Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Buczkowski: Już jako dziecko kupił wymarzonego... jaguara

Marek Zaradniak
Mimo 64 lat  Zbigniew Buczkowski ma cały czas znakomitą kondycję  fizyczną
Mimo 64 lat Zbigniew Buczkowski ma cały czas znakomitą kondycję fizyczną Zenon Żyburtowicz East News
Jako dziecko-statysta zarobił na rower, a gdy zagrał w filmie "Dziewczyny do wzięcia" otworzyły się przed nim wszystkie drzwi. Dziś Zbigniew Buczkowski jest jednym z najpopularniejszych polskich aktorów.

Już jako dziecko statystował Pan w filmach. Pamięta Pan swój pierwszy film z tamtych czasów?
Zbigniew Buczkowski: Szczerze mówiąc nie pamiętam, ale wydaje mi się, że statystowałem w "Kolumbach". Jako dziecko zresztą się tym nie interesowałem. Było to dla mnie rodzajem zabawy. A poza tym dostawałem jakieś pieniądze za to. To było najważniejsze, bo mogłem sobie za te pieniądze kupić dużo cukierków. A potem za te pieniądze zacząłem realizować swoje plany. Wychowywałem się bez ojca. Mama miała nas trzech synów. To nie były ciekawe czasy. Było po prostu biednie. A ja tak marzyłem, aby mieć rower...

I kupił Pan wtedy słynnego jaguara?
Zbigniew Buczkowski: Widzę, że czytał pan książkę "Pisz pan książkę" i wszystko pan wie.

Pierwszym poważnym castingiem do filmu był ten do filmu "Dziewczyny do wzięcia" Janusza Kondratiuka. Czuł Pan tremę?
Zbigniew Buczkowski: W ogóle nie czułem tremy, bo już wcześniej statystowałem. Byłem trochę obyty z filmem. Przyglądałem się aktorom, jak grają. U niektórych widziałem jakiś fałsz. To, że zachowują się jakoś sztucznie. Inni robili to bardziej naturalnie. Pan użył słowa casting. Kiedyś się mówiło zdjęcia próbne. Dziś, używając terminologii angielskiej czy amerykańskiej, mówimy casting. Miałem wtedy znajomą panią Mirę Warzychę, która w wytwórni przy Chełmskiej była szefową grupy statystów. Bardzo mnie lubiła, bo przynosiłem jej kwiaty. Ale trzeba pamiętać, że ta wytwórnia leżała na końcu Warszawy. Tam już były tylko łąki i parki. Ja na tych łąkach rwałem kwiaty i dawałem pani Marii. Ceniła mnie za to, że jako chłopiec potrafię się tak zachować. Mogę powiedzieć, że faworyzowała mnie. Dzwoniła do mnie i mówiła: "Zbysiu, przyjdź, będą próbne zdjęcia. Młody reżyser Janusz Kondratiuk będzie robił film".

Nazwiska reżyserów już Pan znał?
Zbigniew Buczkowski: Akurat jego nic mi nie mówiło, bo znałem przede wszystkim nazwiska tych sławnych jak Andrzej Wajda. Gdy przyszedłem na te zdjęcia wydarzyła się zabawna historia. Miałem powiedzieć tekst ze "Sztandaru Młodych" o tym, że dwóch złodziei ukradło kasę pancerną - wynieśli ją, namęczyli się, aby ją otworzyć, a w środku... powietrze! Pamiętam, że Janusz Kondratiuk prosił, abym powiedział to na wesoło i dramatycznie. Zacząłem się śmiać mówiąc, że przecież to już jest i wesołe, i dramatyczne. Wtedy poprosił, abym zaśpiewał jakąś piosenkę. I chyba mnie polubił za to, że byłem taki szczery i otwarty, bo każdy inny młody statysta wykonywałby posłusznie zadania powierzone przez reżysera. A ja zrobiłem wszystko na wesoło i tym zaskarbiłem sobie jego sympatię. Zaśpiewałem wtedy piosenkę "Sibą, sibą", bo taka mi przyszła do głowy i jemu bardzo się spodobała. Słowa były dziecinne, a śpiewał je duży chłopak. To chyba zrobiło dodatkowe wrażenie. I tak zostałem zaangażowany do roli kelnera, który zaśpiewał "Sibą, sibą", uwodząc jedną z panienek. Można powiedzieć, że dzięki temu filmowi otworzyły mi się drzwi do... filmu. Przestałem statystować a zacząłem grać epizody. I tak powoli, powoli, powoli.

Janusz Kondratiuk stał się z czasem Pana przyjacielem. Czy dziś jest dla Pana najważniejszym reżyserem?
Zbigniew Buczkowski: Nie. To jest mój przyjaciel. Nawet można powiedzieć, że jest moim sąsiadem, bo parę lat temu prosił, abym mu załatwił działkę blisko swojej, bo chciał koło mnie mieszkać. Załatwiłem mu. Gdy jest ładna pogoda wsiadam na rower i jadę do niego. Widujemy się i przyjaźnimy. Jesteśmy wielkimi przyjaciółmi i jest to taka przyjaźń prawdziwa, która się sprawdziła przez tyle lat. Inni mogą nam takiej przyjaźni tylko pozazdrościć.

Za co Pan ceni Janusza Kondratiuka?
Zbigniew Buczkowski: Za wszystko. Po pierwsze za to, że był moim pierwszym mentorem. Imponował mi. Widziałem, jak przeżywał mój egzamin do szkoły teatralnej - jakby był starszym bratem. Zagrałem w niemal wszystkich jego filmach. W niektórych mnie nie było, ale tylko dlatego, że miałem zaplanowaną podróż, a zdjęcia się przesunęły, np. do Australii, Nowej Zelandii czy na Bora Bora. Poza tym zawsze mogę na niego liczyć. Mam w nim oparcie. Tak samo jak i on we mnie. Dużo by trzeba mówić na temat przyjaźni. Jeśli pan ma przyjaciela, to pan wie, co to znaczy. Przyjaźń bywa niekiedy ważniejsza niż rodzina. Bardzo często uważa się, że rodzina jest najlepsza na zdjęciu, a przyjaźń pozostaje i jest wielka po wsze czasy.

Czy z Pana doświadczeniem aktorskim, po zagraniu około 200 ról, myślał Pan o reżyserii?
Zbigniew Buczkowski: Mam w sobie jakąś pokorę. Chodzę na spotkania Stowarzyszenia Filmowców i widzę, z jaką sympatią zwracają się do mnie starsi koledzy reżyserzy czy operatorzy. Tworzymy swego rodzaju rodzinę jako filmowcy. I to jest piękne. A co do pokory - kiedyś pomyślałem, że może by im było głupio, że ja chcę robić to, co oni. Poza tym wydaje mi się, że jeszcze nie dorosłem do tego, aby być reżyserem. Widziałem moich kolegów, którzy reżyserowali i to z różnym skutkiem. I myślę sobie, że na razie, kiedy czuję się jeszcze młodo, uprawiam sport i znakomicie czuję się pod względem fizycznym i przede wszystkim duchowym to jakoś mi się nie pali do reżyserowania. Może kiedyś, gdy dostanę ciekawą propozycję..., bo w końcu przez tyle lat pracy przy filmie widziałem tyle różnych rzeczy. Dużo nauczyłem się od znakomitych reżyserów. Mając u boku jakiegoś dobrego operatora, myślę, że nie byłoby to żadnym problemem.

Do szkoły aktorskiej Pana nie przyjęto. Później zdawał Pan egzamin eksternistyczny. A czy dziś nie uważa Pan, że szkoła aktorska dla osoby z takim talentem byłaby niepotrzebna?
Zbigniew Buczkowski: Wydaje mi się, że w jakimś stopniu zostało mi to wynagrodzone. Dlatego, że w tamtym okresie, kiedy miałem studiować, dostałem bardzo dużo propozycji. Przez te lata grałem film za filmem. Do tego stopnia, że któregoś roku miałem serdecznie dość grania - z planu zdjęciowego koło Wałbrzycha jechałem na kolejny plan do Augustowa, a potem do Łodzi. Byłem cały czas w drodze. Oczywiście wypadało się cieszyć, ale naprawdę odczuwałem lekkie zmęczenie filmami. Tych propozycji było aż za dużo. A teraz tak sobie myślę, a co by było, gdybym skończył te studia? Weźmy mojego kolegę, który ze mną zdawał i któremu w jakimś stopniu pomogłem, bo on też odpadł w pierwszych eliminacjach. Ale wtedy wpadłem na pomysł, aby zadzwonił do Andrzeja Wajdy i poprosił go o pomoc. I tak się dostał, a mnie odrzucili, ale - jakby na pocieszenie - dostałem propozycję, jakiej na pewno nie dostał nikt: gdy zostałem wezwany do pani dziekan Marii Kaniewskiej, którą zresztą znałem, i Jadwigi Chojnackiej, która grała matkę Jagny w "Chłopach", powiedziały do mnie jak do syna czy bliskiej im osoby: "Zbysiu nie przyjmiemy cię w tym roku". Kaniewska powiedziała, że załatwiła mi teatr w Jeleniej Górze, abym tam popracował. Mam zdawać w przyszłym roku i przyjmą mnie od razu na drugi rok. Takiej propozycji chyba nikt nie dostał z mojego roku, a byli tam m.in. Małgośka Potocka, Edek Żentara i Tomasz Mędrzak - część z tych ludzi została przyjęta na telefon. Zadzwonił wujo minister i taki siostrzeniec czy bratanek został przyjęty, i nie brał pod uwagę faktu, że w tym zawodzie trzeba mieć trochę talentu.

Wtedy wystarczył właściwy telefon, by trafić do szkoły aktorskiej?
Zbigniew Buczkowski: Teraz też są. I ja dostaję telefony z prośbami, aby pomóc. Zadzwonił do mnie kolega w takiej sprawie, chodziło o jego syna. Oburzyłem się: "Nie możesz mnie o takie rzeczy prosić. W szkole są tak zwane kursy aktorskie przygotowujące do egzaminu. Niech tam idzie. Niech go zobaczą i sprawdzą". Bo w tym zawodzie trzeba mieć talent. To tak jakby do opery przyjąć śpiewaka, który nie potrafi śpiewać. Albo ma się to coś, albo się nie ma. I tamta propozycja pani dziekan przyjęcia od razu mnie na drugi rok była niezwykle satysfakcjonująca. Dlatego dosłownie zszokował mnie starszy kolega Zdzisiek Maklakiewicz, który powiedział: "Sibą, jak ja się cieszę, że nie przyjęli cię do szkoły". Spojrzałem na niego jak na głupka: "Zdzisiek, co ty?" A on: "Zbynek, ty sobie dasz radę". Skończyło się zamówieniem: "Panie kelner, pół litra i dwa śledzie na pocieszenie". Ale te jego słowa sprawdziły się, przecież daję sobie radę. I w czasie, kiedy bym studiował, a grałem w wielu filmach, pootwierały się dla mnie wszystkie furtki i bramy do filmu. A ten mój kolega, który dostał się na studia po protekcji i nawet miał wyrzuty sumienia, przepadł. Skończył szkołę i go nie ma. A ja jestem. Więc coś w tym jest.

Aktorstwo to talent, ale i ciężka praca.
Zbigniew Buczkowski: Ma pan rację to ciężka praca. Pamiętam, ile razy siedziałem sam w domu i cały czas gadałem do siebie, wbijałem sobie tekst do głowy, abym mógł się go szybko nauczyć. Bo nieraz w ciągu kilku dni trzeba było nauczyć się pół sztuki na pamięć. Ktoś, kto uczył się wiersza w szkole, pamięta jakie to ciężkie. Myśli: "Boże kochany, jak ci aktorzy muszą się męczyć!". Z czasem przychodzi jednak coś takiego, że nam łatwiej się uczyć. No i tekstu do filmu nie muszę uczyć się na dłużej - po zdjęciach już go nie pamiętam. Nie zaśmiecam sobie mózgu.

Jak odreagowuje Pan stresy?
Zbigniew Buczkowski: A ze stresami, z tremą jest tak, że przychodzi nie wiadomo skąd. Niespodziewanie. Bo to nie jest tak, że dzisiaj gram i mam tremę. Nie. Mi się zdarzyło kiedyś, że miałem tremę i nawet śmiałem się wtedy sam z siebie. Bo niby skąd? Przecież wszystko umiem. Ale kiedy wychodziłem na scenę i powiedziałem pierwsze słowo, ta trema gdzieś zniknęła. Choć było i tak, że gdy grałem zastępstwo przeżyłem tak wielką tremę, że nie wiedziałem którędy mam wejść na scenę, gdy inspicjent mnie wpuszczał. Gdy trema odchodzi to jest takie jakby spuszczenie powietrza i satysfakcja, że wszystko się udało. Wszystko wyszło.

Zawsze wszystko wychodzi?
Zbigniew Buczkowski: Oczywiście, że są jakieś wpadki, bo nie ma takiego aktora, który nie ma wpadek, ale to nie o to chodzi. Trema jest czymś takim, co towarzyszy każdemu aktorowi. Przychodzi nie wiadomo skąd. Ale nie ma się co przejmować, bo muszę przyznać, że trema w jakimś stopniu mobilizuje człowieka. A to też jest bardzo ważne. I myślę, że gdyby nie było tremy, to niejeden aktor mógłby się oszukać i mogłaby go zjeść rutyna. A tak to czuje nad sobą taki bicz boży: "Uważaj, bo może ci się noga poślizgnąć". Myślę, że każdy to przechodzi. A jeśli chodzi o odreagowywanie... niektórzy myślą, że aktor wychodzi z teatru wypompowany, umiera. Bez przesady. Największym odreagowaniem dla aktora są brawa publiczności, gdy wychodzi na scenę. Kiedy kurtyna opada, człowiek przebiera się w swoje rzeczy, wsiada do samochodu i jedzie do domu. Nieraz z zadowolenia zrobiłem sobie jakiegoś drinka. A lubię się napić dobrego trunku. Zawsze mam jakiegoś whiskaczyka. Kiedyś też zapalałem sobie cygarko, ale dziś nie palę już od wielu lat i nie lubię dymu.

Plan filmowy to miejsce, w którym aktorzy od czasu do czasu lubią sobie robić żarty. Lubi Pan żarty aktorskie?
Zbigniew Buczkowski: Oczywiście że tak. Mam poczucie humoru i lubię żarty, ale ze smakiem. Zawsze nam coś takiego towarzyszy. Zwłaszcza jeśli się spotkają aktorzy, którzy się dobrze znają, są zaprzyjaźnieni i mają podobne poczucie humoru. Wtedy jest zawsze sympatycznie. W książce opisywałem zabawne historie. W czasach, gdy kręciliśmy teatr sensacji w reżyserii Piotra Szulkina przywożono nam wspaniałe zakąski, z różnych dobrych restauracji. Pamiętam, jak Wiesiek Drzewicz zażartował: - Takie dobre zakąski. Napijmy się dobrej wódeczki, skoro mamy dobre zakąski. Z jednej butelki zrobiła się druga i zapomnieliśmy, że jeden z aktorów miał słabą głowę i po wypiciu czterech kieliszeczków zaczął coś bełkotać. Zrobiło się bardzo zabawnie, bo reżyser był zachwycony: "Znakomicie, świetnie gracie. Bardzo dobrze, ale pan troszeczkę przesadza. Proszę już mówić normalnie". Ale większych wpadek z tego powodu nie było.

Czym jest dla Pana określenie "król seriali"?
Zbigniew Buczkowski: Kiedyś jakaś gazeta tak napisała o mnie. Możliwe, że gdyby zliczyć wszystkie moje seriale, to byłoby ich dużo. To może wzięło się też stąd, że przeczytałem kiedyś artykuł, w którym wypowiadała się aktorka grająca w Hollywood. Miała wielki dylemat, czy zagrać w serialu, bo wprawdzie stanie się popularna i dostanie niezłe pieniądze, ale automatycznie przejdzie do aktorów kategorii B. To znaczy do tej jakby niższej klasy. I nie będzie mogła konkurować z największymi gwiazdami, a i sama nie stanie się gwiazdą. Rzeczywiście coś w tym jest. Ale ten dylemat nie dotyczy okresu seriali "Dom" czy "Polskie drogi", bo to były fantastyczne seriale, których nie można porównywać z dzisiejszymi sitcomami liczącymi już po 1500 odcinków. Ja też uważam aktora grającego w takim sitcomie za aktora kategorii B i jako reżyser nie powierzyłbym mu głównej roli w moim filmie. Sam ich nie oglądam i nie chcę się w to zagłębiać, bo to mnie nie interesuje.

Pisze Pan w książce, że czuje się aktorem spełnionym, ale marzy o roli pilota. Byłby to hołd dla Pana ojca, który jako pilot zginął w katastrofie samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT. Nie było takich propozycji?
Zbigniew Buczkowski: Ojciec zginął w 1951 roku, kiedy miałem 8 miesięcy. Nie ma dziś takich filmów. Nie powstają.

Od lat mówi się o realizacji filmu "Dywizjon 303" według powieści Arkadego Fiedlera.
Zbigniew Buczkowski: Taki film powinien powstać, bo była to chluba polskiego lotnictwa. Muszę panu powiedzieć, że kumpel ojca, do którego mówiłem wujku, walczył w dywizjonie 302, ale pamiętajmy też jak tych ludzi upokorzono. Nie zaproszono na defiladę zwycięstwa w Londynie choć tak walczyli i tylu ich zginęło. Gdybym zagrał takiego pilota, byłoby to czymś niezwykle fajnym, choć przecież czas płynie i staję się coraz starszy i młodego pilota nie mógłbym już zagrać.

Jest Pan pasjonatem sportu. W książce pisze Pan o mistrzostwach świata aktorów w Budapeszcie.
Zbigniew Buczkowski: Zawsze miałem ze sportem do czynienia, bo aktor musi dbać o siebie. Albo decyduje się, że będzie grał jakichś jowialnych panów jak Zagłoba, albo będzie grał role uniwersalne. Starałem się zachować sylwetkę. A szczerze mówiąc to jest tak, że człowiek lepiej się czuje będąc blisko sportu. Cały czas mam dobrą kondycję, a widzę po moich kolegach, że zrobili się wolniejsi. A ja jestem pełen werwy i życia. Nawet swoim dzieciom powiedziałem: - widzicie, nawet w moim wieku mogłem zdobyć mistrzostwo świata, a nawet o tym nie marzyłem. Chciałem przypłynąć gdzieś w środku, aby nie było obciachu. Gdy słyszałem od fotoreportera: "Zbyszek, jesteś pierwszy", to ruszyłem jak torpeda. Bo przecież płynie się w okularach i się widzi linie na dnie basenu i to, że ktoś jest obok. Gdy spojrzałem w lewo i w prawo i nikogo nie widziałem, płynąłem coraz szybciej. Jak się chce, to można wygrać. Ale też przez pół roku przed wyjazdem do Budapesztu bardzo intensywnie trenowałem. Chodziłem najpierw trzy razy w tygodniu na basen, a potem prawie codziennie. Mojego kolegę mistrza świata w kulturystyce Pawła Fileborna poprosiłem, aby pokazał mi ćwiczenia wzmacniające. I on mnie ustawił. Dodatkowo chodziłem na siłownię. Nawet gdy teraz to wspominam, nie chce mi się wierzyć. Przepłynąłem 100 metrów bez żadnej zadyszki i pewnie mógłbym przepłynąć drugie tyle. Wtedy też uzmysłowiłem sobie, co to znaczy trening. Trening czyni mistrza i myślę, że ta praca, ciężka praca dała efekt w postaci tego złotego medalu i satysfakcję.

A czy były epizody poznańskie w Pana życiu?
Zbigniew Buczkowski: Poznań mile wspominam. Bo przecież najlepsza Estrada była w Poznaniu. Zenek Laskowik i Bohdan Smoleń to moi kumple. Występowałem u was w Arenie w widowisku "Dziecko potrafi". Trochę też jeździłem z kabaretem. U was był niezapomniany Jacek Baszkiewicz. Bardzo go lubiłem. Pojawił się w dokumentalnym filmie o mnie.

A jakie są Pańskie plany?
Zbigniew Buczkowski: Mam, ale nie chcę ich zapeszać. Przygotowujemy się z Januszem Kondratiukiem do kolejnej komedii. A niedawno zagrałem u Janusza Majewskiego w jego ostatnim filmie. Gram też w "Barwach szczęścia". Kiedyś zrobiło mi się smutno, że tych propozycji jest coraz mniej, ale moja żona, która potrafi rozładować każde napięcie, powiedziała: "Zbyniu, niejeden aktor chciałby zagrać w tylu filmach co ty! Teraz masz więcej czasu dla nas". I to prawda. Przez te moje wyjazdy nigdy nie miałem czasu dla rodziny. Żona wychowywała dzieci i bardzo dobrze je wychowała. Są wykształcone. Teraz jestem dziadkiem. Mam dwóch wnuków i trzeci - u córki - w drodze. Jestem na innym etapie życia. Już się nie ścigam z innymi aktorami i zdaję sobie sprawę, że następuje zmiana pokoleniowa. Inni, młodzi aktorzy dochodzą do głosu i dobrze. Bardzo się cieszę, że polski film odzyskuje znów dobrą kondycję i widzowie chodzą na polskie filmy. Coś tam na pewno jeszcze będę robił, bo my aktorzy nie odchodzimy na emeryturę - najpierw gramy amantów, potem ludzi dojrzałych, a potem dziadków. Więc jeszcze wszystko przede mną.

Zbigniew Buczkowski

Urodził się w w Warszawie 20 marca 1951 roku. Ukończył Technikum Mechaniczno-Elektryczne w Warszawie. Na ekranie zadebiutował rolą kelnera w filmie Janusza Kondratiuka "Dziewczyny do wzięcia". Od tego czasu zagrał około 200 ról w filmach fabularnych i serialach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski