Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Bitwa pod Wiedniem" - przeczytaj recenzję Jacka Sobczyńskiego

Jacek Sobczyński
Jacek Sobczyński
To policzek, wymierzony każdemu widzowi z choćby ułamkiem procenta wrażliwości estetycznej. Chcecie iść na "Bitwę pod Wiedniem"? Najpierw skonsultujcie się z lekarzem lub farmaceutą.

My, krytycy, uwielbiamy łoić w podniosłe tony. I chwytać za zwroty - wytrychy: "Najgorszy film świata!", "Czegoś tak strasznego jeszcze nie widzieliście!", "Koszmar wszech czasów". A potem robi się głupio, bo okazuje się, że trafiają się filmy jeszcze gorsze od tych najsłabszych. Ot, choćby rok temu kolektywnie wieszaliśmy psy na "1920. Bitwie Warszawskiej". Czy słusznie? Oczywiście, ale wystarczyło 12 miesięcy, by na nasze ekrany trafił twór w swej kuriozalności przebijający "Bitwę...", "Quo Vadis" i wszystkie superprodukcje, jakie tylko przychodzą Wam do głowy.

"Bitwa pod Wiedniem" to bezczelnie wpuszczona do kin produkcja telewizyjna, inkorporująca wszystkie najgorsze przyległości gatunku. Tu warto od razu dodać: polsko - włoska produkcja telewizyjna, co o tyle ważne, że Italia od lat dzierży prymat w zaniżaniu poprzeczki jakości dzieł, przeznaczonych na mały ekran. Kicz jest zatem jeszcze bardziej wszechobecny, dzwony biją na alarm donośniej a ścieżką dźwiękową do większości zwrotów akcji jest w "Bitwie pod Wiedniem" złowróżbne wycie wilka hen, z oddali. Jest też włoski mnich Marco, który w ogólnym rozrachunku okazuje się najważniejszą bronią zwycięskiej armii. Poza mądrością i strategicznym zamysłem zakonnik dysponuje umiejętnościami Kaszpirowskiego; już w drugiej scenie filmu ślepiec w jego obecności odzyskuje wzrok.

Film obraca się właśnie wokół żywcem wyjętego z gier RPG mnicha, bo włoski reżyser Renzo Martinelli spośród całej gamy upiornych pomysłów na ożywienie "Bitwy pod Wiedniem" wybrał ubranie scenariusza w szaty fantasy. Zamykaliście oczy ze wstydu, gdy w "1920. Bitwie Warszawskiej" podrasowany komputerowo ksiądz Skorupka sunął z krucyfiksem na wroga? Martinelli idzie jeszcze dalej i w najważniejszej finałowej scenie wrzuca na ekran cyfrowego wilka, który rzuca się zabłąkanemu islamiście do gardła. Tu mała dygresja - bałem się, że znany z swojego lęku przed multikulturową Europą reżyser nie oprze się pokusie ustawienia opozycji: dzielni chrześcijanie kontra atakujące niespójną czeredą obdartusy, ale nie, Turcy są w "Bitwie pod Wiedniem" czyści i piękni jak z obrazka a w oczach ciężko przystojnego Kary Mustafy odbija się żar, którego starczyłoby dla tuzina nieszczęśliwych kochanków z włoskich telenowel.

Wybieranie najgorszych aspektów "Bitwy pod Wiedniem" jest tak ciężkie jak typowanie najbardziej udanego filmu Jarosława Żamojdy, ale jedna rzecz wali po oczach od pierwszych sekund. Efekty specjalne - jasne, to od dawna bolączka rodzimych superprodukcji, których twórcy wciąż nie pojmują, że aby coś dobrze wyglądało, należy najpierw za to zapłacić. Lecz "Bitwa pod Wiedniem" kasuje w tej rywalizacji wszystkich, z sagą o Panu Kleksie i "Klątwą Doliny Węży" włącznie. Tu scenografia jest tak ordynarnie komputerowa, że widz ma wrażenie, jakby oglądał film animowany. Scen batalistycznych w "Bitwie" praktycznie nie ma, bowiem zamiast efektownych walk widzimy najpierw Turków, nadziewających przez pięć minut rywali na szabelki, by następnie przejść na stronę Jana III Sobieskiego i jego dzielnych chłopców, robiących przez kolejne pięć minut to samo z wrażymi wojakami. Całość, oczywiście, w slow-motion i przy użyciu efektów dźwiękowych, które można wyliczyć na palcach jednej ręki. Wsłuchajcie się choćby w odgłosy, jakie wydają z siebie polegli żołnierze: rozumiem, że studio zatrudniło jednego faceta, który dubbingował każde "aaa!" w filmie, ale czemu nikt nie pomyślał o niewielkiej choćby modulacji głosu, by wszyscy konający nie brzmieli jak jednojajowi bliźniacy?

Naprawdę, znęcać się nad "Bitwą pod Wiedniem" można długo i z pasją. Być może dlatego naprzeciw sadystycznym zapędom krytyków wyszedł parę dni temu włoski producent filmu Alessandro Leone. "Wydaje mi się, że taki stosunek mediów stanowi sygnał trudnej chwili dla Polski, która dzisiaj przeżywa nadal sprzeczności przejścia z komunizmu do kapitalizmu, i ta chwila zachęca dziennikarza pozbawionego pokory do poszukiwania własnego sukcesu, próbując stać się bohaterem spektaklu lub autorem najbardziej skandalicznego artykułu" - grzmi z pasją Sobieskiego Leone, sugerując, że skoro jego film ukazuje Polskę jako militarne mocarstwo, to najdrobniejsza choćby krytyka w jego kierunku będzie zakrawać na zdradę stanu.

Panie Leone, jakiekolwiek docenienie patriotycznego znaczenia Pańskiego filmu nie obliguje mnie do przymknięcia oka na fakt, że pod narodowym płaszczem serwuje Pan polskim widzom dętego gniota, prezentującego się przy współczesnych produkcjach historycznych niczym obrzydliwy erzac. Czy ten jeden z najpiękniejszych momentów polskiej historii zasługuje na to, by przedstawić go w kinie tak kiepsko? Zamiast mydlenia widzom oczu czerwono - białym mydłem może lepiej od razu powiedzieć, że chodziło o zbicie kasy na szkolnych wycieczkach, które - o zgrozo - trafiały się w dniu premiery już na porannych seansach. Ja osobiście wypisałbym swojemu dziecku zwolnienie lekarskie. Wolę, by zapamiętało Bitwę pod Wiedniem nie poprzez komputerowego wilka czy hasającego w rajstopkach Piotra Adamczyka, ale jako Everest odwagi i drobiazgowo nakreślonej taktyki, której u Martinellego jakoś mi zabrakło.

Zobacz co o filmie sądzą widzowie na poznan.naszemiasto.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski