić, czy są rośliny, które mogą rosnąć w miejscach zakopania szczątków ludzkich). Użyto georadaru, urządzenia wykorzystywanego głównie w archeologii do wskazywania zaburzeń w strukturze gleby.

Optymizm zgranej policyj-no-prokuratorskiej pary był wciąż tak duży, że nie osłabił go sygnał od oddziałowego M. z więzienia, w którym przebywał C. W styczniu 1999 roku zeznał on Przybyłowi, że w maju lub czerwcu 1998 roku (czyli kilka miesięcy przed podjęciem czynności śledczych) kryminalista (odbywający wtedy karę za inne przestępstwa) zaczepił go i na osobności oświadczył: "słyszałem, że coś mi kręcicie z redaktorem". Wypowiedź nie była jednoznaczna, może dlatego uznano wówczas, że nie ma podstaw do niepokoju. Szczególnie, że wkrótce materiał dowodowy został wsparty zeznaniami szóstego już świadka incognito.

Zmieniono metodologię poszukiwań, oprócz georadaru prokuratura "wynajęła" oddział żołnierzy do sprawdzania okolic, gdzie miały się znajdować szczątki zamordowanego.
"Z zebranego w toku postępowania przygotowawczego materiału dowodowego wynika, że we wskazanym miejscu dokonano zabójstwa i jednocześnie ukryto zwłoki" - napisał prokurator Laskowski w uzasadnienia prośby do gen. Krzysztofa Pajewskiego (szefa Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Stefana Czarnieckiego). Z jego słów biło to samo, co z wypowiedzi do mediów, przekonanie, że wyjaśnienie zbrodni jest bliskie finalizacji.

Z każdym tygodniem spadały jednak szanse na to, że uda się odnaleźć zwłoki dziennikarza bez uzyskania dokładnego wskazania, gdzie je ukryto. Teren był zbyt rozległy, a poszukiwania bardzo kosztowne.
- Same zeznania świadków incognito to było za mało, by udowodnić przed sądem, że doszło do zbrodni. Potrzebne było ciało jako jej dowód. Wiadomo było jednak, że C. nie obciąży sam siebie wskazując, gdzie zakopano zwłoki - mówi policjant. - Tymczasem znalezienie ciała bez dokładnego wskazania miejsca jego ukrycia to prawdziwa loteria. Szczególnie jeśli dotyczy to tak rozległego terenu, jak było to w przypadku sprawy Ziętary.

25 marca 1999 roku przedłużono śledztwo do końca września. I tym razem decyzja zapadła na najwyższym krajowym szczeblu, podpisał ją wiceprokurator generalny Włodzimierz Wolny. Pod koniec marca Przybył po raz pierwszy przesłuchał C. Rozmowa była bardzo krótka. Kryminalista oświadczył, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią Ziętary. I dodał, że nigdy nikogo nie zabił ani nawet nie próbował zabić (twierdził tak, mimo iż był skazany za inne zabójstwo). Zachowywał się tak, jakby nie był zaskoczony, że będzie pytany o morderstwo dziennikarza.

Poszukiwania zwłok były bezowocne, ale prokurator Laskowski nie tracił optymizmu. W rozmowie z reporterem "Gazety Wyborczej" powiedział w kwietniu 1999 roku, że zeznania świadków incognito "są na tyle spójne i logiczne", że jest ich pewien "prawie w stu procentach".

Z naszych ustaleń wynika, że w tamtym czasie zaczęły docierać do prokuratury niepokojące sygnały z policji. Popełniono poważny błąd przy instalacji podsłuchu u jednej z osób występujących w sprawie - przez trzy miesiące nie zorientowano się, że przebywa ona pod innym adresem. Nie przeprowadzono także działań operacyjnych mogących pomóc w zweryfikowaniu informacji uzyskanych od świadków incognito. Doszło do tego, że interweniował w tej sprawie u komendanta wojewódzkiego policji ówczesny zastępca prokuratora okręgowego, Grzegorz Krysmann (obecnie pracuje on w Prokuraturze Generalnej). Ani on, ani prokurator Laskowski jeszcze nie wiedzieli, że śledztwo jest już praktycznie spalone.

Na początku lipca 1999 roku podjęto drugą oficjalną próbę przesłuchania C. Było ono tak samo krótkie jak pierwsze. Przestępca stwierdził, że nie ma nic do powiedzenia. Dopiero potem wyszło na jaw, jakie są powody jego milczenia. Przesłuchując więźniów, którzy przebywali w celi z podejrzewanym o zamordowanie dziennikarza, Roman Przybył usłyszał od jednego z nich, że C. dostał spoza więzienia potajemny list (gryps) z ostrzeżeniem. Było to znacznie wcześniej niż prokuratura podjęła formalnie jakiekolwiek działania w sprawie prawdopodobnego zabójcy dziennikarza.

Postępowanie zakończono 28 września 1999 roku. Postanowienie o umorzeniu oraz jego uzasadnienie oraz znaczna część akt są opatrzone klauzulą "tajne" i niedostępne dla mediów.
Z naszych ustaleń wynika, że nie przeprowadzono śledztwa w sprawie znalezienia winnego (lub winnych) przecieku. Doprowadził on nie tylko do ostrzeżenia głównego podejrzewanego, ale mógł też spowodować przeniesienie szczątków dziennikarza. Jest to prawdopodobne, gdyż zanim podjęto poszukiwania w rejonie Głuszyny stwierdzono, że były tam doły, co oznacza, że coś wykopywano.

Biorąc pod uwagę treść zeznań strażnika i więźnia można orientacyjnie określić, kiedy przestępca dowiedział się, że organy ścigania posiadają informacje o jego związku ze śmiercią dziennikarza.

Wiadomo jednak tylko tyle, że musiało to nastąpić zanim śledztwo rozpoczął prokurator Laskowski, a Przybył podjął na jego polecenie pierwsze czynności dochodzeniowe. Nie udało nam się ustalić jakie osoby przed nimi posiadały informacje o C. Prawdopodobnie informacje na ten temat są w tajnych aktach prokuratury lub policji. Policjantów z Wydziału Kryminalnego KWP, którym zlecano czynności operacyjne nie poinformowano o tym, że w sprawie był "kret", który doprowadził do jej fiaska.

Dlaczego nie wyjaśniano źródła przecieku, mimo iż praktycznie uniemożliwił on postawienie przed sądem osoby wskazywanej przez świadków jako wykonawca zbrodni? Z naszych ustaleń wynika, że w prokuraturze obawiano się, że może dojść do skandalu na ogromną skalę. Nie spodziewano się też, że uda się ustalić winnego sabotażu.

- Znając obowiązujące procedury i obieg informacji w policji i prokuraturze w tego typu sprawach mogę powiedzieć, że zanim zapadła decyzja o podjęciu śledztwa w 1998 roku o ustaleniach dotyczących C. dowiedziało się co najmniej kilkanaście osób. Zapewne trudno byłoby znaleźć wśród nich "kreta". Ale warto byłoby spróbować, bo od niego można byłoby zapewne dotrzeć do zleceniodawcy zbrodni - ocenia jeden z policjantów.

Ponoć w prokuraturze liczono na to, że znajdą się inne dowody, które pozwolą postawić C. przed sądem, nawet gdyby nadal wypierał się swojego związku ze zabójstwem, a wtedy "perturbacje" związane z przeciekiem nie byłyby już istotne. Tyle, że spalone śledztwo w sprawie śmierci Ziętary nie zostało już nigdy wznowione.

Andrzej Laskowski, obecnie pełni funkcję naczelnika Wydziału V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w Prokuraturze Apelacyjnej w Poznaniu. Nie chce rozmawiać o przebiegu śledztwa w sprawie Ziętary bez otrzymania od przełożonych upoważnienia do zabrania przez niego głosu. Zwróciliśmy się o to do kierownictwa Prokuratury Apelacyjnej, ale zgody nie uzyskaliśmy, odesłano nas do Prokuratury Okręgowej. Jej szef, prokurator Krzysztof Grześkowiak stwierdził, że do rozmowy na temat sprawy Ziętary upoważniony jest wyłącznie rzecznik oraz naczelnik wydziału śledczego, Paweł Gryziecki.

Rzecznik Magdalena Mazur-Prus informowała nas, że sama sprawy Ziętary nie zna i skierowała do naczelnika. Prokurator Gryziecki od 23 lutego br. nie reaguje na ponawiane prośby o rozmowę na temat Ziętary (podobnie postępuje proszona o pomoc w tej sprawie rzecznik prokuratury).

Na temat śledztwa w sprawie porwania dziennikarza nie chciał rozmawiać z nami również podinsp. Roman Przybył, obecnie pełniący funkcję zastępcy naczelnika Wydziału Wywiadu Kryminalnego KWP w Poznaniu.

Współpraca: Piotr Talaga

Jarosław Ziętara 1968-1992
Pochodzący z Bydgoszczy, młody dziennikarz związany z Poznaniem.
W mediach pracował jeszcze w czasie studiów dziennikarskich. Pracował w radiu uniwersyteckim, współpracował z "Gazetą Wyborczą", "Dzisiaj" i "Kurierem Codziennym". W 1991 roku etatowy dziennikarz tygodnika "Wprost", a w 1992 roku zatrudniony "Gazety Poznańskiej". Według ówczesnego redaktora naczelnego, Przemysława Nowickiego Ziętara był jednym z najzdolniejszych młodych dziennikarzy.
Zaginął bez śladu 1 września 1992 roku w drodze do redakcji. Pierwsze śledztwo w tej sprawie wszczęto dopiero po roku od zniknięcia dziennikarza i umorzono z "braku znamion przestępstwa". Drugie, mimo ustalenia prawdopodobnego zabójcy, zakończyło się fiaskiem.

1998
15, 16, 23 i 30.X - powołano czterech świadków incognito
6.XI - pierwsze poszukiwania zwłok dziennikarza
10. XI - wznowienie umorzonego w 1995 roku śledztwa
16.XII - powołano piątego świadka incognito

1999
11.I - strażnik więzienny zeznaje, że C. w maju lub czerwcu 1998 mówił, że wie o "wkręcaniu" go w sprawę Jarosława Ziętary
27.I - powołano szóstego świadka incognito
31.III - pierwsze przesłuchania C.
czerwiec - ostatnie poszukiwania zwłok Ziętary
1.VII - drugie przesłuchanie C.
20.VII - jeden ze więźniów zeznaje, że C. dostał "gryps" (list) z ostrzeżeniem
28.IX - umorzenie śledztwa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski