Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmierzch czy tylko zadyszka bogów? [RECENZJE]

Cyprian Lakomy
Cyprian Lakomy
Slayer - "Repentless"
Slayer - "Repentless" Materiały wydawcy
Nowe płyty Slayera, Iron Maiden i Motörhead.

Goniąc śmierć

Śmierć Jeffa Hannemana była najważniejszą jak dotąd cezurą w historii Amerykanów ze Slayer. Wraz z jego odejściem w 2013 roku, światowa potęga thrash metalu utraciła jeden ze swoich kreatywnych filarów. O tym, że Hanneman był dla Slayera filarem zasadniczym, boleśnie przekonuje zawartość „Repentless” - jedenastego albumu grupy.

Brak gitarzysty, spod którego ręki wyszły tak dotkliwe ciosy jak „Angel of Death”, „Raining Blood” czy „Seasons in the Abyss”, nie jest jedyną stratą w szeregach zespołu. W składzie nie ma też Dave'a Lombardo, bębniarza, któremu nieokiełznana muzyka Slayera zawdzięcza równie wiele. Nawet z doborowymi strzelcami pokroju powracającego Paula Bostapha (bębny) i Gary'ego Holta (gitara; Exodus), pozostali na posterunku Kerry King i Tom Araya brzmią jak osieroceni.

Choć Slayer nie był nigdy marką kojarzoną z wybujałymi eksperymentami brzmieniowymi, to „Repentless” jawi się jako płyta uboga nawet jak na dotychczasowe standardy Amerykanów. Uboga przede wszystkim aranżacyjnie, co przekłada się na napięcie w ciągu tych 42 minut, a właściwie jego brak. O ile zarówno kompozycja tytułowa, jak i równie motoryczny „Take Control” wzorowo jadą do przodu, nie mogę opędzić się od wrażenia, że wciąż słucham wersji demo, czekających na ostateczny szlif. Gorzej, że z każdym następnym numerem album wytraca impet. Choć w repertuarze Zabójcy były piosenki, które uśmiercały powoli, to środkowy segment płyty „Vices” - „Cast the First Stone” - „When the Stillness Comes” - „Chasing Death” może zabić, ale raczej monotonią. Bo poza średnim tempem i riffami, które dziś może napisać dowolny kopista Kerry'ego Kinga, oferują niewiele.

Ale w równym stopniu, co gitary zawiodła na „Repentless” rytmika. Paul Bostaph ma wśród ortodoksyjnych fanów przegwizdane w zasadzie na wejściu, ale warto też pamiętać, co wyczyniał za bębnami na wydanym w 1994 r. krążku „Divine Intervention”. O ile dwie dekady temu grał tak gęsto, jakby miał za moment roznieść cały zestaw, o tyle na nowej płycie po prostu odbębnił swoje. Okrutnie traci na tym dynamika i moc uderzeniowa całości. Zamiast wulgarności i dosadności, których Slayer był swego czasu synonimem, otrzymujemy więc wzorcowy, ale jednak półprodukt.

We wspomnianym utworze tytułowym Tom Araya krzykliwie deklaruje „będę walił w tę gitarę aż do śmierci”. I życzę tego Amerykanom z całego serca, choć chciałbym, by skutek tego walenia był w przyszłości dużo bardziej dotkliwy.

Slayer
Repentless
wyd. Nuclear Blast, 2015

Śmierć czy chwała?

Jako ktoś, kto od dziecka każdą nową płytę Iron Maiden traktuje w kategoriach wydarzenia, cieszyłem się na wrześniową premierę „The Book of Souls”. Jednak bycie nawet największym fanem Żelaznej Dziewicy nie może przesłaniać faktów, zwłaszcza gdy idolom dzieje się źle. A Brytyjczykom już od kilku płyt dolega to samo. Nie potrafią się streszczać. O ile ponad godzinę muzyki na wydanym 15 lat temu „Brave New World” uzasadnić można było powrotem do składu Bruce'a Dickinsona i Adriana Smitha oraz świetną dyspozycją kompozytorską całej grupy, o tyle półtoragodzinna uczta, jaką starsi panowie fundują swemu audytorium na nowej płycie grozi przejedzeniem, a w skrajnych przypadkach niestrawnością.

Nie znaczy to, że brak na „The Book of Souls” fantastycznych momentów. Cieszę się jak dziecko na wejście riffu otwierającego pierwszy na liście „If Eternity Should Fail”, którego motoryka przypomina „Achilles' Last Stand” Led Zeppelin. Po jednym odsłuchu nucę sobie klasycznie maidenowski refren z tegoż numeru, „The Great Unknown” czy „When the River Runs Deep”. To wszystko to jednak migawki, podczas gdy nie ma na szesnastym dziele Irons utworu, który od początku do końca byłby hitem. „Tears of a Clown” czy „Death or Glory” - choć bliższe formule tradycyjnej piosenki - nie będą następnym „The Wicker Man”. Na domiar złego, na singla wybrano dziadowski „Speed of Light”, który przaśnością ustępuje chyba tylko potwornemu „El Dorado” z wydanej pięć lat temu „The Final Frontier”.

To kolosalnych rozmiarów dzieło jak w soczewce skupia w sobie wspomnianą słabość Iron Maiden – upodobanie do długich kompozycji, w których do znudzenia powtarza się jeden patent, a wszyscy trzej panowie gitarzyści muszą kolejno po sobie odegrać solówkę. Niby wszystko tu gra, ale jednak nie gra. O dziwo, tym razem nie jest to tylko wina kapitana londyńskiej drużyny, Steve'a Harrisa, który do programu wniósł przesadnie rozciągnięty „The Red and the Black”. Tym razem pobił go Bruce Dickinson z osiemnastominutowym „Empire of the Clouds”, który skrócony o połowę mógłby od biedy być czymś w rodzaju ironowego „November Rain”. Tymczasem przytłaczający patosem, fortepianowy hymn wokalisty jest bardziej okazem bufonady niż efektownym zwieńczeniem całości.

Przed premierą wiele mówiono o tym, że „The Book of Souls” może być pożegnalnym dziełem ekipy z londyńskiego East Endu. Wolałbym jednak, by starsi panowie za jakiś czas ponownie odwiedzili paryskie studio nazwane imieniem Wilhelma Tella i pokazali, że nadal stać ich nie na 90-minutowy, a o połowę krótszy strzał w sam środek heavymetalowej tarczy.

Iron Maiden
The Book of Souls
Parlophone, 2015

Zwyciężaj albo giń!

Zawsze ilekroć widzę w recenzjach wytartą słowną kliszę „stary, dobry (wstaw nazwę zespołu)”, to z reguły odpuszczam sobie ich czytanie. Z dużym bowiem prawdopodobieństwem autor nie ma na temat ocenianego dzieła nic ciekawego do powiedzenia, niewykluczone też, że swoją pisaniną maskuje tego dzieła przeciętność. Są jednak artyści, których trudno skwitować w inny sposób, a zarazem epitety te nie będą wobec nich krzywdzące. Do tego grona z pewnością zaliczyć można Motörhead, który choć stary jest niewątpliwie (podobnie jak Iron Maiden, świętuje 40 lat działalności), to nagrywa co najmniej dobre płyty. Takie jak „Bad Magic”.

Już otwierający całość okrzyk Lemmy'ego „Victory or die!” zapowiada bojowego ducha dwudziestej drugiej płyty w dorobku grupy. Jej dalsza zawartość tego ducha nie traci, przekonując, że lider Motörhead słów na wiatr nie rzuca. Choć nie ma tu absolutnie żadnych muzycznych zaskoczeń, to dawno już nie cieszyłem się ze stałych punktów gry tak bardzo jak na „Bad Magic”. Bo co my tu mamy? Prócz pancernego wejścia „Victory or Die”, jest też obowiązkowy, rozbujany rock'n'roll w „Shoot Out All of Your Lights” i „Electricity”. Jest punk w najlepszym na płycie „Thunder & Lightning” oraz „Evil Eye”. Jest w końcu i dawka melancholii w „Till the End”, który pobrzmiewa echami świetnego, choć trochę niedocenionego „Lost in the Ozone” z „Bastards”. Wisienką na torcie jest zaś udany cover „Sympathy for the Devil” Stonesów.

Wiele z ostatnich płyt trójcy Kilmister-Campbell-Dee łączył jeden mankament. Kiedy minęła euforia pierwszego odsłuchu, momentalnie zastępowało ją poczucie, że to albumy jednorazowe, o krótkim terminie przydatności. Tymczasem mimo braku rewolucji, fajerwerków i muzycznych wodotrysków, nie potrafię wytłumaczyć dlaczego nowy album Motörhead kręci się w moim odtwarzaczu już chyba z czterdziesty raz. Może to sprawka tytułowej magii?

Motörhead
Bad Magic
UDR, 2015

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski