Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były proboszcz parafii św. Wojciecha: Moje serce jest przy kobiecie... [WYWIAD]

Karolina Koziolek
Z Przemysławem Węgrzynem,  o sierpniowym zniknięciu i motywach swojego odejścia z kapłaństwa, rozmawia Karolina Koziolek
Z Przemysławem Węgrzynem, o sierpniowym zniknięciu i motywach swojego odejścia z kapłaństwa, rozmawia Karolina Koziolek Paweł Miecznik
Z Przemysławem Węgrzynem, byłym redaktorem naczelnym "Przewodnika Katolickiego" o sierpniowym zniknięciu i motywach swojego odejścia z kapłaństwa, rozmawia Karolina Koziolek.

List, w którym rezygnuje Pan z bycia proboszczem, należy rozumieć jako odejście z kapłaństwa, mimo że nie było to napisane wprost?
Tak.

Dlaczego Pan odszedł?
Tę decyzję zdeterminowało moje serce. Jako człowiek, jako mężczyzna pokochałem kobietę. Uznałem, że nie nadaję się do tego, by kochać dwie osoby jednocześnie miłością wyłączną. Musiałem dokonać wyboru. I wybrałem kobietę. Zaprzeczam, jakobym przeżył załamanie nerwowe czy przechodził depresję. Nic takiego nie miało miejsca. Byłem i jestem w bardzo dobrym stanie psychicznym. Zaprzeczam również temu, że powodem mojego odejścia był zły stan finansowy parafii - nie bałem się, że sobie nie poradzę z utrzymaniem parafii. Nigdy tak nie myślałem. Ta interpretacja, z którą się spotkałem, była dla mnie zadziwiająca i krzywdząca.

Zobacz też: Były proboszcz parafii pw. św. Wojciecha w Poznaniu odchodzi z kapłaństwa, bo się zakochał

Wrzucił Pan ten list do skrzynki, a rzecznik kurii powiedział potem o możliwej karze suspensy. Została już nałożona?
Jeszcze nie. Do tej pory nie rozmawiałem z arcybiskupem Stanisławem Gądeckim o tym, co się stało. Dostałem od niego list, w którym prosi mnie o wyjaśnienie sytuacji i powrót. To moja wina, bo do tej pory niezbyt jasno wynikało, o co chodzi w moim postępowaniu. Wiem, że suspensa zostanie prędzej czy później na mnie nałożona. Wiąże się to z zakazem sprawowania funkcji kapłańskich, a więc sprawowania sakramentów. Życie w związku niesakramentalnym związane będzie także z niemożliwością przyjmowania komunii świętej.

Dla byłego już księdza jest to takie ważne?
To na pewno zaboli. Ale poradzę sobie. Nie umiem tego do końca wytłumaczyć. Wiem jednak, że nie potrafię zrezygnować z życia, które teraz prowadzę. Jestem szczęśliwy. Pewnie wiele osób popatrzy na to w taki sposób, że postawiłem na jednej szali pana Boga, a na drugiej kobietę i wybrałem kobietę, czyli muszę być strasznym człowiekiem. Jestem tylko człowiekiem. Nie chcę wchodzić w tej chwili w dysputę teologiczną dotyczącą tego, co oznacza rezygnacja z przyjmowania komunii świętej.

Wcześniej Pana rodzice mówili, że chce Pan pójść do arcybiskupa i wyjaśnić mu wszystko. Czy to spotkanie już się odbyło?
Nie, nie odbyło się. Wcześniej brałem to pod uwagę, ale teraz z tego zrezygnowałem. Nie chcę. Oficjalnie wciąż nikt nie wie, dlaczego odszedłem. Ani arcybiskup, ani moi znajomi. Początkowo byłem przekonany, że jedną z pierwszych osób, które się dowiedzą, będzie arcybiskup. Jednak stwierdziłem, że może lepiej będzie zamknąć tę sprawę w taki sposób, udzielając wywiadu, by zaprzeczyć przy okazji niektórym doniesieniom medialnym dotyczącym mojej osoby. Dziś podchodzę do tego z wielkim spokojem.
Obawia się Pan, że przełożony, poznański metropolita, mógłby namawiać Pana do powrotu?
Nie nazwałbym tego obawą, ponieważ podjąłem decyzję. Nie chcę już wchodzić w te sprawy. Zamknąłem pewien etap. Księdza arcybiskupa bardzo szanuję, bo to wielki człowiek. I chcę w tym miejscu podkreślić, że nigdy nie spotkałem się z nieżyczliwością ze strony władz kościelnych czy kolegów kapłanów. To nie jest powodem mojego odejścia, nikt ze strony Kościoła nie determinował tej decyzji. Jestem wolnym człowiekiem, który podjął taką decyzję, ale patrzę wciąż z wielką życzliwością na ludzi, z którymi pracowałem. Wielu z nich podziwiam.

Jak wyglądały ostatnie godziny w parafii św. Wojciecha?
Jeszcze w niedzielę, 27 lipca poprosiłem panią gospodynię i upewniłem się, że zapłaciłem wszystkie rachunki. Zostawiłem dla pracowników pensje. Powiedziałem jej również, że w sypialni w sejfie pozostawiam 2 tys. zł, gdyby pojawiły się niespodziewane wydatki. Nigdy nie robiłem problemów z długów parafii, wiedziałem, że można z nich wyjść, choć to długoterminowe plany. Skoro mój poprzednik musiał wziąć kredyt, by zapłacić za remont organów, to wiadomo, że nikt nie odda takich pieniędzy w jeden dzień. Tego się nie bałem, nie było to powodem moich słabości. Ja przed św. Wojciechem nie uciekłem. Pismo o mojej rezygnacji z probostwa zostało doręczone do kurii 28 lipca. Nie jest prawdą, że zostawiłem parafię bez księdza. Wieczorną mszę świętą tego dnia miał odprawić ks. Jerzy Stranz. W trosce o ten poniedziałek dzień wcześniej byłem naprzeciwko u karmelitów, by zastąpili mnie w pierwszy dzień mojego odejścia, nie informując ich, dlaczego mnie nie będzie. Nie było tak, że odszedłem, a przed kościołem stali ludzie, którym nie miał kto odprawić mszy, o to się zatroszczyłem. Myślę, że wystarczył jeden telefon z kurii, by na kolejne dni znaleźć zastępstwo. Nie wiem, jak to wyglądało, ponieważ w dzień odejścia wyjechałem z Poznania.

Gdy Pan obejmował parafię w swoim exposé mówił Pan, jakim chce być proboszczem, czyli takim, do którego wszyscy mogą przyjść z problemami. Myślał Pan wówczas, że zostanie?
Dziś żałuję, że objąłem parafię, że pojawiła się jakakolwiek nuta wątpliwości co do tego, co chcę wybrać. Z drugiej strony nie było idealnego momentu. Gdybym odszedł 30 czerwca, po opuszczeniu redakcji, można byłoby powiedzieć "wyrzucili go z redakcji, więc się obraził na Kościół i odszedł". Znaleźliby się tacy, którzy snuliby domysły, że moje odejście ma tło ambicjonalne, bo byłem na piedestale, a gdy mnie zrzucono, zrezygnowałem.

Jak długo bił się Pan z myślami?
Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć. Z Martą, moją partnerką, znaliśmy się z widzenia jeszcze z parafii na Naramowicach, gdzie od 2009 roku byłem wikariuszem. Chodziła do mnie do spowiedzi. Zbliżyliśmy się w ubiegłym roku, kiedy rozwiodła się ze swoim mężem i zamieszkała sama. W czasie, gdy była w małżeństwie, spotkałem się z nią dwukrotnie w trakcie dłuższej spowiedzi w salce parafialnej. Od sierpnia zeszłego roku, czyli od jej rozwodu, łączyła nas przyjaźń i wzajemna troska. Nic ponadto. Jednak ta relacja z czasem stała się dla mnie bardzo ważna. Stąd decyzja, której ani chwili nie żałowałem.
Były mąż pani Marty, który kilka tygodni temu zwrócił się do redakcji, miał zarzuty, że rozbił Pan jego małżeństwo.
Absolutnie temu zaprzeczam. Są rzeczy, o których nie mogę mówić, znając je z sakramentu pokuty, powiem tylko, że to małżeństwo przestało istnieć z wielu powodów, ale były mąż Marty nie za bardzo potrafi uderzyć się w piersi i zobaczyć problem w sobie. Łatwiej szukać winnych. Zaznaczam jednak, że małżeństwo nie rozpadło się ze względu na mnie. Tuż po rozwodzie pomogłem jej finansowo. Nie była to jednak jedyna osoba, której pomagałem w ten sposób. Są na pewno tacy, którzy zgorszą się tym, co zrobiłem, bo jest modnie zgorszyć się czymś takim. Oceniając kogoś, można odepchnąć swoje problemy. Przemyślałem tę decyzję i jestem gotowy ponieść wszelkie konsekwencje. Teraz żyję inaczej niż dotychczas, ale nie boję się tego, choć pewnie wiele osób zastanawia się, co taki człowiek, były kapłan, może teraz robić.

Jak jest być byłym księdzem?
Jestem tym samym człowiekiem. Każdego dnia budzę się i zasypiam zadowolony. Znalazłem pracę. Nie chcę mówić gdzie, to branża wydawnicza. To nie jest problem, że mam napisane w CV, że byłem księdzem. Jest tam również informacja, że skończyłem Uniwersytet Języka Francuskiego dla Obcokrajowców we Francji, że studiowałem historię na uniwersytecie francuskim w Angers, że studiowałem politologię i dziennikarstwo, byłem redaktorem naczelnym najstarszego tygodnika katolickiego w Polsce. Po odejściu z kapłaństwa dałem sobie czas na to, by odetchnąć. To był czas przejściowy. Mamy za co żyć. Wiedząc, że ta znajomość rozwija się w tym kierunku, odkładałem pieniądze, które zarabiałem jako naczelny "Przewodnika Katolickiego".

Wielu takie podejście może dziwić, a nawet bulwersować.
Odkładanie pieniędzy świadczy chyba o dojrzałości mężczyzny?

A jeśli ten mężczyzna jest wówczas księdzem?
To był czas, kiedy wciąż myślałem, co dalej ze mną będzie. Samo zakochanie nie jest grzechem. Spotykanie się z kobietą również nie oznacza grzechu.

Czy to nie przekroczenie pewnej granicy? Tym bardziej że wiedział Pan, w jakim kierunku zmierza ta znajomość.
Tak, wiedziałem, że coraz bardziej się angażuję. Mogłem podjąć dwie decyzje albo radykalnie się odciąć, albo zobaczyć, jak ta znajomość się rozwinie i podjąć decyzję w najbardziej dogodnym dla mnie momencie. Wybrałem to drugie. Nie prowadziłem podwójnego życia. Mogłem wybrać posiadanie kochanki i pozostanie w kapłaństwie, ale nie chciałem. Aż do mojego odejścia z kapłaństwa, zapewniam, że to była tylko przyjaźń, która przerodziła się w miłość.
Wiele mówi się o samotności księży, o nadmiarze obowiązków, o tym, że swoimi problemami nie mają się z kim dzielić, są ze wszystkim sami, do tego dochodzi kryzys wiary. Te argumenty przedstawia się jako powody odejść księży. To słuszne podejście?
W moim przypadku nie jest to ani kryzys wiary, ani samotność. Księża żyją we wspólnocie, nie trzeba być samotnym kapłanem. Miałem to szczęście, że we wszystkich parafiach, zarówno w Rawiczu, gdzie zaczynałem, jak i na os. Kopernika i na Naramowicach spotykałem fajnych księży, z którymi szybko łapałem kontakt i czułem się wspaniale, szczególnie na Naramowicach, gdzie współpracowałem ze wspaniałym proboszczem ks. Mieczysławem Nowakiem i z bardzo dobrym kolegą wikariuszem ks. Marcinem Kubia-kiem. Jeśli ktoś zamknie się w sobie, to będzie czuł się samotny, ale jeśli jest otwarty na tych, z którymi pracuje, którzy przecież robią to samo, to nie musi odczuwać samotności. Mamy wybór: albo wrócić wieczorem do swojego domu i patrzeć w swoje cztery ściany, albo zapukać do drzwi naprzeciwko lub odwiedzić kolegę księdza, gdzieś wyjść, wypić razem kawę albo obejrzeć mecz. Ja wybierałem to drugie.

Skoro nie samotność, to co jest przyczyną odejść księży? Celibat?
Celibat jest słuszny, choć w moich ustach takie stwierdzenie może brzmieć jak hipokryzja człowieka, który sobie nie poradził. Ci, którzy robią problem z celibatu, gdyby go zniesiono, robiliby problem z czegoś innego. Jestem przekonany, że kapłani sobie z tym radzą. Moje odejście jest związane z osobą, którą pokochałem, ale wiem, że z celibatem można sobie poradzić. Ja też mogłem uciec od kobiety, ale nie chciałem.

Spodziewa się Pan porównań do profesora Polaka? To też było głośne odejście. Pan też od jakiegoś czasu był rozpoznawalnym w Poznaniu księdzem.
Być może wykazałem się pewną naiwnością. Liczyłem na to, że sprawa nie zyska takiego rozgłosu. Zdawałem sobie sprawę, że gdzieś pojawi się informacja, że proboszcz ze św. Wojciecha urzędował 28 dni, po czym zrezygnował. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak wielkie zainteresowanie będzie temu towarzyszyć.

Tego można było przecież uniknąć.
Teraz zrobiłbym wszystko inaczej, ale z kapłaństwa nie odchodzi się dwa razy. Wydawało mi się konieczne, by się odsunąć. Chciałem wejść w spokój, w ciszę, kiedy nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem, nikt nie będzie na mnie naciskać. Chciałem być wolny, chciałem być sam. Dziś napisałbym oświadczenie. Nie jak kilka lat temu ks. Węcławski. On miał inne powody, dokonał potem aktu apostazji. Ja czułem się zawsze jak ksiądz "z metra cięty", taki zwyczajny. Owszem, starałem się dobrze pracować, ale jak każdy inny kapłan. Nic szczególnego, po prostu jest taki ktoś i niech sobie będzie. Myślałem, że nikt nie przejmie się tym, że odszedłem. Owszem, że ogłoszą, że był, nie ma go i tyle. Koniec, kropka. Ten rozgłos mnie zaskoczył.
Nie obawiał się Pan o rodziców, że nie wiedzą, co się z Panem dzieje?
Wiedziałem, że nic im nie jest. Pojechałem pod ich blok i obserwowałem okna. Widziałem, że wszystko jest w porządku. Mówiłem im później o tym. Wiem, że to brzmi dziwnie, działałem w afekcie. To była jedna z najtrudniejszych decyzji, jaką musiałem podjąć w życiu. Zdecydowałem radykalnie odwrócić swoje życie, w którym funkcjonowałem przez 20 lat. Od czasów seminarium.

Dlaczego mówił Pan, że był księdzem "z metra ciętym"? Arcybiskup uważał inaczej: wysłał na doktorat do Francji, powołał Pana na naczelnego "Przewodnika", uczynił proboszczem prestiżowej parafii św. Wojciecha.
Jestem zwykłym człowiekiem, nikim wybitnym. Nigdy nie czułem się wyjątkowym. Nie wiem, skąd brały się decyzje arcybiskupa. Gdzieś wewnętrznie czułem dumę, że ktoś tak światły jak abp Gądecki mnie dostrzegł. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy się o nic w kapłaństwie nie starałem. Nie prosiłem go, żeby mnie wysłał na studia, uczynił naczelnym, proboszczem, to wszystko działo się poza mną. Robiłem wszystko, co mi każą. Byłem człowiekiem, który nigdy niczego nie odmówił. Przez czternaście lat kapłaństwa nie pokłóciłem się z nikim. Również jako naczelny nie miałem z nikim konfliktów, nie waliłem pięścią w stół, nie krzyczałem, choć w życiu redakcyjnym jest to trudne. Ale taki jestem.

Czuł się Pan szarym człowiekiem, a teraz wyróżniła Pana miłość?
Czuję się wyróżniony i niesamowicie szczęśliwy, mając przy sobie osobę, dla której jestem gotów wszystko poświęcić. Być może ludzie mądrzejsi ode mnie powiedzą, że chłopak nie wie, co mówi, ale ja drugi raz podjąłbym tę samą decyzję.

Dlaczego został Pan księdzem?
Byłem przekonany, że to moja droga życiowa. Lata spędzone w seminarium to potwierdziły. Dziś wszystko wygląda inaczej. Zmieniło się moje życie.

Był Pan wcześniej zakochany?
Nie.

"Przewodnik" pod Pana kierownictwem kładł duży nacisk na moralność, dociekania dotyczące Smoleńska i teorii o zamachu. Pan już wtedy był zakochany w kobiecie. Nie gryzło Pana sumienie, nie czuł się Pan hipokrytą?
Nigdy jako kaznodzieja ani redaktor nie miałem w zwyczaju mówić: "róbcie tak, a tak, a mnie to nie dotyczy". Na ambonie wielokrotnie podkreślałem, że jestem człowiekiem, który też ma grzechy i problemy i ja też wciąż muszę się nawracać, narzucać sobie dyscyplinę, wymagać od siebie. Przyjęcie święceń kapłańskich nie jest momentem, od którego człowiek staje się wolnym od pokus i grzechu. Jeśli ktoś by tak twierdził, to potrzebuje dobrego specjalisty.
Jednak mówił i pisał Pan o konieczności bycia uczciwym i dążeniu do prawdy. Zarzucaliście nieuczciwość Jerzemu Owsiakowi. Łatwo to Panu teraz wytknąć.
Dociekanie prawdy było moją powinnością jako dziennikarza. Nigdy nie powiedziałem, że w Smoleńsku był zamach. Pozwoliłem się jedynie wypowiedzieć osobom, które mają wątpliwości. Nigdy też nie pisałem, by nie dawać pieniędzy na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. W "Przewodniku" wyliczaliśmy niejasności, które wydawały nam się problemem. Szukaliśmy prawdy.

Równolegle nie żył Pan w prawdzie.
Nie wiem, czy nie żyłem w prawdzie. Żywiłem uczucia do kobiety, ale czy nie miałem prawa ich mieć? Właśnie wtedy trwała ta walka. Myślałem: zobaczymy, co będzie, walczę. Sytuacja, która mnie spotkała, kazała mi pójść w inną stronę. Sam sobie tłumaczę, że miałem odwagę powiedzieć, że nie mogę prowadzić podwójnego życia. Dzielić uczucia na pół.

Co dalej?
Normalnie żyję. Codziennie się budzę, by żyć dla tych ludzi, dla których chcę żyć. Starszy syn Marty zapytał mnie czy jeśli już jestem z mamą, może mówić do mnie tato. Zgodziłem się. Nie chowam się, odbieram te dzieci ze szkoły, funkcjonuję normalnie. Nie boję się, że ktoś powie, że we mnie widzi byłego księdza. Ja nim byłem. Teraz moje serce jest przy kobiecie, chociaż wciąż się modlę i potrzebuję pana Boga. On mnie nie odrzuci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski