Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia wykopane z kartofliska. Pamiętacie klasowe wykopki ziemniaków?

Monika Kaczyńska
W wykopkach brali udział uczniowie najstarszych klas szkoły podstawowej i szkół ponadpodstawowych
W wykopkach brali udział uczniowie najstarszych klas szkoły podstawowej i szkół ponadpodstawowych Archiwum Anny Szymańskiej
Klasowe wykopki pamiętają jeszcze ci, którzy kończyli szkoły w latach 80. Dni na ziemniaczanym polu dla mieszczuchów bezpowrotnie odeszły do historii jeszcze przed zmianą ustroju.

Od okresu powojennego niemal do końca lat 80. wykopki ziemniaczane były niemal doświadczeniem narodowym. Kopał każdy - wieś i miasto. W czasach stalinowskich pięćdziesiątych do pomocy w PGR-owskiej kampanii ziemniaczanej, oczywiście w czynie społecznym, oprócz uczniów, także pracowników miejskich fabryk i urzędów. Później praca przy wykopkach stała się domeną uczniów starszych klas szkoły podstawowej i szkół średnich, czasem dołączali studenci. I nie pracowali za darmo.

Wbrew temu, co się dziś zwykło myśleć, rzecz cała z ideologią niewiele miała wspólnego. - W latach 60. i 70. Polska była potęgą w produkcji ziemniaków - wspomina Józef Tomczak, wieloletni dyrektor kombinatu rolniczego w Brzeźnie. - U nas gniło ich więcej, niż produkowało się w Danii. Ziemniaki były wykopywane mechanicznie. Kopaczki - najpierw gwiazdowe, potem elewatorowe wydobywały bulwy na powierzchnię. Ale trzeba było jeszcze je zebrać. Nie było sposobu, żeby zrobić to wyłącznie siłami własnych pracowników. A uczniowie mieli okazję zarobić sobie na przykład na klasową wycieczkę.

Ale szkolne wykopki - jak niemal wszystko wówczas - były planowane na szczeblu województwa. - Umowa w tej sprawie została zawarta na najwyższym szczeblu: między Zrzeszeniem Państwowych Gospodarstw Rolnych a kuratorium - wspomina Tomczak. - Centralnie też powstawał grafik, według którego poszczególne klasy przyjeżdżały do pracy do gospodarstw.

Praca trwała sześć godzin z przerwą na posiłek regeneracyjny, który zapewniał PGR.

- Zawsze było jednakowe - i w podstawówce i potem w liceum - słodka czarna zbożowa kawa przywieziona w wojskowej kuchni polowej i kosze wielkich bułek z masłem i żółtym serem. Odliczone - wspomina Anna Szymańska, która pierwsze wykopki zaliczyła pod koniec lat 70.

W tej materii wiele jednak zależało od szczęścia. Bywały PGR-y, w których bułki obkładano wiejską szynką, bywały i takie, gdzie do pieczywa z margaryną dawano na zagryzkę kiełbasę, której świeżość - przynajmniej według ówczesnej oceny nastolatków - pozostawiała to i owo do życzenia.

Mimo to uczestnicy wykopków wspominają je na ogół z sentymentem.

- Każda okazja, żeby nie pójść do szkoły była dobra - wspomina Marcin Borowski, który w kampaniach ziemniaczanych uczestniczył na początku lat 60. - Praca nie była ciężka. Myślę o tych wyjazdach z sentymentem, choć o jakieś szczególne wspomnienia z jednodniowych wykopków oprócz bitew na ziemniaki trudno. Znacznie więcej ich wiąże się ze żniwami. Jeździłem na nie w czasie wakacji na kilka tygodni. Była i przygoda, i naprawdę dobry zarobek. Ale to już inna historia.
Marek Biernat kończył w początku lat 80. poznańską szkołę mechanizacji rolnictwa. Wykopki także tam stanowiły stały element roku szkolnego i to wcale nie w ramach praktyk.

- Były to były - nikt nie robił z tego afery - wspomina. - Śmialiśmy się tylko, że chodzenie z koszem po polu to sam szczyt mechanizacji. Tym, co wryło mi się w pamięć najbardziej, były tzw. bonanzy, które dowoziły nas do PGR-ów - obudowane przyczepy ciągnikowe, z prowizorycznymi ławkami, a często napisem "brak stopu" zamiast świateł. Dziś policja zatrzymałaby taki pojazd, zanim zdążyłby dobrze wyjechać na drogę. Wtedy - jeździły i jak widać nas dowoziły na miejsce bezpiecznie.

Dla niektórych uczestników przymusowe wykopki były doświadczeniem niemal traumatycznym.

- W naszej szkole w Wałczu na wykopki jeździli już uczniowie klas VII i VIII. Już wtedy nie znosiłam tych wyjazdów - opowiada Anna Szymańska. - Może ktoś uzna mnie za kujona, ale wolałam lekcje, nawet fizyki, której nie znosiłam niż kartoflisko, na którym czasem mżyło, czasem wiał silny wiatr, a czasem prażyło słońce. Po pierwszym dniu zasypiałam, mając pod powiekami niekończące się grządki obsypane wykopanymi kartoflami - mówi.

Zwłaszcza że udziału w kampanii ziemniaczanej trudno było uniknąć.

- Trzeba było przedstawić zwolnienie lekarskie! To od rodziców się nie liczyło. Zwłaszcza w liceum - wspomina Szymańska. - A za brak takiego i nieobecność - spadała ocena ze sprawowania na semestr. Tak nam przynajmniej wciskali nauczyciele, bo na koniec semestru nikt już nie pamiętał o wykopkach.

I co z tego, że atmosfera panowała jak na pikniku, a zabawy nie brakowało? Najlepszą było oczywiście rzucanie w kolegów ziemniakami. Czasem dochodziło do prawdziwych bitew.

Nauczyciele - choć razem z uczniami na wykopki jeździli, nie zawsze świecili przykładem i rwali się do pracy.

- Nauczycielki przegadywały z koleżankami cały pobyt. Natomiast mężczyźni, prawdopodobnie z nudów, zbierali ziemniaki razem z uczniami. Tak robił nasz wychowawca w liceum. Pomagał tym, którzy zostawali na końcu, a dziewczętom pomagał nosić do przyczep ciężkie kosze - opowiada Anna Szymańska.

Grupowe zbieranie ziemniaków miewało też prawdziwych entuzjastów.
- Nie dość, że na wykopki jeździłam, to nawet jedne sama zorganizowałam - chwali się poznanianka Ewa Kaczmarek. - W 1969 roku, na pierwszym roku studiów pojechaliśmy całym rokiem na trzy dni do PGR-u Napachanie. Absolutnie dobrowolnie - podkreśla.

Co czterdziestu humanistów skłoniło do udziału w takim przedsięwzięciu?

- Nikt wtedy nie myślał o organizowaniu wyjazdów integracyjnych dla studentów - wspomina kobieta. - Siłą faktu ledwie się znaliśmy, a za wszelką cenę chcieliśmy trochę się zgrać. No, i ktoś wpadł na pomysł wykopków. Poszłam więc do Związku Studentów Polskich, bo za pośrednictwem tej organizacji rzecz się załatwiało, zgłosiłam nasz akces i na trzy dni wylądowaliśmy w Napachaniu. Zakwaterowano nas - do dziś pamiętam wilgoć tej kwatery, zapewniono wikt i do pracy. Nie pamiętam, czy cokolwiek zarobiliśmy - jeśli tak - to kompletne grosze. Ale wyjazd zadanie spełnił - wróciliśmy, znając się już całkiem dobrze. Zresztą dla mnie - mieszczucha z krwi i kości i wcześniej wykopki były sporą atrakcją - mówi.

Nawet dla Anny Szymańskiej wspomnienia z wykopków mają jednak sentymentalną nutę.

- W szkole średniej wykopki były też okazją do nastoletnich amorów i zalotów. Z kartofliskiem w tle - opowiada. - Do dziś pamiętam woń zgniłych łętów i samych kartofli, zapach pola i... już bardzo miły kawy zbożowej. Już zawsze będzie mi się kojarzyć wyłącznie z wykopkami. Tak jak i bułka z żółtym serem.

Ostatni uczniowie pojechali na wykopki prawdopodobnie w drugiej połowie lat 80. I to także z polityką nie miało nic wspólnego.

- Na polach pojawiły się kombajny ziemniaczane - wyjaśnia Józef Tomczak. - Te pierwsze były jeszcze niedoskonałe. Uczniowie zbierali więc to, czego nie zdołała zebrać maszyna. Kolejne modele były coraz skuteczniejsze. Nie trzeba było po nich poprawiać.

I tak szkolne wykopki skończyły się na parę lat przed końcem realsocjalizmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski