Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

U porucznika Szczepaniaka wojna miała inne oblicze [ZDJĘCIA]

Marek Weiss
Wacław Szczepaniak do niedawna był najstarszym uczestnikiem kampanii wrześniowej w naszym regionie. Do samego końca zachował znakomitą pamięć i pogodne nastawienie do świata. Dzięki temu jego relacji z najbardziej nawet dramatycznych momentów na froncie słuchało się tak, jakby to były opowiadania o jakichś zabawnych zdarzeniach. Niedawno pan Wacław zmarł, mając prawie 104 lata. Pozostały jednak po nim wspomnienia.

Urodził się w 1911 roku w podostrowskim Świeligo-wie jako jedno z dziewięciorga rodzeństwa. Bracia i siostry pochodziły z dwóch małżeństw, gdyż po przedwczesnej śmierci pierwszej żony ojciec ożenił się po raz drugi. Stracił go już w wieku 10 lat, więc jego dzieciństwo nie należało do łatwych. Po szkole powszechnej wykształcił się na budowlańca. Znalazł zatrudnienie w majątku Lipskich w Lewkowie, dokąd codziennie dojeżdżał z rodzinnej wioski rowerem po kilkanaście kilometrów w jedną stronę. Jeszcze 70 lat później dokładnie pamiętał, jakie prace wykonywał, a nawet... jak ubrana była dziedziczka.
W sierpniu 1939 roku został zmobilizowany do ostrowskiego 60. Pułku Piechoty. Pierwszego dnia został wyznaczony do pełnienia służby przy ulicy Kaliskiej, gdzie miał zatrzymywać furmanki.

- Stałem tam aż do północy. W końcu zrobiłem się głodny, więc wstąpiłem do pobliskiego sklepu kolonialnego, gdzie jednak zaproponowali mi tylko sznapsa lub piwo. Wybrałem piwo - wspominał pan Wacław.

Decyzja o wyprowadzeniu oddziałów z koszar była jego zdaniem słuszna, gdyż dzięki temu nie dano Niemcom powodu do bombardowania Ostrowa. Po okopaniu się w okolicach Czekanowa przyszedł jednak rozkaz, aby wysłać patrol do miasta. Do wykonania tego zadania wyznaczona została jego drużyna.

- Przed wymarszem oddaliłem się jeszcze za potrzebą, a gdy wróciłem, ku mojemu zaskoczeniu, nikogo już nie było. Wszyscy poszli na zwiad beze mnie. Może dzięki temu ocalałem, bo jeden z uczestników patrolu, kapral Jan Ładubiec, zginął. Znałem go od czasu, gdy przyszedł do wojska - wspominał tamten dzień Wacław Szczepaniak, przyznając, że czasem nawet potrzeby fizjologiczne mogą mieć wpływ na ludzkie losy.

Najbardziej zacięte walki jego oddział stoczył w Turku. Polskie oddziały przeciwstawiły Niemcom silną artylerię, dzięki czemu uniknęły okrążenia. Pan Wacław zabezpieczał wtedy obserwatora. Leżał w kartoflisku, podczas gdy tuż nad jego głową latały setki pocisków z obu stron.

- Czułem się nieswojo w samym środku nawałnicy. Nasz oficer jednak tak sprawnie kierował ogniem, że wystrzelaliśmy wszystkich. Za zdobycie miasta otrzymaliśmy obietnicę przyznania Krzyża Walecznych, ale wtedy ważniejsze dla nas było ugaszenie pragnienia i głodu. Nazbieraliśmy w mieście wiele chlebów, które Niemcy zdążyli już po wkroczeniu upiec na polskiej mące. Najedliśmy się do syta, a potem rozbiliśmy obóz na łące. Tego dnia na kolację była kasza. Po trudach walki smakowała wybornie. Nigdy potem już takiej nie jadłem - mówił po latach pan Wacław.

Równie apetyczna okazała się dla niego surowa słonina, którą zajadał się w rejonie Uniejowa, gdzie Niemcy za wszelką cenę chcieli zablokować przejście przez most na Bzurze. Przysmak ten głodni żołnierze znaleźli na porzuconych wokół samochodach i wiejskich furmankach. A podczas dalszego odwrotu, już w Puszczy Kampinoskiej, żywiono się z konieczności gotowaną koniną.

Opatrzność czuwała nad nim wielokrotnie. Nawet kiedy został ranny, to tylko lekko. Gorzej mogła skończyć się chwila nieuwagi w okopach.

- Kolega z Parczewa opowiadał, że w jego parafii jest właśnie odpust. Że matka zawsze wtedy gotuje dobry obiad i piecze placek, a on musi siedzieć głodny w dole. Ja z kolei opowiedziałem, co mi się przyśniło. To mianowicie, że 3 października będę w domu. Tak sobie gadaliśmy, a gdy znudziło mi się czekanie, wyszedłem z okopu na wolne pole. Natychmiast poszła seria z karabinu, aż hełm mi spadł z głowy. Ledwo zdążyłem się schować, bo za ułamek sekundy w miejsce, gdzie stałem spadły już trzy pociski - relacjonował ostrowianin.

Podczas przebijania się z Puszczy Kampinoskiej w kierunku Warszawy musiano grupkami pokonywać otwarty teren pod nieprzyjacielskim ogniem. W połowie drogi nagle zobaczył kobietę niosącą wodę i wołającą jego oraz kolegów. Chcąc ugasić pragnienie, ruszył w jej kierunku, ale po chwili obejrzał się za siebie i zobaczył, że jego towarzysze poszli dalej. Sekundę później zniknęli mu z oczu, bo trafił ich pocisk. Gdy spojrzał w drugą stronę, nie było już żadnej kobiety z wodą. Został sam na otwartej przestrzeni, ale udało mu się jako jedynemu z grupy pokonać ten najtrudniejszy odcinek. Do końca życia pan Wacław zastanawiał się, czy tamtą kobietę widział naprawdę, czy było to tylko złudzenie?

Po kapitulacji stolicy jeńców prowadzono pieszo aż do Łowicza. Po drodze spano na słomie lub pod gołym niebem.

- Było zimno, więc położyłem się w pustej szopce dla koni. Gdy w środku nocy obudziłem się, zobaczyłem nad sobą gwiazdy. Myślałem, że już jestem w niebie, ale okazało się, że żołnierze w trakcie mojego snu rozebrali szopkę, aby mieć drewno na ognisko i ugotować sobie coś do jedzenia. Spałem tak twardo, że tego nie słyszałem. Chleb, jaki nam tam podano, był spleśniały i dostałem od niego choroby żołądka. W końcu załadowano nas wszystkich do pociągu i jakoś dotarłem do domu. Było to 3 października, dokładnie tak jak w moim śnie - mówił Wacław Szczepaniak.

W czasie okupacji znalazł zatrudnienie w firmie budowlanej w Krotoszynie. Po wojnie założył rodzinę i osiedlił się w Ostrowie. Żona była od niego młodsza o 10 lat, ale przeżył ją o ponad 20. Przez długie lata mieszkał sam przy ulicy Kaliskiej, potem przeniósł się do córki. Na emeryturę przeszedł z Miejskiego Przedsiębiorstwa Remontowo - Budowlanego.

- Tata wielokrotnie wracał pamięcią do swoich wojennych losów. Potrafił opowiadać godzinami, podając dokładne daty, nazwiska swoich kolegów z frontu, miejscowości, z których pochodzili, a nawet adresy domów, w których żołnierze kwaterowali. Słuchając tego, za każdym razem nie mogliśmy wyjść z podziwu - mówi córka kombatanta, pani Barbara.
W roku 2010 Wacław Szczepaniak otrzymał Złoty Krzyż Zasługi i awans na stopień porucznika. Do końca zachował wspaniałą kondycję, zarówno fizyczną, jak i umysłową. Rzadko korzystał z pomocy innych osób w codziennych czynnościach. Zmarł w wieku 103 lat i sześciu miesięcy. Każdy, kto choć raz się z nim zetknął z pewnością marzył o tym, aby jego własna starość miała takie oblicze, jak w przypadku pana Wacława.

ZiemiaKaliska.com.pl Dołącz do naszej społeczności na Facebooku!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski