Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uwięzieni we własnych mieszkaniach, czują się jak niewolnicy franka

Marta Danielewicz
Członkowie Ruchu Obywatelskiego „Stop Bankowemu Bezprawiu” spotykają się co wtorek w Centrum Bukowska
Członkowie Ruchu Obywatelskiego „Stop Bankowemu Bezprawiu” spotykają się co wtorek w Centrum Bukowska Łukasz Gdak
Mówią, że to walka Dawida z Goliatem, a bankowa machina jest nie do przeskoczenia. Mimo to, nie poddają się. Piszą odwołania, reklamacje. Frankowicze nie chcą pomocy. Chcą sprawiedliwości.

Czarny czwartek, czyli dzień 15 stycznia 2015 roku to data, którą na długo zapamiętają setki, tysiące, a nawet miliony Polaków. Walutowe trzęsienie ziemi - tak nagłe umocnienie się franka szwajcarskiego określili specjaliści. Efekt? Drastyczny wzrost rat za mieszkania, a przede wszystkim ogromna fala zadłużeń.

Głównym problemem w tej chwili jest daleko posunięta niepewność, jeśli chodzi o kurs franka oraz w przeważającej większości przypadków brak możliwości sprzedaży nieruchomości. Kredytobiorcy są niewolnikami własnych domów, których wartość spadła, a kapitał do spłaty poszedł w górę. Aktualnie frankowi dłużnicy to aż 560 tysięcy osób. Koszty ich decyzji sprzed 10 lat mogą ponosić ich dzieci, a nawet wnuki.

Agnieszka, czyli walka Dawida z Goliatem
Agnieszka walczy z o swoje prawa z bankiem w sądzie. Jak mówi, jest w o tyle dobrej sytuacji, że jest sama, nie ma męża ani dzieci. - Co prawda walczę w pojedynkę, ale przynajmniej nie boję się o bezpieczeństwo najbliższych - tłumaczy.

Kredyt we frankach zaciągnęła na zakup mieszkania w 2008 roku. Pieniądze dostała jak większość „frankowiczów” w złotówkach. - Żadne tam luksusy. Kupiłam mieszkanie w bloku, jeszcze z lat 80., takie w technologii wielkiej płyty na poznańskim osiedlu. Odremontowałam je i właściwie na tyle wystarczyło mi pieniędzy z kredytu.

Agnieszka jest zdeterminowana w swoich działaniach, twierdzi, że ma rację, domagając się respektowania swoich praw konsumenta przez bank. Ale im więcej dowiaduje się o działalności banków, o kredytach, im bardziej poznaje działalność instytucji bankowych, tym coraz częściej zdaje sobie sprawę o przewadze ich siły instytucjonalnej, prawnej i ekonomicznej.

- To walka Dawida z Goliatem. Poziom skomplikowania jest tak duży, że nie da się tego zrozumieć. Ja zagłębiam się w ten temat już przeszło rok, a i tak wielu rzeczy wciąż nie rozumiem - przyznaje. - Bez ponadprzeciętnej wiedzy z zakresu finansów, to jest bardzo trudne do ogarnięcia. Te kredyty były powszechnie udzielane od 2006 do 2008 roku. Przeciętny zjadacz chleba, szedł do banku, jako instytucji zaufania publicznego, szedł z zaufaniem, że proponowane warunki są bezpieczne, mają sens. Przecież wiele osób, jak ja, za te pieniądze kupowała mieszkania. A z reguły większość z nas nie miała zdolności kredytowej na złotówki, a na franki już tak, bo raty były niższe - dodaje.
Kredyt zaciągnęła na 30 lat na kwotę 250 tysięcy złotych. Jak przyznaje Agnieszka, raty wzrosły. I choć to jest odczuwalne, to nie stanowi głównego problemu. Wraz z umocnieniem się franka, przede wszystkim wzrosła wartość zadłużenia, jakie pozostało frankowiczom do spłaty. A to oznacza, że część kredytobiorców stała się więźniami własnych mieszkań, których w żaden sposób nie mogą spłacić.

- Płacimy, płacimy, a saldo spłaty wcale nam się nie zmniejsza. Wręcz przeciwnie, wzrasta i to podwójnie. Z 250 tysięcy złotych, w tym momencie, gdy przez osiem lat spłaciłam już sto tysięcy, muszę zapłacić jeszcze 400 tysięcy złotych. Tak wzrósł kapitał. Na dzisiaj jego spłata jest dla mnie niewykonalna. Nie mogę zrobić żadnego ruchu. Nie mogę sprzedać mieszkania, by na przykład kupić sobie mniejsze, albo przeprowadzić się do rodziców, bo cena za nie to teraz 250 tysięcy złotych. Więc i tak 150 tysięcy pozostanie mi do spłaty. W tej chwili nie mogę nic zrobić, by tę sytuację przerwać - mówi poznanianka.

Małżeństwo z dwójką dzieci. Kto spłaci kredyt?
Katarzyna wraz z mężem kredyt wzięła w 2007 roku na kupno 60-metrowego lokalu na poddaszu na Łazarzu.

Teraz już tam nie mieszkają, tylko wynajmują inne. Katarzyna męża widzi tylko wieczorami. On wciąż pracuje. Ona na 40 metrach kwadratowych wychowuje dwójkę dzieci - 6-letnią córkę i dwuletniego syna. Sama też pracuje, jednak nawet w pracy towarzyszą jej co dzień dzieci, bo na opiekunkę zwyczajnie jej nie stać. Każdą złotówkę obraca dwa razy. Oszczędności szuka wszędzie. Bo przecież kto spłaci kredyt?

- Wzięliśmy tzw. kredyt denominowany - wyrażony w umowie we frankach, który dostaliśmy w złotówkach. Jak się okazuje - to był standard. Kupując mieszkanie na Łazarzu, nie wiedziałam, że jest ono obciążone hipoteką. Poprzedni właściciele też wzięli na nie kredyt we frankach w 2005 roku. Jednak im się to wtedy jeszcze opłacało. Nasz bank, istniejąca jeszcze wtedy Nordea, wystawił nam zaświadczenie o całkowitej spłacie kredytu poprzednich właścicieli w złotówkach - opowiada.

Gdy frank drastycznie wystrzelił w górę, małżeństwa z Poznania nie było stać na spłatę comiesięcznych rat. - Nagle z tysiąca złotych, musieliśmy płacić 2 tysiące zł. To było dla nas za dużo. Wyprowadziliśmy się na jakiś czas na działkę rekreacyjną, a mieszkanie wynajęliśmy. Niestety, nasi lokatorzy nie potrafili o nie dbać. Byli raczej uciążliwi dla innych sąsiadów. Dodatkowo w mieszkaniu zaczęło wszystko szwankować. W końcu sąsiedzi z dołu zaproponowali nam, że kupią od nas ten lokal- opowiada Katarzyna.

W 2008 roku cena mieszkania na Łazarzu, po remoncie, według rzeczoznawcy z banku wynosiła 375 tysięcy złotych. Dziś młode małżeństwo może za nie dostać co najwyżej 280 tysięcy złotych.

- A wartość naszego kredytu do spłaty to 480 tysięcy złotych, według aktualnego kursu franka. Nasza rata kredytowa ustabilizowała się mniej więcej na poziomie 1400 złotych. Mimo to, nie stać nas na spłatę mieszkania, na spłatę kredytu - opowiada „Głosowi Wielkopolskiemu” Katarzyna.
Co zatem robić? Sprzedać nie można, bo należałoby jeszcze sporo dopłacić. Między innymi dlatego sprawa utkwiła w martwym punkcie.

- Teraz mieszkania ani nie wynajmujemy, ani nie możemy go sprzedać. Czekamy na ruch rządu i zmianę ustawy. Myślałam, że wcześniej coś się zmieni, po wyborach nowego rządu i prezydenta, który przed wyborami zapowiedział projekt ustawy, która zawierała rozwiązania dotyczące spreadów walutowych, mechanizmy służące do restrukturyzacji kredytów walutowych - Katarzyna nie ukrywa, że właśnie z ustawą wiązała spore nadzieje.

Na razie jednak w Sejmie w tej sprawie panuje cisza.

Doradcy i korzystne oferty
Marek Stwarz był cztery lata po studiach, gdy zdecydował się wraz z żoną wziąć kredyt. Przeprowadził się z drugiego końca Polski do Poznania.

- Zarabiałem wtedy około 1500 zł, żona podobnie. Byliśmy małżeństwem z dwójką małych dzieci. Skorzystaliśmy z pomocy doradcy finansowego. Poleciła mi go znajoma, która wcześniej też wzięła kredyt we frankach. Chcieliśmy kupić mieszkanie z myślą o mojej mamie. Miał nam znaleźć najbardziej korzystną ofertę. Oczywiście, jak w większości przypadków, trzeba było szybko się na kredyt decydować, bo przecież zaraz mieszkanie by przepadło - opowiada Marek Stwarz. Mieszkanie o powierzchni 105 metrów kwadratowych, warte wówczas pół miliona, dziś wyceniane jest na maks. 300 tysięcy złotych.

- Co pół roku dostawałem jeszcze telefony, by zdecydować się na jakąś „miniratę”, „maksiratę”. Na szczęście nie decydowałem się, bo byłbym w jeszcze gorszej sytuacji. Tu, w Centrum Bukowska, słyszę, jakie ludzie mają problemy z bankową machiną, że niektórzy to nawet z ratami mają problem, bo nagle muszą płacić miesięcznie 20 tysięcy złotych. A kredyt też brali na dom, swój i swoich dzieci w czasach, gdy jeszcze dobrze im się wiodło, frank stał nisko, a życie brało się garściami - mówi Marek Stwarz.

Życie na kredycie i centrum nadziei
Zarówno z Katarzyną, jak i Agnieszką i Markiem, spotkałam się w Centrum Bukowska. To tam, co wtorek spotykają się ludzie uwikłani w kredyty lub borykający się z bankowymi problemami. Koordynatorem tych spotkań jest Agnieszka oraz Karol Zemanek. To oni doradzają, jak walczyć z ich zdaniem „bankowym bezprawiem”.

- Banki rządzą się swoimi prawami, mając za nic klauzule niedozwolone. Te banki, które dawały kredyty we frankach, należą do zachodnich właścicieli. To gorzej niż byśmy zapożyczyli się w jakiejś chwilówce. Bank, jako podmiot nadzorowany prawem, jest instytucją zaufania publicznego. Natomiast de facto banki działają w zakresie agresywnego wypracowania zysku - zauważa Karol Zemanek, który jest koordynatorem stowarzyszenia „Stop bankowemu bezprawiu” w Poznaniu.
- Nie jesteśmy poszkodowani, bo musimy spłacać kredyty. Wszyscy muszą. Obojętnie w jakiej walucie. Problem jest tylko w tym, że w miarę, jak Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów szedł z zapisami tych umów do sądów i w sądach te zapisy zostały uznane za niedobre dla klientów, to nie możemy tego przełożyć na konkretne umowy. Banki są świętymi krowami i mówią, że jeśli zapis w umowie był zły, to starych umów nie będą naprawiać. Chodzi więc nam o to, by wymusić w jakiś sposób na bankach to, by zaczęły respektować wyroki sądów ochrony konsumentów. To wynika z prawa europejskiego, to jest nieuczciwe stosowanie zapisów wobec klientów. A za to są kary. Ten kredyt jest toksyczny. Po prostu jest obarczony wadami prawnymi. Spytałem mój bank, jaka jest podstawa prawna na to, że udzielił mi tego kredytu. Bank nie odpowiedział - opisuje swoją walkę Karol Zemanek.

- Bank musi w przypadku reklamacji zająć stanowisko i przedstawić stan prawny. A on albo tego nie robi w ogóle, albo robi to w taki sposób lakoniczny, odpisując nam: „nie, bo nie”, zdarta płyta, „my mamy racje, a ty kliencie nie masz” i próbują udowodnić, że przecież by wyjaśnili sprawę. A umowa na kredyt w każdym punkcie była wadliwa - dodaje Agnieszka.

Karol także zaciągnął kredyt na kupno lokalu na poznańskiej Wildzie. Skusiła go atrakcyjna wówczas cena - 5 tysięcy złotych za metr kwadratowy w 60-letnim bloku z cegły. Dziś z żoną i dzieckiem co dnia patrzą na dach zakładów Cegielskiego i na śmietnik, ledwo miesząc się w małym mieszkaniu.

- Wcześniej żyliśmy w wynajętych i mieliśmy dość. Lokal kupiliśmy - tak przejściowo, z myślą, że potem sprzedamy, że może w przyszłości kupimy większy. Dziś jesteśmy niewolnikami we własnym domu. By go sprzedać, musiałbym dopłacić jakieś 150 tysięcy złotych. Nowego kredytu nie dostanę, a nie mam gotówki, by kupić większe mieszkanie. A przy próbie spłaty kredytu okazuje się, że nie tylko przepada mi moja nieruchomość, muszę pozbyć się jeszcze wszystkich oszczędności, samochodu, biżuterii, muszę sprzedać wszystko, a i tak zostanie mi jeszcze do spłaty ze 150 tysięcy. Jeżeli ja tego nie spłacę, to moje dziecko to spłaci - opowiada Zemanek.

- Banki nie przyznają się do błędów, a wszelkie reklamacje rozpatrzone na korzyść klienta tłumaczą tym, że to w trosce o dobrą współpracę - dodaje Marek Stwarz.

Sąd i bankructwo - to nam tylko pozostaje
Jak mówią ci, którzy są uwikłani w kredyt tzw. „frankowy”, w innych krajach z frankiem sobie poradzili. Jednak, jak podkreślają, Polska sprzyja takiej polityce banków. Frankowicze uważają, że zachęcanie przez doradców finansowych do wzięcia kredytu we frankach w latach 2006-2008 było działaniem przemyślanym i zaplanowanym. Czują się ofiarami systemu bankowego.
- Biorąc w 2006 r. kredyt w wysokości 220 tysięcy zł, po dziesięciu latach spłaty rat w wysokości ok. 1000 zł miesięcznie, do spłaty pozostało... 300 tysięcy zł. Jest to efekt stosowania tzw. klauzul abuzywnych. Trudno obwiniać o ich ulokowanie w umowie kredytobiorców. Sądy uznały, że były to klauzule nielegalne i na tym dyskusja na ten temat powinna się skończyć. Narracja typu „jesteś głupi i dałeś się okraść, to teraz do końca życia płać” nie powinna mieć miejsca, bo jest zwyczajnie niesprawiedliwa - mówi Paweł Janus, prezes Fundacji Postawy Obywatelskie.

- Nikt z kredytobiorców nie pożyczał pieniędzy po to, by grać na giełdzie na opcjach walutowych pod zastaw nieruchomości, a tak to niestety wygląda. Bankierzy często traktują kredytobiorców jak graczy giełdowych, nie dając im nawet podstawowych mechanizmów giełdowych, jak np. STOP LOSS - zabierajcie dom i dalej nie gram. Nie mamy takiej możliwości. Tracimy wszystko, łącznie z przyszłymi dochodami i wszystkim, co mamy - podkreśla

Zdaniem Pawła Janusa jedyny sposób walki z bankową machiną to pozew w sądzie lub ogłoszenia upadłości. Niestety, na to pierwsze wciąż niewiele osób się decyduje.

- Większości osób nie stać na walkę w sądzie. Trzeba podjąć bardzo duże ryzyko. Dlatego nie ma pozwów. Bo sprawy są rozpatrywane z korzyścią dla klienta w zależności, do którego wydziału sądu apelacyjnego trafiają. Są takie osoby, które przed 15 stycznia chciały całkowicie spłacić kredyt. Spóźniły się i jeszcze tego samego dnia okazało się, że muszą dopłacić 30 tysięcy. Jeżeli ktoś jest pod kreską, to ogłoszenie upadłości jest jakąś szansą. Dla banku to oznacza, że nic nie dostanie, a człowiek uwolni się ze sznura. Natomiast też traci wszystko - zaznacza Karol Zemanek.

Na jaką zmianę liczą więc frankowicze? - Nasze stowarzyszenie mówi: przyrównajmy nasze kredyty do kredytów złotówkowych. Na razie pod ustawą jest 17 podpisów posłów. Zobaczymy, co prezydent wymyśli - dodaje Zemanek.

15 stycznia 2015 roku - walutowe trzęsienie ziemi Z dnia na dzień, z godzin na godzinę rata kredytu prawie 600 tysięcy osób, mających kredyt we frankach, wzrosła o kilkadziesiąt procent. Wszystko to w wyniku tego, że bank centralny w Szwajcarii zdecydował, że po czterech latach przestanie bronić swojej waluty przed nadmiernym umacnianiem.

Protesty frankowiczów
Po raz kolejny osoby, które zaciągnęły kredyt we frankach, będą protestować w Warszawie 10 czerwca. Do stolicy wybierają się także frankowicze z Poznania. Protestujący ponownie przypominają, że prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów zaskarżył zapisy w umowach kredytowych stosowanych przez wiele działających w Polsce banków.

Sąd Rejonowy w Warszawie wydał precedensowy wyrok w sprawie frankowicz kontra mBank
To pierwszy taki wyrok. Sąd przyznając 18 961,73 zł rekompensaty frankowiczowi uznał, że jego kredyt nie jest frankowy, tylko złotowy - tak jakby od początku został zaciągnięty w polskiej walucie. Sąd w Warszawie przychylił się do wniosku frankowicza, że sposób naliczania rat oparty na abuzywnej klauzuli jest niezgodny z prawem i kredyt wypłacony w złotych nie mógł być przeliczany na franki. Furtkę do ubiegania się o zwrot nadpłaconych pieniędzy dało orzeczenie Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów z 2010 r. SOKiK uznał, że klauzule w umowach, dające bankowi swobodę ustalania wysokości kursu, po jakim przeliczane są kredyty i raty kredytów denominowanych i indeksowanych do franka szwajcarskiego, są niedozwolone.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski