Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W sztuce zdobywanie szczytów nigdy się nie kończy - rozmowa z Wojciechem Nentwigiem

Marek Zaradniak
Wojciech Nentwig 10 lat temu zdecydował się na objęcie stanowiska dyrektora Filharmonii Poznańskiej
Wojciech Nentwig 10 lat temu zdecydował się na objęcie stanowiska dyrektora Filharmonii Poznańskiej Grzegorz Dembiński
Z Wojciechem Nentwigiem rozmawiamy o jego muzycznym i... prasowym rodowodzie, o tym, dlaczego 10 lat temu zdecydował się zostać dyrektorem Filharmonii Poznańskiej i czym przyciąga ona melomanów

Miał Pan tradycje muzyczne w rodzinie?
Profesjonalnych trudno by się było doszukać. Miałem bardzo muzykalnego dziadka i wujków, którzy radzili sobie także z instrumentami muzycznymi, ale przede wszystkim pięknie i dużo śpiewali. W wieku bardziej dojrzałym słowo „muzyka” należało do częściej wypowiadanych w naszym domu, gdyż moja żona, niezależnie od tego, że jest polonistką, ma również wykształcenie muzyczne. Zresztą, przez ćwierć wieku pracowała jako nauczycielka w szkole muzycznej.

A Pana droga muzyczna zaczęła się od Poznańskiego Chóru Chłopięcego?
Zaczęło się od skrzypiec, na których grałem mniej więcej dwa lata. Ale moja nauczycielka (zarazem sąsiadka), pani Maria Żuchelkowska, przekonała rodziców, że warto, abym przystąpił do przesłuchania do Poznańskiej Szkoły Chóralnej. I zostałem przyjęty. Szybko znalazłem się w Poznańskim Chórze Chłopięcym Jerzego Kurczewskiego, z którym związany byłem przez kilkanaście lat. Poszerzyło to moje zainteresowania, które lokowały się wtedy bliżej muzyki rozrywkowej, a ściślej: big-beatowej, o bezpośredni kontakt z twórczością takich mistrzów jak Jan Sebastian Bach czy… Krzysztof Pende-recki. Z Poznańskim Chórem Chłopięcym, śpiewaliśmy zarówno arcydzieła Jana Sebastiana, jak i - na przykład w październiku 1963 roku - w berlińskiej Komische Oper prawykonaliśmy „Stabat Mater” Pendereckiego.

Słyszałem, że występował Pan w zespole big-beatowym.
Wraz z kolegą z chóru, byliśmy - jako licealiści - wokalistami zespołu „Swobodni chłopcy”, który istniał przy ówczesnym Pałacu Kultury. Występowaliśmy na różnych festiwalach i przeglądach. Tam zetknąłem się między innymi z Anią Szmeterling, czyli z późniejszą Anną Jantar, z której bratem chodziłem razem do szkoły, czy z Piotrem Kuźniakiem, notabene wychowankiem „Poznańskich Słowików”, który wtedy był liderem zespołu „Szafiry”, a później został następcą Krzysztofa Krawczyka w „Trubadurach”…

I Pana praca magisterska też dotyczyła muzyki.
Cały czas śpiewałem w Poznańskim Chórze Chłopięcym i muzyka stała mi się tak bliska, że zetknąwszy się z wybitnym polskim cywilistą, profesorem Stanisławem Sołtysińskim, postanowiłem napisać pracę magisterską o prawnych problemach ochrony artystów muzyków - wykonawców. Wtedy był to temat prawie dziewiczy. Profesor do dzisiaj, kiedy się spotkamy, grozi mi palcem, że nie rozwinąłem tego tematu w formie pracy doktorskiej, co planowaliśmy…
Ale dlaczego Pan - dziennikarz z dorobkiem, publicysta i przez lata wiceszef poczytnego „Głosu Wielkopolskiego” - zdecydował się 10 lat temu zostać dyrektorem Filharmonii Poznańskiej?
Dlatego, że była to instytucja bliska mi od dzieciństwa. Po raz pierwszy pojawiłem się na estradzie Auli Uniwersyteckiej, mając niewiele ponad 10 lat, a na widowni niewiele później. Skoro więc filharmonia, w której dane mi było tak wiele przeżyć, znalazła się w szczególnej sytuacji i potrzebie, i kiedy zaproponowano mi objęcie jej kierownictwa, uznałem, że powinienem spróbować…

Jaka była wizja Pana filharmonii, gdy Pan przychodził na Święty Marcin? Jaki był Pana program?
Nie miałem wątpliwości, że instytucja ta powinna nawiązać do czasów swej świetności, jaką się wyróżniała w Polsce na przykład za dyrekcji Stanisława Wisłockiego czy Jerzego Katlewicza. To przecież Orkiestra Filharmonii Poznańskiej grała na pierwszym po wojnie Konkursie Chopinowskim, i oczywiście podczas wszystkich edycji Konkursu Wieniawskiego. To była orkiestra wysoko ceniona w Polsce. Występująca i nagrywająca ze wspaniałymi artystami.
Wymagało to wizji i pasji, ale też konsekwencji i skuteczności w działaniu….
Bez tego, ale także bez wsparcia ze strony artystów oraz oddania ze strony współpracowników, osiągnięcie tego, co teraz jest naszym udziałem, byłoby niemożliwe. Dzisiaj Orkiestra Filharmonii Poznańskiej jest znów w gronie czołowych polskich orkiestr symfonicznych. Proszę też spojrzeć na widownię naszej sali koncertowej, która z pustawej lub średniozapełnionej stała się pełna lub przepełniona. Usłyszałem nie tak dawno, że w Poznaniu panuje moda na bywanie w filharmonii…
Na plakatach w Pana gabinecie widać wiele światowych gwiazd z najwyższej półki. Z jakim wyprzedzeniem pracujecie?
Standardowym. A międzynarodowy standard w takich instytucjach wynosi mniej więcej trzy lata. Żeby zapraszać gości z najwyższych artystycznych „półek”, trzeba się do tego dostosować. Konieczne są też oczywiście odpowiednie kontakty i możliwości finansowe. Nie należę do ludzi, którzy by się w tej materii uskarżali, chociaż dla instytucji kultury w Polsce pieniędzy jest niezmiennie za mało. Staramy się jednak pozyskiwać je ze źródeł zewnętrznych. Udało się zgromadzić grono mecenasów i sponsorów prywatnych, którzy wiążą się z nami na dłużej.
Proszę mi wierzyć, że jeśli nie prowadzi się pierwszoligowej drużyny piłkarskiej, to o sponsorów w naszej rzeczywistości jest niesłychanie trudno. Możemy być jednak potwierdzeniem tezy, iż bywa to możliwe. Ponad wszelką jednak wątpliwość, artyści powinni w Polsce zarabiać zdecydowanie więcej.

Jedną z cech, która wyróżniała w minionych 10 latach Filharmonię Poznańską, jest to, że byli w niej stali dyrygenci zagraniczni: był Michael Sanderling, był Christopher Hogwood… A co dalej?
Nigdy nie myśleliśmy takimi kategoriami, czy ma to być dyrygent polski czy zagraniczny. Chodziło o to, aby byli to wspaniali mistrzowie batuty, którzy „porwą” swą wizją interpretacyjną i „uniosą” orkiestrę. Przed 9 laty było pewnym zaskoczeniem, kiedy podałem tercet składający się na kierownictwo artystyczne Filharmonii Poznańskiej: Marek Pijarowski - dyrygent-szef, Michael Sanderling - główny dyrygent gościnny i Łukasz Borowicz - pierwszy dyrygent gościnny. W międzyczasie Michael Sanderling objął Filharmonię Drezdeńską i nie był w stanie dalej wywiązywać się ze swoich poznańskich obowiązków, dlatego dołączyliśmy do tego zespołu artystę, który przez lata był jedną z ikon światowej muzyki: Christophera Hogwooda. Ten legendarny dyrygent, od 2011 roku aż do śmierci związany był z naszą instytucją jako główny dyrygent gościnny. Maestro Hogwood odcisnął ogromne piętno na grze naszej orkiestry, co wielokrotnie powtarzali mi potem inni dyrygenci przybywający do Poznania po raz pierwszy lub po latach przerwy. Mówili, że tutaj czuje się pracę Christophera Hogwooda, szczególnie w grupie instrumentów smyczkowych. Jego praca z naszymi muzykami była bardzo ważnym elementem przekształcania się Orkiestry Filharmonii Poznańskiej.

Ukłonem w stronę melomanów jest Klub Przyjaciół Filharmonii Poznańskiej. To jedyna taka instytucja w Polsce?
Przed 10 laty było to jedyne takie gremium, stanowiące nie grono sponsorów, lecz osób utożsamiających się z instytucją. W tym sezonie jest ich 160. Dziękując im za to, organizujemy regularnie specjalne spotkania klubowe. Oprócz tego każdego roku jeździmy do jakiejś muzycznej metropolii na wspaniały koncert. Zaczęliśmy od koncertów w Filharmonii Berlińskiej, potem byliśmy w Filharmonii Czeskiej w Pradze. W roku Wagnera byliśmy w Bayreuth i w Bambergu. Potem w Dreźnie, gdzie słuchaliśmy legendarnej Staatskapelle. W tym roku byliśmy w Wiedniu, w słynnej z Koncertów Noworocznych, Złotej Sali Musikverein, na próbie generalnej Wiedeńskich Filharmoników. W dniu osiemdziesiątych urodzin Zubina Mehty! To były fascynujące chwile i przeżycia. Można było porozmawiać z legendarnym dyrygentem. Zaśpiewaliśmy mu „Sto lat”. Otrzymał od nas upominki, rozdawał autografy. Rozmawialiśmy o Poznaniu, o Wiedniu, o muzyce, o filharmoniach. Wraz z klubowiczami organizujemy też pikniki w różnych miejscach Wielkopolski. Spotykamy się, bo łączy nas miłość do muzyki. Myślę, że Klub stał się wartością, która w Filharmonii Poznańskiej pozostanie.

Jeżdżą nie tylko melomani, ale wyjeżdża też orkiestra. Koncertuje na ważnych estradach Polski i poza nią. Niebawem w Berlinie wykonacie „Quo Vadis” Feliksa Nowowiejskiego, prawda?
Jesteśmy przede wszystkim instytucją stacjonarną. Wyjazdy są ważne wtedy, jeśli coś dają orkiestrze i instytucji. Na przykład uznanie pośród nowych melomanów, czy też przysparzają prestiżu. W każdym sezonie dajemy ponad 50 koncertów (przygotowując co tydzień premierę!) w Poznaniu i w Wielkopolsce. Od pewnego czasu, co roku występujemy w którejś z czołowych polskich instytucji muzycznych. Regularnie na przykład w warszawskiej Filharmonii Narodowej. Także na międzynarodowym Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena, organizowanym przez Elżbietę Penderecką. W najbliższym sezonie będziemy podczas festiwalu wykonywać nieznane opery znanych twórców. Przy tej okazji nagramy też kolejną płytę pod batutą Łukasza Borowicza. W nadchodzącym sezonie wystąpimy również w nowej sali koncertowej Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu, otwierając cykl: „Polskie orkiestry w NFM”. W przyszłym roku zagramy też poza Polską na trzech znaczących międzynarodowych festiwalach muzycznych. A jeszcze w tym miesiącu, 30 czerwca, wykonamy w Berlinie dzieło życia Feliksa Nowowiejskiego oratorium „Quo vadis”, którego znaczna część powstała w tym mieście. Aby wystąpić w stolicy Niemiec, gdzie co wieczór odbywa się ponad 100 wydarzeń artystycznych, trzeba mieć coś atrakcyjnego do zaproponowania. Ściganie się z Berlińskimi Filharmonikami nie ma sensu. Dwa lata temu zagraliśmy tam „Requiem” Romana Maciejewskiego, kompozytora urodzonego w Berlinie, Wielkopolanina, poznaniaka i obywatela świata. Przyjęto je wspaniale, a koncert ten był retransmitowany przez Deutschland Radio Kultur, które zresztą przyjeżdża też do Poznania i transmituje lub retransmituje nasze koncerty. Tym razem przedstawimy „Quo Vadis” Feliksa Nowowiejskiego, w 70. rocznicę jego śmierci, w Roku Nowowiejskiego i w Roku Sienkiewicza. Przywrócimy tam do życia dzieło, które w okresie międzywojennym było wykonane na świecie - od Concertgebouw w Amsterdamie po nowojorską Carnegie Hall - 200 razy! To niebywała liczba. Po wojnie utwór został właściwie (poza Poznaniem i Warszawą) zapomniany.

Wracając do Poznania - gracie znów, tak lubiane przez tysiące ludzi, koncerty plenerowe, które kiedyś odbywały się na Malcie, a teraz na Łęgach Dębińskich. Czy stanie się to tradycją?
Bardzo się z tego cieszę, bo kiedy zaczynałem kierować Filharmonią, była to moja idee fixe. Zazdrościłem takich koncertów berlińczykom, gdzie odbywają się koncerty dla 30.000 osób na żywo i dla milionów przed telewizorami. Z zazdrością patrzyłem też na podobne koncerty filharmoników nowojorskich, którzy kończą sezon w Central Parku. Starałem się, aby koncerty „Gwiazdy nad Maltą”, które organizowaliśmy z władzami Poznania, przyciągnęły tych, którzy być może w innych okolicznościach nie zetknęliby się z orkiestrą filharmoniczną. Był „The Music of Bond. James Bond”, był Roby Lakatos ze swoim zespołem, była muzyka filmowa Johna Williamsa… Z powodów niezależnych od Filharmonii, nie otrzymaliśmy wsparcia na kolejne koncerty. Ogromnie się więc cieszę, że w ubiegłym roku - 150-lecia wodociągów w Poznaniu - firma Aquanet zwróciła się do nas z prośbą o wykonanie takiego koncertu. Koncert tak bardzo się spodobał organizatorom i publiczności, że w maju tego roku odbyła się na Łęgach Dębińskich druga jego edycja, która przyciągnęła około 5.000 osób. Wiele wskazuje na to, że cykl „Aquanet zaprasza na plenerowe koncerty Filharmonii Poznańskiej” będzie trwał ku zadowoleniu poznaniaków.

A jaki będzie nadchodzący, 70. sezon? Co możemy zdradzić?
Na pewno będą te cykle, które się bardzo sprawdziły. Na przykład „Gwiazdy światowych estrad”. Będą też nowe cykle tematyczne, w tym monograficzny - kompozytorski. Obiecuję wielu wspaniałych wykonawców i mnóstwo pięknej, zróżnicowanej muzyki, zgodnie z naszym credo: każdy kolejny sezon powinien być lepszy i atrakcyjniejszy od poprzedniego. Ze szczegółowym programem 70. sezonu melomani będą się mogli zapoznać na naszej stronie internetowej, poczynając od północy z piątku na sobotę (z 10 na 11 czerwca).

A co by można w Filharmonii zmienić?
Może to mało odkrywcza konstatacja, ale marzymy o posiadaniu własnej siedziby. Jesteśmy wprawdzie głównym, ale jednak użytkownikiem Auli UAM i pół żartem powiem, że nawet gdybyśmy nie chcieli planować naszej działalności z kilkuletnim wyprzedzeniem, to musimy to robić ze względu na zapewnienie sobie sali do prób i koncertów.
Zakładam, że nikt w tej części Polski nie ma wątpliwości, że Filharmonia Poznańska na własną siedzibę sobie zasłużyła… W zbliżonej sytuacji do naszej jest jeszcze Filharmonia Krakowska.

Czy po dziesięciu latach kierowania Filharmonią Poznańską czuje Pan satysfakcję z tego, co udało się w tym okresie osiągnąć?
Cieszę się, że tak wiele z planów sprzed 10 lat udało się urzeczywistnić. Jednakże warto pamiętać, że sztuka to taka dziedzina życia, w której nikt nigdy nie powinien odczuwać pełnej satysfakcji. Zwykło się bowiem uważać, że jeśli w sztuce ktoś jest w pełni zadowolony z tego, co osiągnął, to powinien sobie zadać pytanie, czy jest jeszcze twórczy. W sztuce, w każdym razie w sztuce muzycznej, zdobywanie szczytów jest drogą nieustanną. Wędrówką, która nie ma końca. Zawsze bowiem można zdobyć coś więcej, więcej i więcej, coś wspanialszego.

Rozmawiał Marek Zaradniak

Wojciech Nentwig, dziennikarz, publicysta i animator życia artystycznego, urodził się 23 kwietnia 1950 roku w Poznaniu. Jest absolwentem Poznańskiej Szkoły Chóralnej Jerzego Kurczewskiego i Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. W 1972 roku pracował w „Expressie Poznańskim”, a w latach 1973-2006 w „Głosie Wielkopolskim”. W latach 1992-2003 był zastępcą redaktora naczelnego „Głosu”. W latach 1989-1991 był wicedyrektorem Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus, w latach 2002-2012 - wiceprezesem Towarzystwa Muzycznego #im. Henryka Wieniawskiego, a aktualnie jest członkiem jego Zarządu, natomiast w latach 2008-#-2012 był najpierw wiceprzewodniczącym, a potem przewodniczącym Rady Programowej Radia Merkury. W latach 2011-2014 był wiceprzewodniczącym zarządu Zrzeszenia Filharmonii Polskich. Od roku 2012 jest członkiem Rady przy Ministrze Kultury i Dziedzictwa Narodowego do Spraw Instytucji Artystycznych. Jest redaktorem i współautorem książek „Czwarta władza?” oraz „Poznaniacy. Portretów kopa i trochę”. Jest scenarzystą i współautorem filmów „Legenda na strunach” oraz „Od legendy do legendy - o Henryku Wieniawskim i międzynarodowych konkursch jego imienia”. Jest także producentem wielu płyt, w tym m.in. albumu z dziełami Henryka Wieniawskiego i płyty Philharmonia Quartet Berlin.

Zakładam, że nikt w tej części Polski nie ma wątpliwości, że Filharmonia Poznańska zasłużyła sobie na własną siedzibę

Pierwszym dyrektorem i kierownikiem Filharmonii Poznańskiej był w latach 1947-51 późniejszy jej patron, profesor, wybitny kompozytor Tadeusz Szeligowski. Pierwszy koncert odbył się 10 listopada 1947 roku. Dyrygował Stanisław Wisłocki, a solistą był pianista Raoul Kocalski. Jak wspomina Stanisław Wisłocki w swej książce „Życie jednego muzyka”, Filharmonia miała wówczas 48 „własnych instrumentalistów”.

[email protected]

Nie miałem wątpliwości, że Filharmonia powinna nawiązywać do czasów swojej świetności

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: W sztuce zdobywanie szczytów nigdy się nie kończy - rozmowa z Wojciechem Nentwigiem - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski