Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Kot: Próbuję się wyrwać z kotła celebryckiego

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Tomasz Kot
Tomasz Kot Piotr Krzyżanowski
O tym dlaczego oddycha z ulgą, kiedy zaczyna się "Taniec z gwiazdami", o spektaklu "Sex Guru", nowej roli w filmie "Fotograf" i co sobie mówi, kiedy patrzy w lustro - z popularnym aktorem Tomaszem Kotem rozmawia Ryszarda Wojciechowska

W spektaklu "Sex Guru" jest Pan takim przewodnikiem po seksualnym labiryncie.
Ja nazywam siebie guru od niezadowolenia seksualnego. To mój wachlarz ochronny, na wypadek, gdyby ktoś z sali zadał pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Wtedy odpowiadam: - przepraszam, ale nie wiem, ja jestem tylko od niezadowolenia seksualnego.

Ten lekki monodram to dla pana ciężka praca. Dwie godziny na scenie, chwile improwizacji i rozmowy z publicznością...

Kilku kolegów powiedziało, że nie wzięłoby tego spektaklu na swoje barki. I nie chodzi o temat. W szkole aktorskiej uczymy się, że jest ta czwarta ściana. Mogę zagrać każdą kontrowersję, ale udaję, że nie widzę publiczności. A w "Sex Guru" jestem na pierwszej linii frontu. Zdarzały się na widowni osoby pijane, agresywne. I przez to każde przedstawienie jest wyjątkowe.

Pan powiedział kiedyś, że każdy aktor ma przesunięte granice ekshibicjonizmu. Czyli mówić o seksie, pokazać gołe pośladki to dla aktora nie problem.
Dla aktora nie. Ale jeśli jego żona czy partnerka nie jest aktorką, to może mieć problem. Jej facet się na planie z kimś całuje albo leży w niedwuznacznej pozycji. Tymczasem wszyscy w ekipie wiedzą, że to sytuacja bardziej godna współczucia, niż zazdrości. Bo wszędzie są lampy, ostre światło i kilkadziesiąt osób dokoła, które obserwują każdy twój ruch. To wszystko może wyglądać pięknie na ekranie, ale na planie jest krępujące.

Zakochanie na planie zdarza się?
To jest raczej amatorskie, ale zdarza się. Słyszałem o pewnym zdarzeniu. Było sobie małżeństwo aktorskie. I ona miała do zagrania trudną rolę, z rozwodem w tle. Wróciła do domu i postanowiła sobie "podegrać" coś w życiu prywatnym. W kuchni do męża zwróciła się tekstem z roli: - Wiesz co, musimy się rozwieść. Nastąpiła cisza. Po czym on powiedział: - Jak ja się cieszę, że ty pierwsza o tym powiedziałaś. To są niebezpieczne zabawki.

Podobno już po ukończeniu 25 roku życia czekał Pan niecierpliwie na 30. urodziny. Bo między trzydziestką, a czterdziestką miał być dla Pana najfajniejszy czas.
Kiedyś rzeczywiście miałem taką teorię.

I jest Pan już po trzydziestce.
Przekroczyłem ten próg wieku Chrystusowego i jest mi bardzo fajnie. Nie chciałbym mieć znowu 25 lat. Bo wtedy było za dużo pytań bez odpowiedzi, chaotycznych ruchów, wewnętrznych walk. Fajnie jest być wreszcie jakoś osadzonym. Jeszcze tylko próbuję się skutecznie wyrwać z tego celebrycko-fleszowego kotła. Nigdy nie lubiłem w nim tkwić. Ale tu serial, tam film, obowiązek promocji, w której musiałem uczestniczyć pchały mnie do tego kotła. Teraz mogę wybierać.

Na rozpoznawalność musiał pan troszkę poczekać.
Niektórzy aktorzy stają się rozpoznawalni zaraz po studiach. Dla reszty pierwsze lata są okresem frycowym, gra się za najniższą stawkę i trzeba udowodnić swoją przydatność, swój talent, Cieszę się, że ta rozpoznawalność nie przytrafiła mi się od razu po studiach. Bez tego frycowego, tego "mięsa" życia codziennego, człowiek traci ogląd. Każdy, kto gra główną rolę w filmie, otoczony jest opieką. Masz swojego opiekuna, który ci mówi: - Może przynieść herbatki albo kawy? Bylebyś się nie przeziębił, nie złamał nogi, był zadowolony. Bo chodzi o to, żeby skończyć film. I wtedy można popłynąć.

Na swoim koncie ma Pan dwie, bardzo dobre role filmowe w "Skazanym na bluesa" i w "Erratum". Ale jest też "Ciacho" czy "Wyjazd integracyjny", na których recenzenci i czasami widzowie nie zostawili suchej nitki. Pan przeżywa taką krytykę?
Każdy film to osobna historia, z której można się tłumaczyć. Ale nie ma sensu. Fakt jest taki, że zagrałem w tych filmach. Aktor nie wie, jaki będzie efekt końcowy. Ale to on najbardziej ryzykuje. On najczęściej za film obrywa. Mamy najświeższy przykład z filmem Władysława Pasikowskiego. To nie on chodził do telewizji. Tylko Maciej Stuhr, który się odzywał.

I obrywał, niestety.
Przeżywałem pokazy przedpremierowe. Czasami myślałem - to nie jest to. Ale wszyscy z ekipy, dystrybutor, mówili - to jest świetne. I wtedy czułem się jak w potrzasku. Bo nie mogę powiedzieć, że mi się nie podoba. Zwłaszcza, że przede mną kilka tygodni promocji i coś trzeba o filmie mówić.

Ale aktor bierze rolę w ciemno?
W przypadku "Wyjazdu integracyjnego" operatorem była osoba, która stała za kamerą przy filmie "Erratum". Aktorzy mieli nie chodzić w kostiumach jak z luksusowej wystawy, więc myślałem - może jest szansa na niezły film. A potem w montażowni wiele zmieniono, dodano jakieś beknięcia. Nieważne, zagrałem i biorę to na klatę. Ale też staram się zbierać doświadczenia. Zresztą od "Erratum" postanowiłem sobie, że nie będę grał już w komediach. Bo to tylko powielanie tych samych gagów. I jeśli ktoś dzwoni z propozycją, mówię: - przepraszam, nie. Co jest pewnym ryzykiem, bo nie wiem, czy przyjdą inne propozycje.

Otóż to.
Ale pomyślałem, że warto. Bo mam zabezpieczenie finansowe w postaci reklamy. Jeżdżę też z przedstawieniem "Sex Guru", które jest dla mnie aktorską bazą doświadczalną.

Usłyszałam o pewnym aktorze: - Wiesz, nie lubię go, bo on często grywa w reklamie. Pan się nie boi tej reklamowej łatki? One też, jak kiedyś seriale, mogą szufladkować i odbierać publiczność.
Wydaje mi się, że nie w takim stopniu, jak to było wcześniej. Od wielu lat nie mam w domu telewizora. To nie jest fanaberia czy moda na minimalizm, tylko prosty wybór. Mam dwójkę dzieci, które strasznie kocham i z nimi najchętniej spędzam czas. Nie mam potrzeby oglądania tego, nad czym pracuję przez dwanaście godzin dziennie w pracy. Ale kiedy się słyszy w rozmowie: - Proponuję ci półtora dnia pracy i wynagrodzę cię tak, jakbyś przez dwa lata pracował, to trudno człowiekowi odmówić. Firma, którą reklamuję, jest dobra i sam używam tego produktu. Ta reklama to nie jest pukanie do domu i wyjaśnianie, że biel jest jeszcze bielsza.

Gdyby pojawiła się propozycja zagrania w serialu tak głośnym jak "Niania", wszedłby Pan w to? Pytam, bo ten serial wtłoczył Pana w to życie celebrycko-fleszowe.
Sama "Niania" nie była winna, że to polowanie na mnie i moją rodzinę z aparatami tak się rozwinęło. Zwłaszcza kiedy rodził się mój synek, to polowanie na naszą rodzinę w komplecie przybrało regularną formę. Ja już wtedy byłem, po prostu, ulokowany w tym systemie, który mi nie odpowiadał. Mogę pani powiedzieć, że jak się tylko pojawia nowa edycja "Tańca z gwiazdami" to wielu z nas oddycha z ulgą. Bo cała ta wataha jeździ przez wiele tygodni za tancerzami i ich partnerami.

A Pan by nie zatańczył?
Kilka razy proponowano mi udział w tym programie. Oczywiście chciałbym nauczyć się samej techniki tańca, bo w moim przypadku ona kuleje. Ale nie w takiej formie, żeby co tydzień prosić o esemesy.

Teraz pracuje Pan na planie filmu "Fotograf" Waldemara Krzystka.
To niezwykle ciekawa historia. Z reżyserem chodziliśmy do tego samego liceum, oczywiście nie w tych samych latach. Ale obaj jesteśmy z Legnicy.

Krzystek to też "Mała Moskwa", której akcja dzieje się właśnie w Legnicy.
Zdjęcia do "Małej Moskwy" kręcono między innymi w mojej pierwszej salce teatralnej. Więc ja ten film oglądałem z ogromnym sentymentem. Niemal go "zjadłem" w całości. A teraz przez tydzień kręciliśmy zdjęcia do "Fotografa", w którym grają wielkie gwiazdy rosyjskiego kina. Doświadczenie jest o tyle ciekawe, że ten sam tekst rosyjski aktor ma w cyrylicy, a my po polsku. Widziałem też, że ci rosyjskojęzyczni statyści niemal mdleją na widok Marata Baszarowa ["Spaleni słońcem", "Cyrulik syberyjski" - dop. aut.] - aktora Nikity Michałkowa, który przyjął rolę w tym filmie.

Kiedy Pan się budzi rano, myśli czasami - dobrze w życiu wybrałem, dobrych dokonuję wyborów?
Wspominaliśmy już o filmach, które nie wyszły. Ale bardzo mi się podoba podejście do życia Wiktora Osiatyńskiego, który radzi: spójrz w lusterko, zrób na głowie przedziałek i odpierd... się od siebie. Przed przedstawieniami próbuję się czesać. Ale włosy mi dziwnie rosną i czasami mam problem z przedziałkiem (śmieje się). A jeśli chodzi o wybór zawodowy, to nikt mnie w nim nie wspierał. I cieszę się, że te wszystkie lęki wieku nastoletniego przetrzymałem i zdałem do szkoły aktorskiej.

Rozmawiała Ryszarda Wojciechowska

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tomasz Kot: Próbuję się wyrwać z kotła celebryckiego - Dziennik Bałtycki

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski