Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal Bliscy Nieznajomi - Dzień Czwarty

Stefan Drajewski
Stefan Drajewski
Stefan Drajewski Archiwum
Sorry, Winnetou, ale nie powaliłeś mnie na kolana. Chociaż zaczęło się komediowo i bardzo intrygująco...

Na scenie pojawiają się najpierw kowboje. Wystylizowani idealnie, udają ruchy, gesty, jak na filmach albo raczej na zlotach wielbicieli Dzikiego Zachodu. Dziennikarz wprowadza publiczność w opowieść o Old Shatterhandzie, który przybył do Nowego Świata niedawno. Szybko zdaje egzamin z twardego życia, ale coś jest z nim nie tak. Ten twardziel jest nieco przegięty. Kiedy na scenie pojawią się Indianie, zaczyna się całkiem zabawna sytuacja teatralna, która jednocześnie mówi o bardzo ważnych sprawach - konfliktach między ludźmi, o tym, kto ma większe prawo do ziemi… Dochodzi do walki kowbojów z Indianami, ale w końcu udaje im się dojść do kompromisu.

Niby wszystko gra, publiczność świetnie się bawi, a mnie coś tu nie pasuje. Dość szybko ta stylizacja zaczyna "puszczać w szwach". Spod masek i kostiumów zaczyna wyłazić jakaś dziwna prywatność. Można się domyślić, że to duzi chłopcy bawią się w western. Ba, mało to takich, którzy migali się przed wojskiem w latach 80. i 90. a teraz bawią się w wojny paintballowe? Czemu nie mogliby się bawić w Indian i białych kolonizatorów?

W kulminacyjnym momencie, kiedy ma dojść do zbratania krwi, Old Shatterhand schodzi ze sceny, by po chwili wrócić na nią z kubkiem z naklejką orła w koronie i wygłasza zupełnie innym tonem kwestię: "Nie będę mieszał mojej krwi z krwią tego brudasa. Ten z Albanii nie jest moim kolegą". W jednej chwili z naiwnej - ale jednak zabawnej historii o Dzikim Zachodzie - znajdujemy się w ośrodku dla uchodźców w Polsce. Chwyt banalny i zgrany w teatrze do cna. Mało tego, paralela grzeszy naiwnością i grzeszy gazetowym reportażem. Nie wnosi nic nowego, czego byśmy nie wiedzieli; że projekty resocjalizacyjne w zakładach zamkniętych są fikcją, że dotacje unijne na programy integrujące różne kultury czy narody na niewiele się zdają…

Początkowo przypuszczałem, że może spektakl Piotra Ratajczaka "Sorry, Winnetou" ma zachęcić młodych ludzi do czytania powieści o Indianach. Tymczasem wyszedł żartobliwy prezent dla chłopców, którzy dziś mają 50 - 60 lat, a kiedyś z wypiekami na twarzach zaczytywali się w powieściach o Dzikim Zachodzie oraz bawili się na podwórku w Indian i kowbojów…, a drugiej części - publicystyczny tekścik o kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego i przestrzeni multikulturowej.

Teatr im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha jest na fali i każdy, kto ośmieli się skrytykować spektakl w nim zrealizowany, może narazić się na niechęć środowiska. Sorry, Winnetou, zaryzykuję. Doceniam pomysł na pierwszą część, kłaniam się nisko Matyldzie Kotlińskiej za scenografię (zwłaszcza pociąg) i grupie Mixer za kostiumy, ale odtwórcy ról kowbojów i Indian nie wznieśli się na wyżyny aktorstwa.

Po spektaklu, w drodze do domu doszedłem do wniosku, że jednak wolę herosów kultury niż popkultury.

Najnowsze informacje z Wielkopolski wprost na Twoją skrzynkę - zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski