Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Świadczę specyficzne usługi dla ludności - mówi Mirosław Kropielnicki, aktor Teatru Nowego

Stefan Drajewski
Jako Francois w "Przyjęciu dla głupca"
Jako Francois w "Przyjęciu dla głupca" Marta Stawska-Puchalska
Mirosław Kropielnicki - 25 lat na scenie - uważa, że jubileusze zwykle kojarzą się ze starym aktorem, które-mu reżyser podczas benefisowego przedstawienia powierza jedną kwestię. Ale przecież nie sposób przy takiej okazji nie obejrzeć się za siebie, a co aktor z Poznania tam znalazł, opowiada Stefanowi Drajewskiemu

Po co aktorom jubileusze?
Mirosław Kropielnicki: Cha, cha… czasami mam wrażenie, że po nic. Ale chwilę potem wydaje mi się, że przychodzi taki moment - zwłaszcza dla aktora, który dużo pracuje - aby się zatrzymać na sekundę i spojrzeć do tyłu. My ciągle patrzymy w przód: kolejna rola, kolejny sezon… A może warto zatrzymać się i zweryfikować przynajmniej w głowie to, co się już wydarzyło, co fajnego zrobiłem, o czym chciałbym zapomnieć. Jeśli człowiek żyje tylko przyszłością i zapominał o przeszłości, to tak, jakby żył połową życia. Zdaję sobie jednak sprawę, że spoglądanie w tył jest obecnie niemodne.

Bo ja wiem? Jak się dobija pięćdziesiątki, bo wtedy mniej więcej obchodzi się pierwszy jubileusz, mężczyzna ostatecznie żegna się z chłopcem.
Mirosław Kropielnicki:To prawda, ale jubileusze zwykle kojarzą się ze starym aktorem, któremu reżyser podczas benefisowego przedstawienia powierza zwykle jedną kwestię. Jak mnie umieścili w mojej pierwszej garderobie z panami, którzy mieli 35-40 lat, zapytałem rówieśników, dlaczego mnie z tymi starcami posadzili.

Gdzie miał Pan pierwszą swoją garderobę?
Mirosław Kropielnicki:W Jeleniej Górze, gdzie robiliśmy dyplom. Byliśmy w tej garderobie całym rokiem szkoły aktorskiej. Ta, którą już wspomniałem, była w Toruniu. Jak patrzę na moich młodszych kolegów w Teatrze Nowym, to podejrzewam, że oni myślą o mnie tak, jak ja o moich starszych kolegach w Toruniu. I dlatego ten mój jubileusz 25-lecia bycia na scenie sprawia, że jestem trochę najeżony.

Jak Pana przyjęto w tej toruńskiej garderobie?
Mirosław Kropielnicki:Na początku miałem drobny incydent z Józefem Skwarkiem, który stwierdził, że jestem za młody do ich towarzystwa i przeniesiono mnie do innej garderoby.

Czy aktor przywiązuje się do garderoby?
Mirosław Kropielnicki:Niesamowicie. W Teatrze Nowym jestem ciągle w tej samej, chociaż uległa ona przebudowie. Na początku dzieliłem ją między innymi z Wojtkiem Standełło, Michałem Grudzińskim i Pawłem Binkowskim. Teraz jesteśmy w nieco innej konfiguracji. Z tego składu został tylko Michał.

Czym dla aktora jest garderoba?
Mirosław Kropielnicki:Zabrzmi to banalnie: drugim domem, sypialnią, gabinetem. To bardzo osobiste miejsce, do którego samemu ma się klucz. Nikt nie może tam wejść. Mam w niej sporo osobistych drobiazgów. Są to prezenty, jakimi obdarowujemy się wzajemnie przy okazji premier, zdjęcia najbliższych, kolegów i spektakli, których już nie ma, napisy na lustrze sprzed 10 lat… Jestem sentymentalny i dlatego liczą się takie drobiazgi. Mam jednak wrażenie, że to o czym mówię, jest bardziej w aktorach. Zdaje się, że takich garderób jest coraz mniej, bo sytuacja aktorów się zmieniła. Często pracujemy w kilku teatrach i trudno mieć wszędzie własną. Kiedyś w nich toczyło się drugie życie, teraz wpada się na spektakl, próbę, a często następnego dnia jesteśmy w innym teatrze w innej garderobie…

Jakie relacje łączą aktorów w garderobie?
Mirosław Kropielnicki:Czasami są bardziej zażyłe, czasami mniej.

Garderoba się zmienia, przestaje być drugim domem. A co z aktorskimi przesądami?
Mirosław Kropielnicki:Przychodząc do teatru, trafiłem w takie czasy, że te przesądy obowiązywały. Były jakby naturalną sprawą w teatrze: przydeptuje się egzemplarz sztuki, jeśli upadnie, nie wchodzi się na scenę w prywatnych butach, przychodzi się na spektakl godzinę wcześniej… Często nie były to żadne przesądy, ale zwyczaje, które na przestrzeni lat zamieniły się wręcz w prawo.

Bez wzajemnego kontaktu aktor - widz nie ma teatru.

Wyjdźmy z garderoby na scenę w Jeleniej Górze, Toruniu, Szczecinie i Poznaniu. Z czym na zawsze kojarzyć będzie Pan te miasta?
Mirosław Kropielnicki:W Jeleniej Górze przeżyłem szok, że teatr tak właśnie wygląda. Pojechaliśmy tam całym rocznikiem robić przedstawienie. Tam poznaliśmy prawdziwy teatr, poczuliśmy zapach prawdziwych kulis… W Toruniu dostaliśmy ostrego kopa. Krystyna Meissner dała mi wiele ciekawych zadań, prawdziwa szkoła. Wtedy zaczynał się Kontakt, co otworzyło mi trochę oczy na świat. Szczecin to była trochę poczekalnia, ale umówiłem się z dyrektorem Teatru Polskiego na konkretne role: Gucia w "Ślubach panieńskich", Nika w "Kto się boi Wirginii Woolf?" i Nauczyciela Tańca w "Mieszczaninie szlachcicem" Moliera.

Który ze spektakli toruńskich był ważnym doświadczeniem?
Mirosław Kropielnicki:Na pewno "Operetka" Gombrowicza. Grałem Fiora, rolę, którą odziedziczyłem po innym aktorze. To było wielkie widowisko z całym zespołem, orkiestrą w kanale, którą kierowała późniejsza pani minister Joanna Wnuk-Nazarowa. To był teatr totalny. Potem było spotkanie z Bogusławem Kiercem, którego poznałem w szkole aktorskiej. Grałem Mercucia w "Romeo i Julii". W Toruniu debiutował także Piotr Cieplak, który reżyserował "Żołnierza Królowej Madagaskaru". Grałem niewielką rólkę, ale za to główną kreowała moja żona Bożena Borowska. No i z toruńskim teatrem wyjechałem po raz pierwszy na Zachód. Pojechaliśmy do NRF z "Pchłą" Zamiatina do Getyngi. Mniej pamiętam tamten teatr, lepiej - świeże ananasy.

Gdyby nie zawirowania na stołku dyrektorskim w Teatrze Polskim we Wrocławiu, nie byłoby Pana w tych miastach, które wspominamy.
Mirosław Kropielnicki:Igor Przegrodzki widział mnie po studiach w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Iga Mayer, moja pedagog i wielka przyjaciółka, chciała, abym został jej asystentem w szkole teatralnej. Po wakacjach zmieniła się dyrekcja w teatrze nie było już dla mnie etatu. Wtedy Iga Mayer powiedziała, że nie mogę być tylko asystentem. Kazała mi iść do teatru i grać. W tym samym czasie dostaliśmy z Bożeną Borowską, Joanną Kreft i Mirkiem Baką list-zaproszenie od Krystyny Meissner. My przyjęliśmy, a Joanna i Mirek pojechali do Gdańska.

Najdłużej Pan mieszka w Poznaniu. Warto było zostać tu na dwadzieścia lat?
Mirosław Kropielnicki:Warto. Piękny okres. W Teatrze Nowym pracę najpierw dostała Bożena. Trwały próby "Króla Leara", które podglądałem, chociaż w nich nie brałem udziału. "Ghetto", "Portret" - fantastyczny teatr. Eugeniusza Korina znałem ze szkoły. Początkowo było trudno. Zbudowaliśmy sobie na Łazarzu strych. Spałem na workach cementu, a rano szedłem na próbę "Pięknej Lucyndy", w której debiutowałem na deskach Teatru Nowego. To było cudowne przedstawienie Korina, które graliśmy nawet w Londynie. Ze Zbyszkiem Grochalem graliśmy "Złotą Młodzież". Spektakl szedł kompletami długie lata.

Potem posypały się role jak z rękawa.
Mirosław Kropielnicki:To prawda: "Mein Kampf" w reżyserii Krzysztofa Nazara, "Czerwone nosy" w inscenizacji Eugeniusza Korina, "Lot nad kukułczym gniazdem" w inscenizacji Hamiltona Dela. Korin proponował rozległy repertuar. Zapraszał wspaniałych reżyserów, od których można się było uczyć. Robił wielkie farsy, które były znakomitym warsztatem, w którym aktor musiał popracować nad sobą, nauczyć się konwencji… Doskonale pamiętam "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dyrekcja Korina kojarzy mi się z okresem tytanicznej, a zarazem satysfakcjonującej pracy. Niemal każdy spektakl szedł ponad sto razy. "Zagraj to jeszcze raz, sam" Allena na przykład zagraliśmy 557 razy.

17 lat grał Pan w sztuce Woody'ego Allena. Miał Pan jeszcze ochotę?
Mirosław Kropielnicki:Ostatnimi czasy graliśmy mniej. Ale widownia zawsze pobudza aktora. Na spektakle przychodziły już dzieci premierowej publiczności. Dla nich to było coś nowego. Publiczność oglądała historyczny spektakl. To jest sztuka doskonale skrojona. Poza tym wróciła moda na Allena.

Był moment, kiedy wsadzono Pana do szufladki z napisem "aktor komediowy". Gdy się przejrzy Pana dorobek, to tych komedii nie było aż tak wiele.
Mirosław Kropielnicki:Nagrody dostawałem za role komediowe i dramatyczne. Dla mnie każda rola jest ważna. Wszystkie role u Wiśniewskiego były dramatyczne. Nie ukrywam, że mam szczęście do repertuaru. W "Locie nad kukułczym gniazdem" grałem bardzo małą rólkę, ale ona mnie niosła.

Ale widowisko było z rozmachem…
Mirosław Kropielnicki:Zgadza się. Każdy był tam ważny.

Zmiany dyrekcji nie dotykają Pana?
Mirosław Kropielnicki:Janusz Wiśniewski obsadził mnie w roli Poety w "Weselu". Potem widział mnie we wszystkich swoich spektaklach. Zjeździłem z nim całą Europę i jeszcze trochę. Zebrałem wiele nagród, grałem w miejscach, w których wielu aktorów chciałoby wystąpić.

Jest jakieś miejsce, które Pan szczególnie zapamiętał?
Mirosław Kropielnicki:Wiele było takich miejsc. Nie zapomnę jednak "Fausta" granego w Madrycie. Długo trwało, zanim zmyłem makijaż, tymczasem w foyer teatru czekała na nas publiczność i biła brawo. Potem wyszliśmy na balkon, a tam na placu przed teatrem czekały kolejne tłumy i biły brawa. I jeszcze Poznań. Graliśmy "Lot nad kukułczym gniazdem". Wtedy po raz pierwszy na widownię mogli wjechać ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich stanowiska tuż przy scenie. Grałem na proscenium, mój bohater Ruckley przeszedł zabieg lobotomii, ślina mi ciekła, widać, że cierpię, jestem niesprawny - i kątem lewego oka widziałem, jak ci wózkowicze chcieliby mi pomóc. To było niewiarygodne przeżycie. Oni się ze mną identyfikowali.

Jakie koszty ponosi aktor, kiedy wchodzi w tak bliskie relacje z publicznością?
Mirosław Kropielnicki:Zakładam, że aktorzy są wrażliwi. Wydaje mi się, że moja widownia jest także wrażliwa. Granie więc nie obciąża mnie. Aktorstwo to specyficzny rodzaj usług dla ludności. To jest rzemiosło. Jeśli oparte jest na duchowości i wrażliwości, to możemy mówić o artyzmie. Bez wzajemnego kontaktu aktor - widz nie ma teatru. Koszty? Permanentny stres, dobre czerwone wino, niestety, w ilościach niewielkich. Jeśli się dużo pracuje w teatrze, to cierpi rodzina, przyjaciele, cierpi kariera filmowa, telewizyjna…

Ma Pan dwa kuferki: jeden, do którego wkłada Pan role, które chce zabrać ze sobą, a do drugiego te, które podrzuciłby Pan koledze. Niech sobie je weźmie.
Mirosław Kropielnicki:Ze sobą zabrałbym Mefistofelesa z "Fausta", Głupca z "Przyjęcia dla głupca", Calibana z "Burzy", Clarina z "Życie jest snem" i Księcia z "Iwony, księżniczki Burgunda". Nie oddałbym też Ruckleya z "Lotu nad kukułczym gniazdem".
Wrogowi podrzuciłbym natomiast Barbarę Stawrogin z Biesów, bo musiałem całować się z Mirkiem Baką, Nauczyciela Tańca z "Mieszczanina szlachcicem", Nika z "Kto się boi Wirginii Woolf", Fiora z "Operetki", Laertesa z "Hamleta". Lloyds Dallas z farsy "Czego nie widać" oddałbym za dopłatą, a na Białego Szejka wziąłbym nawet kredyt, żeby dopłacić komuś.

Koszty? Permanentny stres, dobre czerwone wino, niestety, w ilościach niewielkich. Jeśli się dużo pracuje w teatrze, to cierpi rodzina, przyjaciele...

Przez ostatnie kilkanaście lat nie schodził Pan ze sceny. Z czego musiał Pan zrezygnować?
Mirosław Kropielnicki:Aktor, który musi rezygnować z roli filmowej lub teatralnej, zawsze czuje się kiepsko, zwłaszcza jeśli okaże się, że ten film lub spektakl odniósł sukces. Mnie się raz udało pogodzić obowiązki w Teatrze Nowym i zagrać Romulusa Wielkiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Ale też nie udało mi się wejść do obsady "Weekend z R.", ponieważ próby do przedstawienia zbiegły się z tournee Teatru Nowego w Izraelu. Podobnie było z filmem. Brałem tylko oferty 2-3-dniowe, bo grałem w teatrze ponad 20 spektakli miesięcznie. Od roku poświęcam więcej czasu mojej nowej roli w serialu.

Czyli…
Mirosław Kropielnicki:"Pierwsza miłość", który jest realizowany we Wrocławiu. Ciekawa, charakterystyczna lekko komediowa rola Seweryna Krojewicza w bardzo dobrym aktorskim towarzystwie, ze świetnym reżyserem Krzysiem Łebskim i wspaniałą ekipą.

25 lat na scenie spędził Pan w czterech teatrach. W domu spotyka się Pan trochę krócej z żoną, aktorką, Bożeną Borowską. Jak wygląda związek dwojga aktorów?
Mirosław Kropielnicki:Oprócz teatru łączy nas kilka ważnych spraw: miłość, syn, dom… Oczywiście, rozmawiamy o teatrze i pracy. Mamy podobne widzenie świata i teatru. Ale Bogu dzięki, nie konkurujemy o te same role.

Ile razy zagraliście w jednym spektaklu?
Mirosław Kropielnicki:Trochę tego było. Ale na scenie to najczęściej moją partnerką jest Antonina Choroszy. Borowska w teatrze jest koleżanką z pracy. Czasami, jak szukam cukru, to ona przez panią garderobianą mówi: "powiedzcie mojemu koledze z pracy, niech sobie kupi". Jako dobry i stary kolega, podwożę ją również do domu. 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski