Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Święty Rafale, ratuj! Ja będę wiosłować!

Redakcja
Wielkie przyjęcie urodzinowe dla doktor Wandy Błeńskiej urządzili uczniowie Piątkowskiej Szkoły Społecznej w Poznaniu
Wielkie przyjęcie urodzinowe dla doktor Wandy Błeńskiej urządzili uczniowie Piątkowskiej Szkoły Społecznej w Poznaniu Grzegorz Dembiński
Matka trędowatych, lekarz wielkiego powo-łania, człowiek o niezłomnej woli i kryszta-łowym charakterze - to dr Wanda Błeńska w oczach tych, których w swym 99-letnim życiu spotkała - pisze Małgorzata Linettej

Drobna, wręcz filigranowa postać, miła twarz okolona siwymi włosami. I blask bijący z oczu, gdy opowiada o Afryce. O Ugandzie mówi "u nas", bo tam zostawiła serce i ludzi, których - jak sama zapewnia - pokochała. A oni ją, bo przyniosła im wsparcie i nadzieję, oprócz zdrowia darowała im ludzką godność. Dziś, w przeddzień swych 99. urodzin doktor Wanda Błeńska "Matka Trędowatych" mówi: "Miałam piękne życie!".

Swym niezwykle aktywnym życiem mogłaby obdzielić niemałą gromadkę tych, co narzekają na monotonię, nudę i otępiającą stabilizację. Nagród, honorów, wyrazów uznania, jakie trafiły do jej rąk, za 42-letnią pracę misyjną wśród chorych na trąd, starczyłoby na wbicie w dumę jeszcze większej rzeszy śmiertelników. A Wanda Błeńska niezmiennie od dziesiątek lat powtarza: - To nie moja zasługa. Ja tylko wykonywałam wolę Najwyższego. To On wskazywał mi drogę, a ja nią podążałam. Wiara mi pomagała.

Skromność, niezwykła siła charakteru i niespotykany zupełnie altruizm - te cechy doktor Błeńskiej jednym tchem wymienia prof. Andrzej Łukaszyk z Uniwersytetu Medycznego, współpracownik afrykańskiej doktor z poznańskiej Fundacji Redemptoris Missio.

- Miałem zaszczyt być promotorem jej doktoratu honoris causa wówczas jeszcze Akademii Medycznej - wspomina profesor. - Kandydaturę doktor Błeńskiej podsunął nam ksiądz Ambroży Andrzejak, także działający w Fundacji. Senat uczelni nie miał wątpliwości. Tytuł otrzymała w 1994 roku.

W laudacji wygłoszonej podczas uroczystości nadania honorowego doktoratu AM wśród wielu innych znalazły się słowa: "Swoim postępowaniem dowiodła, iż zawód swój traktuje jako powołanie i posłannictwo życiowe, a wypełnianie obowiązków jako realizację człowieczeństwa. (...) Działalność dr Błeńskiej jest porównywana z działalnością Matki Teresy i dr. Alberta Schweizera, laureatów pokojowej Nagrody Nobla, oraz dr. Brandta".

O pracy misyjnej myślałam zawsze, to tkwiło we mnie - opowiadała przed laty studentom medycyny. Już w czasie studiów na wydziale lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego, który ukończyła w 1934 roku, należała do Akademickiego Koła Misjologicznego. Wśród licznych studentów, którzy się tam udzielali, tylko ona chciała wyjechać na misje. Jej marzenia się spełniły, choć stało się to w dramatycznych okolicznościach.
O niezwykłym harcie ducha i determinacji w dążeniu do tego, co uważała za konieczne, może świadczyć to, co zrobiła dla swojego brata. W czasie okupacji był w niewoli w oflagu Woldenberg (dzisiejszy Stargard). Roman Błeński poważnie chorował na wrzody żołądka. Wanda dowiedziała się, że jego stan jest bardzo poważny. Mimo wszelkich okupacyjnych restrykcji i zakazów, mimo grożących kar, pojechała do Reichu, dotarła do obozu i stanęła przed osłupiałym z zaskoczenia komendantem.

- Skąd się tu pani wzięła - zapytał Niemiec.
- Z woli - odpowiedziała spokojnie.

Ten akt niezwykłej odwagi musiał zrobić wrażenie nawet na hitlerowskim oficerze, który ostatecznie wydał zgodę na widzenie się z bratem. Wanda zdołała też po kryjomu oddać krew ratującą życie operowanemu Romanowi.

Drugi akt odwagi i miłości rozegrał się już po wojnie. Wanda Błeńska pracowała wówczas w Gdańsku, dokąd uciekła przed szykanami komunistycznych władz, które miały jej za złe działalność konspiracyjną w AK. Tam dotarł do niej list od brata, który pracował w Niemczech jako adwokat, pomagając przesiedlonym. Nastąpił nawrót choroby. Roman był w ciężkim stanie. Siostra zaczęła się starać u ówczesnych władz o paszport. Mimo licznych prób nic z tego nie wyszło. Postanowiła więc, że i tak pojedzie. Załatwiła, że "przemycą" ją marynarze ze statku, który płynął do Lubeki. Ukryta w komórce na węgiel, dotarła do niemieckiego portu. Stamtąd już łatwiej było trafić do brata.

Pielęgnowała go intensywnie. Nie zdążył wyzdrowieć, zanim odpłynął statek. Straciła szansę powrotu do Polski. Została w Niemczech, gdzie pracowała jako lekarka w armii generała Maczka. Potem skorzystała z okazji, by wyjechać do Anglii. Tam wreszcie otworzyły się możliwości wyjazdu na misje. Spotkała ojca Robinsona ze zgromadzenia białych ojców, który pomógł jej wyjechać do Afryki.
W marcu 1950 roku Wanda Błeńska rozpoczęła misję swojego życia. Po wielu perypetiach i zmianie miejsc ostatecznie trafiła do Buluby w Ugandzie.

- Na początku byłam tam zupełnie sama - wspomina dziś Wanda Błeńska. - Warunki były bardzo trudne, ale trzeba było sobie radzić. Z pomocą Boga musiało się udać.

I udało się coś, co udać się nie mogło. Jedna lekarka, przy pomocy kilku sióstr zakonnych i pacjentów, zorganizowała w prymitywnych warunkach coraz lepiej funkcjonujący ośrodek dla trędowatych. Jako jedyna lekarka w regionie zajmowała się chorymi od rana do wieczora. I to nie tylko trędowatymi. Była internistką, chirurgiem, okulistką, laryngologiem...
- Doktor Błeńska miała w sobie niezwykłą wiarę i determinację - mówi dr Barbara Filipiak z UM, działająca w Fundacji RM. - Pamiętam, jak opowiadała, że po każdej operacji, do której musiała się przygotowywać sama, bez możliwości konsultowania się z kimkolwiek, modliła się całą noc, by chory przeżył.

Gdy dr Błeńska przyjeżdżała na krótkie i rzadkie urlopy do Poznania, całe godziny spędzała na konsultacjach z innymi lekarzami, by dowiedzieć się jak najwięcej o leczeniu przeróżnych chorób jej podopiecznych.

- Sama jako histolog byłam pod wrażeniem jej energii przy tworzeniu "laboratorium", gdzie można było badać próbki tkanek i diagnozować trąd - podkreśla dr Filipiak. - To niezwykłe, bo laboratorium działało bez prądu, z jednym mikroskopem, z "urządzeniami medycznymi" zrobionymi z prymitywnych sprzętów.

Po latach, gdy rozniosła się w świecie wieść o Polskiej lekarce ratującej trędowatych w Afryce, zaczęli się pojawiać sponsorzy z Niemiec, Anglii, Stanów Zjednoczonych, którzy przysyłali sprzęt, pieniądze na budowę obiektów. Z czasem przybywali ludzie do pomocy, których dr Błeńska szkoliła. Pomagała jej też siostra Janina. Mimo poprawy warunków, ani na jotę nie zmienił się stosunek doktor Błeńskiej do chorych. Nazywali ją po prostu Dokta. Kochali ją i ufali jej. Ona, aby podkreślić, że trędowaci to tacy sami pacjenci jak inni, badała ich bez rękawiczek. Chciała pokazać, że się nie boi zarazić ani się nie brzydzi ich nieraz straszliwie okaleczonych ciał. Zawsze uważała, że na całym świecie pacjenci tak samo odczuwają ból, tak samo się boją, są wdzięczni lekarzowi za odzyskane zdrowie. A potem po prostu odchodzą - to takie ludzkie. Dokta miała też swój specjalny sposób badania chorych. Zapamiętywała ich dotykiem. - Nie pamiętałam ich imion i nazwisk - mówi doktor Wanda. - Ale każde zgrubienie na skórze, układ nerwów natychmiast ich identyfikował.
Afrykańczycy odwdzięczali się też wielkim szacunkiem i miłością swojej Dokcie. Gdy po urlopie w Polsce wracała do Buluby, drogę, którą miała przebyć, dekorowano świeżymi pędami bananowców. Tak w Ugandzie wita się najwyższych dostojników.

Tymczasem w Polsce przez lata niewiele ludzi słyszało o niezwykłej misjonarce. Dopiero pod koniec lat 80. ubiegłego wieku zaczęto ją doceniać także i u nas. Szczególnie w ostatnich latach, kiedy wróciła na stałe do Polski, przyjęła wiele wyrazów uznania. Otrzymała wysokie odznaczenia, ale też Order Uśmiechu, papież Jan Paweł II przyznał jej Order św. Sylwestra, a "Głos Wielkopolski" ogłosił "Wielkopolaninem Roku 2000".

Wanda Błeńska jest patronką dwóch szkół. - Właśnie przygotowujemy się do urodzin pani doktor - mówi Danuta Świątek, dyrektor Piątkowskiej Szkoły Społecznej w Poznaniu. - Dzieci już szykują prezenty, laurki, nie mogą doczekać się tego spotkania. Bo one lgną do niej, czując jej życzliwość i ciepło.

O Dokcie napisano też książki, których autorkami są jej współpracownice: "Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej" Małgorzaty Nawrockiej i "Dokta" Zofii Florczak. Za kilka dni ukaże się książka "Misjonarze miłości". Jej autorem jest prof. Jerzy Woy-Wojciechowski, prezes Polskiego Towarzystwa Lekarskiego.

- To, że mogłem poznać doktor Błeńską, uważam za wielki zaszczyt - podkreśla profesor. - Jej zasługą nie do przecenienia jest spowodowanie przełomu w leczeniu i traktowaniu chorych na trąd. Imponuje mi też jej niezwykła energia i ufność w opiekę Opatrzności. Opowiadała kiedyś o swojej przygodzie z hipopotamem. Zaatakował ją, gdy płynęła kajakiem. A ona tylko krzyknęła: "Święty Rafale, ratuj, a ja będę wiosłowała!". To naprawdę niezwykłe podejście do życia, które oznacza, że nie czeka się z założonymi rękami, tylko walczy. Chciałbym, aby w Polsce było więcej lekarzy o takim powołaniu - dodaje profesor.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski