Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sprawa błędu lekarskiego ciągnie się od 7 lat. Prokurator "zgubiła" akta?

Łukasz Cieśla
Barbara Klak czuje się oszukana przez prokurator Sz.
Barbara Klak czuje się oszukana przez prokurator Sz.
W poznańskiej prokuraturze zaginęły akta w sprawie rzekomego błędu w sztuce lekarskiej. Jego ofiarą miał paść chłopiec chory na porażenie mózgowe. Jest synem Barbary Klak, niewidomej poznanianki. To właśnie ona 7 lat temu powiadomiła prokuraturę o nieprofesjonalnej, jej zdaniem, pracy ortopedów ze szpitala im. Wiktora Degi w Poznaniu. Teraz okazuje się, że nie wiadomo, jak zakończono śledztwo i gdzie są akta. Pani prokurator, która je prowadziła, od kilku miesięcy jest na zwolnieniu lekarskim. Niedawno wszczęto śledztwo w sprawie ukrycia przez nią dokumentów.

Barbara Klak twierdzi, że po operacji sprzed lat – obecnie 23-letni syn – przestał chodzić i całymi dniami leży w łóżku. Lekarze te zarzuty odrzucają. Mówią, że chłopiec nie poruszał się samodzielnie również przed operacją. Sprawę miała wyjaśniać pani prokurator Sz. Dlaczego jej nie zakończyła? Co zrobiła z aktami? Tego na razie nie wiadomo. Prokurator Sz. od kilku miesięcy, kiedy sprawa wyszła na jaw, jest na zwolnieniu lekarskim. Jej szefowie nie mają z nią kontaktu.

Trzy postępowania

Przełożeni prokurator Sz. z Prokuratury Rejonowej Poznań Wilda kilka miesięcy temu dowiedzieli się o bałaganie w śledztwie. Powiadomiła ich o tym niewidoma kobieta. Najpierw w wildeckiej prokuraturze zaczęto szukać akt, potem formalnie wszczęto postępowanie polegające na odtworzeniu zaginionych dokumentów. Chodzi o odnalezienie każdego pisma z przeszłości. Po to, by odpowiedzieć na pytanie, jakie czynności wykonała prokurator Sz. oraz czego nie zrobiła.

CZYTAJ TAKŻE:
Prokurator z Poznania oszukiwał oskarżonych?

Z kolei w Prokuraturze Rejonowej Poznań Nowe Miasto, po interwencji niewidomej w Prokuraturze Generalnej, niedawno wszczęto śledztwo w sprawie działania prokurator Sz. Toczy się ono w sprawie ukrycia, usunięcia lub zniszczenia dokumentów. Grozi za to do 2 lat więzienia.

Trzecie postępowanie – służbowe – prowadzi poznańska Prokuratura Okręgowa. Może się zakończyć wnioskiem o ukaranie Sz. w postępowaniu dyscyplinarnym.

Przełożeni nie wiedzieli?

Wiadomo, że 7 lat temu poznańska prokuratura zarejestrowała wpłynięcie zawiadomienia od niewidomej kobiety w sprawie rzekomego błędu w sztuce lekarskiej. Postępowanie prowadziła prokurator Sz. Dlaczego przez ostatnie lata jej przełożeni nie reagowali na niezakończenie śledztwa?

Odpowiedź może brzmieć banalnie: mogli nie wiedzieć, że takie postępowanie w ogóle było prowadzone. Ale nie można też wykluczyć, że nie było właściwego nadzoru nad pracą pani Sz.

Kluczem do zrozumienia, dlaczego przełożeni mogli nie wiedzieć, są wydarzenia z 2009 r. W poznańskiej prokuraturze wprowadzono wtedy elektroniczną bazę danych SIP – System Informacji Prokuratorskiej. Wpisywano do niego wszystkie sprawy, także te zawieszone.

Sprawa rzekomego błędu w sztuce była wpisana do repetytorium, czyli „papierowej” bazy danych. Ale informacje o prowadzonych sprawach wprowadzano do SIP na podstawie istniejących akt danej sprawy.
– Jeśli w 2009 roku nie było akt tej sprawy, nikt nie wpisał takiego postępowania do SIP. A co za tym idzie, przełożeni prokurator Sz. nie wiedzieli, że ona teoretycznie prowadzi takie postępowania. Sama mogła „nie chwalić się” tą sprawą – podkreślają nasi rozmówcy z poznańskiej prokuratury.

Śledczy na razie ustalili, że prokurator Sz. przed laty wykonała pewne czynności.

Magdalena Mazur-Prus, rzecznik poznańskiej Prokuratury Okręgowej: – Na razie ustaliliśmy, że w 2006 r. sprawa została zarejestrowana. Potem została zawieszona, bo prokurator prowadząca przez około 2 lata czekała na opinię biegłych z Łodzi. Nie wiemy, dlaczego tak długo. Ostatecznie zakład z Łodzi nie wydał opinii i zwrócił akta. Wiadomo, że potem, w 2009 r., pani prokurator wystąpiła o opinię do biegłych z Wrocławia. Co dalej się działo, tego nie wiadomo. Ustalamy to. Badamy również kwestię nadzoru nad panią prokurator, czyli dlaczego nikt z przełożonych nie zauważył, że w sprawie od dłuższego czasu prawdopodobnie nic się nie działo.

„Wołali mnie jak pieska"

Niewidoma kobieta, która przed siedmioma laty poskarżyła się na poznańskich lekarzy, to 45-letnia Barbara Klak. W 2006 r. była słabo widząca, potem stopniowo traciła wzrok.

Jest dobrze znana w różnych poznańskich instytucjach oraz wśród dziennikarzy. Co pewien czas odwiedza różne urzędy oraz poznańskie redakcje, by szukać pomocy w różnych swoich sprawach. Jej rozmówcy zwracają uwagę na jej sposób bycia i ubierania się. Lubi ostry makijaż, nosi krótkie spódniczki, buty na wysokim obcasie, tipsy, treskę dopiętą do jasnych włosów. Niektórzy powątpiewają, że jest niewidoma, inni całkowicie kwestionują jej wiarygodność.

Do Barbary Klak te głosy docierają. Jak mówi, ma bardzo dobry słuch. Na spotkanie z nami przynosi zaświadczenie od lekarza stwierdzające, że jest niewidoma.

- Mój sposób ubierania, to moja sprawa. Czy to, że jestem niewidoma, oznacza, że mam się położyć w trumnie i czekać na śmierć? - pyta Barbara Klak.

Skarży się, że była lekceważona w prokuraturze. Twierdzi, że została obrażona przez jednego z ochroniarzy. Miał stwierdzić, że udaje niewidomą. Firma Vigor ochraniająca poznańską prokuraturę nie potwierdza jej zastrzeżeń do swojego pracownika.

Barbara Klak ma także pretensje do niektórych prokuratorów. Nie wskaże, których, bo nie rozpozna ich twarzy. Ale jak mówi po głosie wskaże, którzy ze śledczych nie chcieli jej pomóc, gdy przychodziła na skargę. - Pracownicy prokuratury wołali mnie jak pieska: pani pójdzie za mną, za moim głosem. Kiedy mówiłam, że jestem niewidoma, prosiłam, żeby podali mi rękę, niektórzy nie reagowali - mówi Barbara Klak.

Poznańscy prokuratorzy, którzy mieli z nią kontakt, nie potwierdzają jej wersji o złym traktowaniu.

Niewidoma powiedziała nam także, że była źle traktowana przez pracowników Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Poznaniu. I jak mówi, została przeproszona przez dyrektora MOPR.

Lidia Leońska, rzecznik prasowy MOPR: - Ta pani miała złe relacje z poprzednią dyrekcją filii ośrodka dla dzielnicy Jeżyce, gdzie mieszka. Był pewien spór finansowy, który rozstrzygnął sąd. Wyrok był na naszą korzyść. O szczegółach tej sprawy nie chcę mówić. Teraz relacje są dobre. Staramy się jej pomagać, rozumiemy jej trudną sytuację. Niektórzy twierdzą, że ona ma bardzo roszczeniową postawę, inni są jednak pod wrażeniem jej determinacji w walce "o swoje".

Dokumenty bez sygnatury

Barbara Klak, wbrew przypuszczeniom poznańskich prokuratorów, nie zgłosiła się do nas w sprawie zaginięcia akt w prokuraturze. To my, po uzyskaniu informacji o zamieszaniu w prokuraturze, sami ją odnaleźliśmy. Początkowo nie chciała się zgodzić na dłuższą rozmowę. Była nieufna. W końcu jednak zgodziła się na spotkanie.

Opowieść Barbary Klak: – Początkowo się ucieszyłam, że prokurator Sz. wzięła moją sprawę. Dowiedziałam się, że również ma chore dziecko. Wyglądało na to, że mnie rozumie. Pomijając moje obecne zastrzeżenia do niej, to bardzo sympatyczna osoba. Ale dziś oceniam, że perfidnie mnie oszukiwała przez ostatnie 7 lat. Chcę, by w prokuraturze doszło do konfrontacji z nią: zapytam, dlaczego wykorzystała moją ufność? Sądzę, że kogoś kryła. Na samym początku sprawy powiedziała mi, że lekarze ze szpitala sfałszowali dokumentację medyczną mojego syna. Potem, przez następne lata, nawet po kilka razy w tygodniu, jeździłam do niej do prokuratury. Proszę zrozumieć, że dla mnie, niewidomej, taki wyjazd to wyprawa na cały dzień. Jeżdżę komunikacją miejską, korzystam z pomocy ludzi. Prokurator Sz. czasami przyjmowała mnie w pokoju, czasami schodziła na dół. Przekonywała, że wszystko idzie w dobrym kierunku. W tym roku wymogłam na niej, by w końcu dała mi jakieś dokumenty. Dostałam dwa, ale bez numeru sprawy: jeden z 15 lutego 2013 r. o tym, że sprawa jest prowadzona. Drugi miał datę pięć dni późniejszą i mówił o zakończeniu sprawy (Barbara Klak pokazała nam oba dokumenty – dop. red.). Potem, gdy o wszystkim powiadomiłam jej przełożonych, odwodziła mnie od przychodzenia do prokuratury.

Szpital: nie było błędu

Barbara Klak twierdzi, że niektóre spotkania z panią prokurator odbywały się... przy łóżku chorego syna. 23-latek mieszka u swojej babci, matki Barbary Klak, która stała się dla niego rodziną zastępczą.

Babcia chorego oraz jego wujek (brat Barbary Klak) potwierdzają wizyty prokurator Sz.

– Pani prokurator przyjeżdżała w ciągu dnia, w godzinach swojej pracy. Miała identyfikator na szyi. Przywoził ją kierowca służbowym samochodem. Niedawno powiedziała, że jest propozycja polubownego załatwienia sprawy. Twierdziła, że lekarze ze szpitala im. Degi chcą dać w dwóch transzach po 5 tys. zł albo po 50 tys. zł w zamian za wycofanie doniesienia. Nie pamiętamy dokładnie, która z tych dwóch kwot padła w rozmowie – twierdzi rodzina Barbary Klak. Ona sama mówi nam dokładnie to samo.
O komentarz poprosiliśmy dyrektora szpitala im. Degi, dr Witolda Bieleńskiego. Twierdzenia Barbary Klak nazwał niedorzecznymi: – Nie było żadnych propozycji finansowych z naszej strony. Nie było także żadnego błędu w sztuce. Pani Klak jest niewiarygodna, a przy tym roszczeniowa, bywa bardzo wulgarna. Wskutek operacji poprawiliśmy komfort życia jej syna. On miał przykurcz. Nie chodził samodzielnie ani przed operacją, ani po niej, ale lepiej funkcjonuje w codziennym życiu. Jest także rehabilitowany. Nie wiem, co się stało z aktami sprawy w prokuraturze. Może ktoś je zgubił? Pamiętam jednak, że ja i wiele innych osób ze szpitala byliśmy przesłuchiwani i to dawno temu – mówi dyrektor Bieleński.

Prokurator Sz.: to duża bajka

Barbara Klak tłumaczy, dlaczego długo zwlekała z powiadomieniem przełożonych prokurator Sz.

– Najpierw długo wierzyłam, że prowadzi śledztwo. Potem powiedziała mi, że jeśli pójdę do jej szefa, to najwyżej wywalą ją z pracy. Zrobiło mi się jej żal, bo przecież sama ma chore dziecko. Nie chciałam robić jej kłopotów. W końcu jednak uznałam, że dosyć tego wodzenia mnie za nos. Najpierw o wszystkim powiadomiłam poznańską prokuraturę, ale jej reakcja nie była właściwa. Zawiadomiłam więc Prokuraturę Generalną. Dopiero wtedy sprawa ruszyła.

Rzecznik poznańskiej prokuratury zapewnia, że nikt nie lekceważył Barbary Klak.

– Ta pani przychodziła bardzo często i zgłaszała o rozmaitych swoich sprawach. O zaginięciu akt powiedziała dopiero kilka miesięcy temu. Od razu zajęliśmy się ich poszukiwaniem. Ale prawdą jest, że kiedy poskarżyła się Prokuraturze Generalnej, zostały wszczęte jeszcze bardziej intensywne czynności. Sprawa jest bardzo poważna i zależy nam na jej jak najszybszym wyjaśnieniu – mówi prokurator Magdalena Mazur–Prus.

W sprawie zaginięcia akt najwięcej do powiedzenia miałaby prokurator Sz. Od lipca jest jednak na zwolnieniu lekarskim. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, może być na nim co najmniej do końca tego roku.

Osoby znające z pracy prokurator Sz. mają o niej bardzo dobrą opinię. Podkreślają też, że sama wiele przeszła w życiu. Niedawno zmarły dwie bardzo bliskie jej osoby. Ich odejście miało być poważnym ciosem dla pani prokurator. Podupadła na zdrowiu. W zeszłym tygodniu udało nam się chwilę porozmawiać z prokurator Sz.

Pytana o zaginięcie akt ściszonym głosem odpowiedziała, że od dłuższego czasu leży w łóżku, zażywa silne leki, po których nie może zebrać myśli. Stwierdziła, że może w tym tygodniu, po wizycie u lekarza, okaże się, kiedy będzie mogła rozmawiać. Kiedy zapytaliśmy czy proponowała pieniądze Barbarze Klak, powiedziała: – Proszę pana, ja w tej firmie pracowałam dużo czasu. To, co ludzie mówią, to jest duża bajka – stwierdziła prokurator Sz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski