Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiejski dr Dolittle leczy duże i małe zwierzęta

Marta Danielewicz
Od rana do wieczora jest na nogach. Jeździ od gospodarza do gospodarza, by leczyć ich zwierzęta. Przyjmuje porody, operuje, leczy profilaktycznie. O tym, jak wygląda życie weterynarza wiejskiego, opowiada Krzysztof Matysiak z Wielichowa.

Jego dzień rozpoczyna się od… przyjęcia na świat cielaka. Albo od postawienia diagnozy osowiałemu bykowi, który od kilku dni nie dojada, lub od usg krowy, by sprawdzić czy jest cielna. Krzysztof Matysiak pracuje właściwie 24 godziny na dobę. Codziennie. - Jest tak, że czasem budzi mnie telefon w środku nocy od jednego z rolników, bo zwierzęciu coś dolega i sam nie może sobie z nim poradzić. Trzeba jechać, bo przecież zwierzę może zdechnąć. A dla takiego rolnika to nie tylko strata materialna. Nie wszystko zawsze przelicza się na pieniądze - mówi Krzysztof Matysiak, weterynarz z Wielichowa.

Doktor z powołania

Już od dziecka marzył o tym, by zostać weterynarzem. - Wychowałem się na gospodarstwie. Ojciec miał hodowlę bydła, którą teraz przejął mój brat. Zawsze chciałem być weterynarzem. I to nie takim miejskim. Zawsze ciągnęło mnie do dużych zwierząt: bydła, świń. Nie wyobrażam sobie teraz innej pracy niż tą którą wykonuję - mówi Krzysztof.

By spełnić swoje marzenie zaczął więc przygodę z weterynarią od technikum weterynarii we Wrześni. Po pięciu latach nauki zdecydował się na studia. 

- Problem był taki, że ten kierunek można było studiować tylko na czterech uczelniach w całej Polsce. Zdecydowałem się na podjęcie nauki w Lublinie. To bardzo ciężkie studia. Trwają tyle lat, co medyczne, a chętnych jest równie wielu - mówi Krzysztof Matysiak. Praktyki pobierał w różnych miejscach. Na małych, ale też tych ogromnych fermach. - Uczyłem się zawodu na dużej farmie na Żuławach. Czasem do przebadania było kilkaset sztuk bydła - wspomina Matysiak. - Nigdy jednak nie interesowały mnie szczególnie małe zwierzęta typu psy i koty, czy zwierzęta egzotyczne. Od samego początku chciałem zajmować się tymi wiejskimi. Chyba trzeba czuć do tego powołanie. 

Studia to jednak nie wszystko. W teorii weterynarzem się przecież nie zostaje. Jak mówi Matysiak wiele zależy od nas samych. Dużo trzeba dowiadywać się we własnym zakresie. - Kiedy zaczynałem studia nie mieliśmy do wyboru różnych specjalności, jak to jest teraz. Uczyliśmy się wszystkiego. Niektórzy jednak jeszcze przed podjęciem studiów wiedzieli, czym chcą się zająć w przyszłości, jaką ścieżkę kariery wybiorą. Jedni końmi, inni tak jak ja bydłem. Są tacy weterynarze, którzy specjalizują się tylko w jednym gatunku zwierząt. I chociaż ja mogę leczyć wszystkie, zarówno krowy, świnie, konie to chyba nigdy nie zdecydowałbym się na leczenie zwierzęcia egzotycznego. Trzeba mieć specjalistyczną wiedzę, umiejętności. Mój znajomy miał taki przypadek. Leczył… wielbłąda - mówi weterynarz.

Nim rozpoczął pracę w Wielichowie, swoim rodzinnym miasteczku, w tajniki zawodu wprowadził go wieloletni już lekarz weterynarii, który prowadził tam swoją praktykę. - Gdy odszedł na emeryturę, po jakimś czasie biznes przejąłem wraz z kolegą. Teraz wspólnie prowadzimy klinikę od 2009 roku. Nie wiem czy dałbym radę sam ogarnąć wszystkich pacjentów. I tak zdarza się, że dopiero o późnych godzinach wieczornych wracam do domu. Kursuję od jednej wsi do drugiej, od jednej farmy do drugiej - mówi Matysiak.

Pan i pani Dolittle 

We wszystkim wspiera go żona, Karolina, która podziela pasję męża. Sama jest weterynarzem, a z Krzysztofem poznali się podczas studiów. 

- Żona zajęła się mniejszymi zwierzętami. Wcześniej pracowała w dużej klinice w Lesznie. Tam obowiązywały ją dyżury, nocne zmiany. I chociaż wydawałoby się, że na wsi będzie miała spokojnie, to tak do końca nie jest. Chociaż ludzie na początku nieufnie korzystali z naszych usług - wspomina Krzysztof.

Kiedy rozmawiamy Karolina Matysiak operuje nowofundlanda. Pies ma guza nowotworowego, którego trzeba usunąć. Po zabiegu, podpytuję o jej pracę i to jak miejskiemu weterynarzowi pracuje się na wsi. 

 - Leczyłam już króliki, fretki, kury, kaczki, gołębie, oczywiście psy i koty. Nim rozpoczęłam tu na stałe swoją działalność, pomagałam mężowi po pracy. W końcu jednak zdecydowałam się na stałe przyjmować w Wielichowie i z Leszna zupełnie zrezygnowałam. Wcześniej ludzie nie mieli tu takiego stałego punktu, gdzie mogliby przyjść na wizytę lub zabieg z mniejszymi zwierzakami. To była dla nich kompletna nowość. Pracuję do niedzieli, ale zdarza się, że popołudniami jeżdżę też na wizyty domowe. Zwłaszcza do tych większych psów - opowiada Karolina Matysiak. 

Pani doktor przeprowadza zarówno poważne operacje w asyście męża, jak i stara się udzielać bieżącej pomocy.

Na brak klientów nie narzeka. Już od wczesnych godzin porannych gabinet wypełniają różne zwierzaki. - Zaraz będę leczyć królika, który ma ropień okołozębowy, a do tego nieprawidłowy zgryz. Trzeba je skorygować - mówi Karolina. 

Zdarza się jednak, że podobnie jak mąż, jeździ z interwencją do gospodarstw. - To są przede wszystkim nagłe przypadki, w których muszę pomóc. Na przykład, gdy suka się szczeni, albo pies ma problemy, ale jest zbyt duży, by go zapakować do auta i przyjechać do kliniki. Zdarza się też, że jeżdżę do zwierząt po wypadkach - mówi Karolina Matysiak. - Czytała pani książkę "Wszystkie stworzenia duże i małe" Jamesa Herriota? U nas prawie jak w tej powieści. Zdarza się, że ja, mój wspólnik i żona - wszyscy działamy razem, tylko nie na małej angielskiej prowincji, a na polskiej wsi - mówi ze śmiechem Krzysztof Matysiak.

Rolnicy patrzą na ręce

Małżeństwo jest zgodne, że wraz z biegiem czasu mentalność ludzi się zmienia. - Gospodarze bardziej dbają o zwierzęta. Kiedyś, taki pies przy budzie niewiele dla nich znaczył. Ważniejsze były krowy czy świnie, które dawały im pieniądze. Teraz, rzadko zwracam uwagę podczas wizyt domowych, że zwierzę jest zaniedbane, czy mogłoby mieć dłuższy łańcuch. Ludzie szybciej reagują, gdy ich pupilowi coś dolega - mówi Karolina Matysiak. 

Gospodarzy też coraz częściej kontroluje inspekcja weterynarii, jest też sporo kontroli unijnych.

Za złe traktowanie zwierząt wlepiane są kary. I to duże. Dzięki temu rolnicy wiedzą, że o zwierzęta trzeba dbać. 

- Kiedyś na wsi jeden lekarz weterynarii był od wszystkiego. Wystarczyło jak miał w bagażniku kilka leków. Dziś większość weterynarzy specjalizuje się w jednej dziedzinie, robimy kursy, szkolimy się. Dzięki temu możemy lepiej pomagać zwierzętom. Wymagania naszych klientów też wzrastają z biegiem czasu. Ludzie częściej wiedzą, co dolega zwierzętom, czasem sami stawiają diagnozy zanim przyjedziemy. Uważniej też patrzą nam na ręce. Zwracają uwagę, jakie leki, w jakich dawkach podajemy ich zwierzakom. Wymagają od nas profesjonalnej wiedzy, ale i lepszego sprzętu. Trzeba cały czas się dokształcać. Jestem lekarzem pierwszego kontaktu, ale gdy standardowe leczenie nie pomaga konsultuję się z kolegami lub w przypadku koni odsyłam do zaprzyjaźnionych specjalistów z tej dziedziny na dokładniejsze badania - dodaje Krzysztof.

Nie tylko poziom wiedzy wzrasta. Na rynku coraz większy jest wybór sprzętu, potrzebnego do ratowania i leczenia zwierząt. 

- W naszej lecznicy mamy cały zapas leków. To nie jest tak jak kiedyś, że daje się jeden zastrzyk na wszystkie dolegliwości. Teraz całą apteczkę mamy wypełnioną najpotrzebniejszymi lekarstwami. Mamy też do dyspozycji także aparat do robienia usg zarówno dla świń, jak i krów. Niestety, takie sprzęty są bardzo drogie, a my nie otrzymujemy na nie dofinansowania - mówi Matysiak.

Sprzęt do USG jest bardzo przydatny w pracy weterynarza wiejskiego. Teraz, w zaledwie kilka tygodni może on stwierdzić czy dane zwierzę jest w ciąży, lub jeśli nie jest to z jakiego powodu.  Także choroby zwierząt są inne niż kiedyś. Zdarza się w wiejskich oborach, że lekarze muszą przeprowadzać skomplikowane zabiegi, np. cesarskie cięcie lub skręt trawieńca. Na szczęście już nie przy świetle świec, ale przy użyciu profesjonalnego sprzętu. 

- Zdarzało się, że przyjmowałem poród świni przez dwanaście godzin. Musiałem użyć do tego specjalnych kleszczy. Co dwie godziny odwiedzałem rolnika. Po długiej walce, prosię w końcu przyszło na świat i maciorę udało się uratować - opowiada Krzysztof. 

- Duże kliniki mają całodobowe dyżury. I chociaż w teorii u nas tak nie jest, bo lecznica działa tylko do wyznaczonej godziny, to jednak oferujemy 24-godzinną opiekę. Weterynarz to tak jak lekarz - zawód zaufania publicznego. Moi klienci muszą mi ufać, a ja muszę być dla nich dostępny, gdy mnie potrzebują. 

Czy weterynarz wciąż cieszy się takim szacunkiem na wsi, jak to miało miejsce jeszcze kilkanaście lat temu?

 - Chyba tak. Wieś jest specyficzna. Tutaj każdy każdego zna. Ludzie dzwonią do mnie i proszą o pomoc, bo mnie znają. Trudniej miała na początku moja żona. Wszyscy patrzyli jej na ręce, bo nie jest stąd, nikt jej nie znał. Ale… w końcu na brak pracy nie narzeka. Trzeba być po prostu dobrym w tym, co się robi, by wyrobić sobie pozytywną opinię wśród lokalnej społeczności. Jej się to udało, a wiadomo że trudno wypracować sobie uznanie w nowym środowisku - mówi Krzysztof Matysiak. 

Wiejski to nie miejski

- Czym różni się weterynarz miejski od wiejskiego? No miastowi mają lżej i to dosłownie - śmieje się Krzysztof Matysiak. - Zazwyczaj mają do czynienia ze zwierzętami, które ważą najwyżej kilkadziesiąt kilo. My zajmujemy się bykami, których waga sięga czasem 800 kilogramów. Trzeba umieć do nich podejść, zapanować nad zwierzęciem, bo gdy taki byk stanie ci na nogę, to samemu trzeba wtedy udać się do lekarza. Znam tu jednego takiego rolnika, który od kilku już miesięcy ma problemy ze stopą. A nadepnęła go... krowa. 

By przyjąć poród krowy, lub złapać cielaka, by dać mu zastrzyk potrzeba też dużo więcej siły i energii. Zdarza się, że weterynarze wiejscy pracują też w niesprzyjających warunkach pogodowych. Jak przyznaje Krzysztof Matysiak najgorzej jest zimą. - Między farmami jeździmy polnymi drogami. Gdy spadnie śnieg i jest siarczysty mróz to te drogi rzadko kiedy są w pełni przejezdne. A tu na przykład nagły alarm i trzeba pomóc, bo inaczej zwierzę zdechnie.

W trakcie naszej rozmowy Krzysztof Matysiak parokrotnie odbiera telefony od zdenerwowanych rolników, którzy proszą o wizytę, bo ich zwierzęta nagle się rozchorowały.

Jedziemy więc z wizytą lekarską do jednego z gospodarzy, którego cielak od kilku dni jest osowiały i słabo pije. Zwierzę ma zaledwie półtora tygodnia i faktycznie na tle swoich rówieśników prezentuje się raczej mizernie. Weterynarz zakłada kapcie ochronne, rękawice i bada zwierzę. Osłuchuje, mimo że cielak się wyrywa i trzeba go przytrzymywać, mierzy temperaturę. 

- Z pewnością to zapalenie płuc. Dam teraz zastrzyk. Powinien wyzdrowieć - mówi do rolnika Matysiak. Weterynarz zdradza, że najbardziej nie lubi leczyć tego samego pacjenta kilka razy. - Wcześniej był tu cielak, którego leczyłem, ale mówiąc szczerze dawałem mu marne szanse. Myślałem, że zdechnie. Podłączyliśmy jednak kroplówkę i z tego, co widzę dziś, ma się już dużo lepiej - opowiada Krzysztof Matysiak.

Weterynarz opowiada, jak kiedyś wyglądało życie na wsi: - Gdy byłem mały to było trzydzieści dużych gospodarstw. Teraz jest tak, że w jednej wsi jest trzech dużych gospodarzy i kilkunastu mniejszych. Dużo ludzi rezygnuje z hodowli zwierząt, jednak pracy dla weterynarza na wsi wciąż nie brakuje - dodaje Krzysztof Matysiak.

Lepsza profilaktyka niż leczenie

I chociaż życie na wsi płynie swoim rytmem, praca weterynarza jest nerwowa. Musi wszędzie zdążyć, jest zawsze pod telefonem, a wolne dni zdarzają się niezwykle rzadko. - Jeszcze w tym roku nie miałem urlopu, pewnie pod koniec września gdzieś wyjedziemy z żoną, ale tylko na kilka dni, bo przecież kto zajmie się zwierzętami? - zastanawia się Matysiak. 

Jednak by nie zdarzały się poważne choroby i epidemie, lekarze weterynarii zalecają profilaktykę. 

- Zdarzało się, że całe stado, kilkadziesiąt sztuk cielaków się rozchorowało. Trzeba je wtedy, wraz z gospodarzem wszystkie zaszczepić. Takie sytuacje mają miejsce, gdy zwierzęta są importowane, lub w wyniku temperatury. Wysoka temperatura nie sprzyja im. Zresztą to lato było dla rolników ciężkie. Susza i nieurodzaj sprawiły, że paszy dla zwierzaków może zabraknąć, a trzeba im dawać stałą dawkę jedzenia przez cały rok. Rolnicy narzekają, że nawet ceny mleka też spadły - mówi Matysiak, gdy odwiedzamy jego rodzinne gospodarstwo. Tutaj właśnie osowiałe cielaki wymagają przebadania. 

- Okazuje się, że tylko jeden jest chory. Trzeba mu dać lek, by wyzdrowiał - tłumaczy weterynarz, wstrzykując dawkę leku. - Czasem ludzie mówią, że rodzina to ma najlepiej, bo zwierzęta są pod moją stałą opieką. Ale to nieprawda, rodzina właśnie ma najgorzej! Bo ich ostatnich odwiedzam - dodaje. 

I chociaż rzadko się to zdarza, ale czasem ludzie nie kryją żalu, gdy leczenie się nie powiedzie. - Czasem mają pretensje, jak nie udało się uratować jakiegoś zwierzęcia. Proszę sobie wyobrazić, że nawet taki rolnik z krwi i kości, który ma stado zwierząt i prowadzi gospodarstwo od lat potrafi uronić łezkę, gdy jego pupil zdechnie - mówi Matysiak.

Łapie Byka za rogi

Codzienne spotkania oko w oko ze zwierzętami, które ważą kilkaset kilogramów i nie zawsze są mile nastawione do człowieka mogą mieć różne konsekwencje. 

- Niektóre zwierzęta już mnie rozpoznają, gdy mnie widzą i nie boją się. Gorzej z tymi, u których jestem pierwszy raz. Wtedy taka wizyta może zakończyć się bardzo różnie - mówi Krzysztof Matysiak. - Pamiętam jak szczepiłem stado jałówek. To była moja nieostrożność. W ich zagrodzie był też byk. Gdy moja praca zbliżała się już ku końcowi, rozjuszony byczek zaatakował mnie rogami. Po tym zdarzeniu faktycznie byłem trochę poturbowany. Zawsze trzeba zachować stuprocentową ostrożność. Należy pamiętać, że niektóre zwierzęta bardzo łatwo zdenerwować - mówi Krzysztof Matysiak. Karolina ma podobne spostrzeżenia. - Najgorzej jest z dużymi, wiejskimi psami oraz nieoswojonymi kotami. Zdarzało się, że mnie jakiś ugryzł. Zawsze potem mówię, że mam na nogach pieczątki. Koty mogą być bardzo wredne. Nad dachowcami trudno zapanować. To raczej nie są miłe zwierzątka, które można do siebie przytulić. Na szczęście są to nieliczne przypadki - dodaje pani doktor. 

I chociaż małżeństwo raczej nie bierze udziału w spektakularnych operacjach, to mają na swoim koncie leczenie nietypowych przypadków oraz gatunków zwierząt. - Kiedyś w wiosce mieliśmy chorego bociana. Jego leczeniem zajął się kolega. Przez kilka dni się nim zajmował, zabandażował mu skrzydło. Chyba historia boćka skończyła się tak, że zdrowy już ptak odleciał do ciepłych krajów - wspomina Krzysztof Matysiak. Jedną z najtrudniejszych operacji, jaką przeprowadził z żoną było leczenie doga niemieckiego, który miał skręt żołądka. - Trzeba było szybko operować, bo inaczej pies by nie przeżył. To skomplikowana operacja, która mówiąc szczerze, rzadko kończy się powodzeniem. Ta się udała, a psiaka uratowaliśmy. Pytała też pani o najdziwniejsze zwierzę, jakie leczyłem. To był mulik - uśmiecha się Krzysztof. - Mulik, to jak roboczo nazwałem, krzyżówka małego kuca z osłem. To był najdziwniejszy przypadek zwierzęcia, u którego byłem - dodaje.  

 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski