Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lothar Quinkenstein: Poznaniowi brakuje odwagi

Adriana Rozwadowska
Lothar Quinkenstein
Lothar Quinkenstein
Z dr Lotharem Quinkensteinem, niemieckim pisarzem i germanistą, w latach 1994-2011 mieszkającym w Poznaniu, rozmawia Adriana Rozwadowska.

Jak to się stało, że trafił Pan do Poznania?
Lothar Quinkenstein: To był "zamierzony przypadek". Moja przygoda z Polską rozpoczęła się w 1994 roku. Przez dwa lata uczyłem w liceum w Mielcu języka niemieckiego. Mało wiedziałem wtedy o Polsce. Muszę to szczerze powiedzieć: Polska była dla nas "dzieci z RFN-u“ o wiele dalej, niżby to wynikało z odległości. Po tych dwóch latach poczułem, że to jest przygoda, którą chciałbym kontynuować, szczególnie kwestię literatury polskiej, która coraz bardziej zaczęła mnie interesować.
Pamiętam, że pierwszą książką, którą w Mielcu przeczytałem po polsku, a trwało to bardzo długo i palce drętwiały mi od wertowania słownika, był "Pierwszy krok w chmurach" Hłaski. To było prawdziwe odkrycie. A do Poznania trafiłem przede wszystkim dlatego, bo wiele osób polecało mi tutejszą germanistykę.

Czy wcześniej słyszał Pan coś o Poznaniu?
Lothar Quinkenstein: Nic konkretnego. Dużo więcej o Krakowie, który po otwarciu granic chyba był dużo bardziej obecny na "mapach mentalnych" Niemców.

Jakie było pańskie pierwsze wrażenie, po przyjeździe do naszego miasta?
Lothar Quinkenstein: Po dwóch pierwszych latach spędzonych w Mielcu, w Poznaniu czułem się jak w metropolii.

Z czym obecnie kojarzy się Panu Poznań?
Lothar Quinkenstein: W pierwszej kolejności z ludźmi, których tutaj poznałem. Poznałem tutaj moją żonę, tutaj nasza córka się urodziła. Dla mnie to miasto to nie ulice i budynki, ale ludzie którzy powodują, że miasto staje się bliskie.

Które z naszych cech chciałby Pan przenieść na grunt niemiecki?
Lothar Quinkenstein: Elastyczność. I chęć eksperymentowania. Niemcy zazwyczaj starannie przygotowują się do każdego kroku. Tutaj w piątek powstaje pomysł, a w poniedziałek zostaje zrealizowany. Jeśli się nie uda, to się próbuje czegoś nowego. To bardzo pozytywna energia. Zdaję sobie sprawę, że ocieramy się tu o stereotypy, ale jednak coś w tym jest. Z jednej strony ta niemiecka staranność i ostrożność, a z drugiej polskie "spróbujmy, może się uda". Moim zdaniem jest w tym coś niezwykle pozytywnego. Wieczne zabezpieczanie się w końcu paraliżuje.

Czy jest coś, co irytuje Pana w Poznaniu?
Lothar Quinkenstein: Jedna rzecz, może zabrzmi to śmiesznie, ale od momentu kiedy zostałem ojcem odczuwałem to podwójnie - na pasach to piesi muszą szczególnie dbać o swoje bezpieczeństwo. A idąc z wózkiem, nie można tak szybko reagować. To jest coś, do czego chyba nigdy się nie przyzwyczaję. Ale to nie poznańska cecha, w całej Polsce tak jest.

Po ponad 20 latach w Niemczech i prawie drugich tylu spędzonych w Polsce, gdzie czuje się Pan bardziej "u siebie"?
Lothar Quinkenstein: Mam sporo trudności, by to określić. Jeden i drugi kraj jest mi znany, bliski. Od tamtej jesieni mieszkamy w Berlinie, ale na razie chyba w Poznaniu czuję się jeszcze bardzo jak w domu. Znam tu w centrum każdą ulicę, każdy kiosk... Kiedy wysiadam na dworcu w Poznaniu, czuję z pewnym zaskoczeniem, że faktycznie wróciłem.

Podobno Polacy lubią narzekać. Odczuwa Pan to?
Lothar Quinkenstein: Chyba nie. Akurat Niemcy też są w tym nieźli. A kwestia polega na tym, na co narzekamy. W Polsce często na rzeczy, które faktycznie są sporymi utrudnieniami. Natomiast w Niemczech często słyszałem narzekanie na sprawy, w przypadku których nie rozumiałem, co jest według narzekającego nie tak. Nie powiedziałbym, że marudzenie to typowa polska czy poznańska cecha. Ja akurat miałem przyjemność poznać ludzi, którzy nawet w obliczu poważnych trudności potrafili przez cały wieczór rozmawiać o czymś zupełnie innym. Może ma to związek z tą pozytywną energią, o której wspomniałem.

Z czego, według Pana, możemy być dumni w Poznaniu? Chyba wciąż czegoś takiego poszukujemy.
Lothar Quinkenstein: Jeśli mogę być szczery - mnie hasło "Poznań stawia na sport" nie przekonuje. Wiadomo, są też targi, które są w pewnym sensie esencją tego miasta, i to wszystko ma swoje pozytywne strony. Jednak uważam, że Poznań powinien mieć w tym momencie więcej odwagi. Myślę, że wiele można by jeszcze wyeksponować w dziedzinie sztuki. W Poznaniu jest jej dużo, osobiście znam ludzi, którzy rujnują się finansowo, żeby utrzymać małe, a niesamowite miejsce sztuki, pracownię lub galerię. Może to moja iluzja, ale wydaje mi się, że miasto Poznań nie jest aż tak biedne. Trzeba tutejszych artystów wspierać, nie dopuścić , żeby oni się przenosili do Wrocławia czy Krakowa, np. oferując lokale na pracownie lub galerie na korzystniejszych warunkach niż na wolnym rynku.

Pańskie ulubione miejsca w Poznaniu?
Lothar Quinkenstein: Było kiedyś takie fantastyczne miejsce, ale niestety zniknęło, też z powodów ekonomicznych - antykwariat na Śródce, "Pokój z widokiem". W zamierzeniu miał być to nie tylko antykwariat, ale też miejsce spotkań, gdzie można było poczuć się nie tylko klientem, ale też gościem. Kina Malta w jego starej formie też na Śródce już nie ma. Niestety. I jeśli mowa o kinach - bardzo lubiłem kino "Amarant" na Jeżycach. Albo kino "Gwiazda". Tam były chyba najbardziej niewygodne fotele świata, ale takie kina powinny być pod ochroną zabytków. Tylko tęsknić można za taką atmosferą.

W jakie miejsca w Poznaniu zaprowadziłby Pan znajomych z Niemiec?
- Na pewno pokazałbym im Farę. Potem zrobilibyśmy spacer po Starym Rynku i na Wzgórze Przemysła. Choć nie wiem, biorąc pod uwagę ten zamek, który tam się teraz buduje... Bardzo lubiłem ten mały ogród na wzgórzu. To był piękny zakątek. To, co tam teraz powstaje wygląda dla mnie trochę jak dekoracja filmowa.
Na pewno też poszlibyśmy do Synagogi, bo to miejsce ma dla mnie olbrzymie znaczenie. Byłem tam kiedyś na koncercie chóru z okazji Dnia Judaizmu. Ciężko opisać co czułem, stojąc tam w środku przy basenie, zdając sobie sprawę, że to moi rodacy, pokolenie moich dziadków, zmienili tę świątynię na pływalnię, a ja jestem teraz właśnie tu, czuję ten zapach chloru i słyszę hebrajski śpiew.
Poszlibyśmy też do Starej Zajezdni na Gajowej. Tam kiedyś mieszkaliśmy, na Sienkiewicza, a z okien mieszkania widać było z jednej strony zajezdnię, a z drugiej kamienicę, w której mieszkała Kazimiera Iłłakowiczówna. Kiedyś poznańska poetka Łucja Danielewska poprosiła mnie o przetłumaczenie kilku swoich wierszy na język niemiecki, do antologii. Dowiedziałem się, że to ona regularnie czytywała Iłłakowiczównie książki, kiedy ta już ze względu na słaby wzrok, nie była w stanie. A potem zamieszkaliśmy w kamienicy z widokiem na to mieszkanie, w którym to się działo. A w tym małym muzeum, które tam jest urządzone, wszystko wygląda, jakby pani Iłłakowiczówna wyszła na zakupy i miała zaraz wrócić. W kuchni stoją pojemniczki na przyprawy z ręcznie napisanymi naklejkami. Ona była sekretarką Piłsudskiego, tłumaczyła - między innymi - literaturę niemieckojęzyczną na polski, a tu mogę zobaczyć pojemniczki, w których trzymała kminek i cynamon. To są moim zdaniem historie, warstwy wspomnień, które tworzą to miasto.
Albo jeszcze jedna historia: Pierwsze miejsce, bardzo urokliwe zresztą, w którym zacząłem poznawać trochę bliżej ludzi z Poznania, to była knajpa "Pod Koroną" na Kramarskiej. Wtedy, pod koniec lat 90-tych, przesiadywał tam od czasu do czasu pewien pan o białych włosach. Dowiedziałem się, że to malarz, Jerzy Piotrowicz. Krótko potem zmarł. Zacząłem szukać. Stałem się wielbicielem jego malarstwa, poznałem coraz więcej ludzi, którzy go znali, słyszałem anegdoty o nim. I gdyby nie malarstwo Piotrowicza - też nie poznałbym mojej żony. Ale wracając do wcześniejszego pytania - właśnie z tego, z twórczości, z kreatywności, która się rozwinęła w tym mieście, można chyba być dumnym.

Za kilkadziesiąt dni w Poznaniu odbędą się mecze rozgrywane w ramach Euro 2012. Jak spostrzega Pan to, co dzieje się wokół Euro? Wielka szansa? A może próżne nadzieje i zbędna panika?
Lothar Quinkenstein: Takie wydarzenia na pewno ożywiają miasto, chociaż zostaje zawsze pytanie, na ile mamy do czynienia z szumem medialnym i na ile będzie z tego wszystkiego jakaś konkretna korzyść w życiu codziennym, która będzie trwała dłużej niż te mistrzostwa. Osobiście mam duży dystans do piłki nożnej, potrafię się czasami zachwycać ciekawym meczem, ale ta cała otoczka, ta kolektywna kąpiel emocji, jest mi raczej obca. Duże emocje jednak mają też swoje ciemne strony. Pamiętam, jak wyglądał Stary Rynek po imprezie kibiców Lecha w 2010 roku. Może powinienem bardziej pozytywnie na to patrzyć, ale mój stosunek akurat do tego sportu jest po prostu pragmatycznie chłodny. Przy czym doskonale zdaję sobie sprawę, że te mistrzostwa są dla Poznania czymś bardzo ważnym. Żeby zakończyć pozytywnym akcentem, niech te mistrzostwa będą okazją do tysięcy ciekawych spotkań i rozmów, nie tylko o piłce...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski