Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krystyna Podleska: Miś zmienił moje życie

Małgorzata Matuszewska
Krystyna Podleska.
Krystyna Podleska. Krzysztof Szymczak
Z aktorką Krystyną Podleską, znaną m.in. z roli Oli w "Misiu" Barei rozmawiamy o wpływie tego filmu na jej życie oraz monodramie, z którym jeździ po Polsce.

Czytaj także:
Poznań: Miś z "Misia" stanął na terenie targów
Poznań: Na MTP można oglądać eksponaty z filmu "Miś". Film

Świetnie Pani wygląda.

Krystyna Podleska: - Bardzo dziękuję! Jestem świadoma, co jeść, a właściwie czego nie można jeść: prawie wszystkiego, co mi smakuje, ale jestem dosyć ostra w wyborach. Jestem wegetarianką. Być może dlatego jem mniej kalorii.

Szacunek dla stworzenia wyniosła Pani z domu?

Krystyna Podleska: - Mój wujek - brat mamy - był wegetarianinem, ale jak byłam dzieckiem, rodzice jedli mięso. Sama powolutku doszłam do wniosku, że kocham zwierzęta i nie chcę dokładać im cierpienia. To chyba nawet ja wpłynęłam na ojca, tatuś pod koniec życia nie jadł mięsa w ogóle. Oboje byli bardzo kochani, na wakacjach karmili bezdomne koty, psy.

Rodzice wychowali Panią według sztywnych zasad?

Krystyna Podleska: - Powiedzmy, że nic mi nie narzucali. Moi rodzice byli mądrymi, inteligentnymi, kulturalnymi ludźmi. Nie stosowali głupich zakazów, ale też nie pozwalali mi na wszystko. Nie byłam anarchistką, oni byli wymagający. Chcieli, żebym zachowywała się po ludzku, czyli nie była egoistką, myślała o innych. Nie byli pruderyjni, tylko nowocześni, a mama bardzo dbała o moje dobre wychowanie.

Jaka była Polonia angielska, wśród której spędziła Pani dzieciństwo?

Krystyna Podleska: - Na pierwszy rzut oka bardzo zamknięte środowisko, ale naprawdę wcale tacy nie byli. Jak najbardziej do nich należałam, z czego czerpałam wyłącznie korzyści. Wcześnie zainteresowałam się teatrem. Teatr przy Ognisku Polskim był teatrem wszystkich ludzi, którzy przyszli z Andersem. Był tam Tońcio z "Wesołej lwowskiej fali", a nawet sam Hemar.

To prawda, że pisał dla Pani?

Krystyna Podleska: - Tak! To znaczy, napisał jedną rolę - chłopczyka Wawrzonka, nieznośnego sługi. Miałam wtedy 19 lat. Kręciłam się wokół tego teatru, to byli niesamowici ludzie. W Anglii była emigracja inteligencka, naprawdę fajna i ciekawa. Bardzo się nimi interesowałam, a oni mnie hołubili. Cieszyli się, że nie chcę być Angielką. Ognisko Polskie to było piękne miejsce, położone w bardzo ładnej dzielnicy South Kensington, koło parku. Z restauracją, kawiarnią, salą teatralną na pierwszym piętrze, pokojami brydżowymi, w których siedzieli starzy wojskowi i grali w karty. Przychodziłam z angielskiej ulicy, przechodziłam przez drzwi i wchodziłam do innego świata.
Chciała Pani być tancerką?

Krystyna Podleska: - Tak, bardzo. Moją pierwszą pasją był balet. Dobrze się zapowiadałam, zdałam do szkoły baletowej, ale wytrzymałam w niej rok. Wylali mnie za niesubordynację, brak poświęcenia, brak postępu, ćwiczeń.

W filmie Stanisława Lenartowicza "Za rok, za dzień, za chwilę..." zagrała Pani Nowozelandkę.

Krystyna Podleska: - Mieszkałam w Monopolu, to wtedy był zupełnie inny hotel niż dziś. Była straszna zima, ciągle zimno. Ze dwa bite miesiące musiałam wcześnie wstawać, bo codziennie byłam na planie, wokół widziałam szarość. Oczywiście wszystkiego wtedy brakowało i w Polsce trudno było żyć. Pan Lenartowicz był cudownym człowiekiem. Po skończeniu zdjęć kupił mi w prezencie rower składak. Jeździłam na nim w Anglii.

Rola u Lenartowicza przyniosła inne?

Krystyna Podleska: - Robiłam postsynchrony i myślałam, że w ogóle nikt mnie nie zauważy, że muszę wracać do Anglii... Zadzwonili od Krzysztofa Zanussiego, powiedzieli, że chce się ze mną zobaczyć: "kiedy będzie pani w Warszawie?". Myślałam, że żartują. Powiedziałam: "tak, tak, i Hollywood też dzwonił" (śmiech). Naprawdę! Wiedziałam, kim jest Zanussi. Spotkałam się z nim w Warszawie i wziął mnie do "Barw ochronnych". I właśnie w "Barwach..." zobaczyli mnie Stasie (Stanisław Bareja i Stanisław Tym - przyp. red.), wymyślili, że jestem wystarczająco nieświadoma, żeby zagrać u nich kompletną idiotkę. Zdaje się, że myśleli, iż może polska aktorka będzie musiała wszystko udawać, a ja byłam naprawdę dosyć nieświadoma tego, co się dzieje w Polsce, choć więcej wiedziałam niż cudzoziemcy, mówiłam po polsku i trochę się orientowałam. Ale fakt, tu było zupełnie inaczej niż w Anglii.

Ale kiedyś nazywała się Pani Christine Paul.

Krystyna Podleska: - To dlatego, że w szkole teatralnej powiedzieli mi, żebym przybrała pseudonim. To były inne czasy, dziś wszystko się zmieniło. Ponad trzydzieści lat później Londyn jest tak międzynarodowy, political correct, że nie wolno wyróżniać cudzoziemców, więc aktor może nazywać się nawet "Badziładzi". Wtedy, jak się miało cudzoziemskie nazwisko, myśleli od razu, że człowiek nie mówi porządnie po angielsku. Dyrektor szkoły powiedział, żebym zmieniła nazwisko. Wymyślałyśmy z mamą i wymyśliłyśmy takie. Ale nigdy nie przyzwyczaiłam się do Christine Paul. I od czasu, kiedy mieszkam w Polsce, nie chcę być Christine. Jestem Krystyna Podleska.

A gdy jako 10-latka przyjechała Pani do Polski, co małą Krysię zaskoczyło?

Krystyna Podleska: - Wszystko. Jechaliśmy przez polską, biedną wieś. Dzieci chodziły bez butów, miały krótkie włoski i pasły gęsi. Ten widok nas trochę zaszokował. Myślałyśmy z siostrą, że to dziwne, rodzice nas strofowali, żebyśmy nie otwierały zbyt szeroko oczu i pamiętały, że mamy szczęście. Dzieci były nieśmiałe, czasem się zatrzymywaliśmy, tatuś dawał im kakao, cukierki, pomarańcze.
Co by Pani ojciec powiedział na widok dzisiejszej Polski?

Krystyna Podleska: - Byłby szczęśliwy. To dziś taki kraj, jak wszystkie. Jest dobro, zło, głupota, są ludzie ciekawi i nieciekawi. Nie twierdzę, że mamy jakieś specyficzne cechy. Widzę różnice między angielską kulturą, wychowaniem i polską. Anglicy mają niesamowitą tradycję, w której nigdy im nikt nie przeszkodził, są powściągliwi, bardzo kulturalni. Hiszpanie są hałaśliwi, Polacy mają też więcej temperamentu. Ale na pewno jakieś piętno wywarło na nas 60 lat komunizmu. Nie wiem, jaka Polska była przed wojną, choć trochę mogę sobie wyobrazić, bo znam ją z Ogniska Polskiego. Na pewno było dużo niesprawiedliwości. Krytykowanie przedwojennych czasów jest przesadą, bo jednak Polska przez te biedne 20 lat między wojnami była ciekawym, pozytywnym, normalnym, kapitalistycznym krajem.

Który reżyser miał największy wpływ na Pani życie?

Krystyna Podleska: - Hm... nie wiem. Powiedzmy, że największy wpływ na moje życie miał "Miś". Jakie byłoby moje życie bez "Misia"! Zupełnie inne. Tyle się przez tego "Misia" wydarzyło... Ale na pewno zrobił na mnie duże wrażenie Zanussi, byłam zaszczycona, że taki intelektualny człowiek chce mieć ze mną do czynienia. Zawsze był dla mnie bardzo miły. Bardzo mnie fascynował, lubiłam jego filmy. Ale "Miś" wpłynął właściwie na to, że mnie ciągle ludzie poznają, co jest dla mnie komplementem, bo przecież w "Misiu" grałam 33 lata temu. I cieszę się, że po tylu latach można mnie rozpoznać.

Lubią Panią?

Krystyna Podleska: - Niesamowite jest, jaką mają do mnie sympatię, nie znając mnie. Po prostu kochają ten film i wszystko, co jest z nim związane, jest dla nich dobre. Dostaję tyle ciepła, pomocy i wyróżnienia. To, że zagrałam w tym filmie, a nie w innym, to niesamowity zbieg okoliczności. Bardzo go lubię.

"Miś" to poczucie humoru...

Krystyna Podleska: - Ich poczucie humoru było ogromne, przeszli samych siebie. Żeby w ten sposób tak wyśmiać każdy aspekt, razem z tą brudną brązową wodą, która leciała z kranu... Znam to z autopsji, bo za każdym razem, jak chciałam się wykąpać u wujostwa, z kranu leciała okropna, rdzawa woda. Nie mogłam tego zrozumieć. Na szczęście Staszek Tym wciąż fantastycznie pisze.
Gra Pani, tłumaczy sztuki. "Mój boski rozwód" przetłumaczyła Pani dla siebie?

Krystyna Podleska: - Nie czuję się kompetentna w tłumaczeniu literatury, nie tłumaczę przecież Szekspira, tylko współczesne sztuki - niektóre poważniejsze, farsy, komedie. Dużo pracuję z Anią Wołek, uzupełniamy się, bo jej język polski jest lepszy, a ja lepiej posługuję się angielskim, skoro tam się urodziłam. "Mój boski rozwód" przetłumaczyłyśmy razem i to jej zawdzięczam, że gram monodram. Czułam tę sztukę aż do szpiku kości. Figuruje w niej biały pies, a ja miałam białego psa. Ale tłumacząc sztukę, nie myślałam o sobie. Zastanawiałam się, której aktorce dam tę sztukę. Ania bardzo ładnie powiedziała wtedy: "nie, Krysiu, to ty powinnaś to zagrać". I stwierdziłam, że muszę. Bałam się strasznie, ale pomyślałam, że jeśli tego nie zrobię, to do końca życia będę miała wyrzuty sumienia i rozmyślała: co by było, gdybym tego nie zrobiła. Postanowiłam zaryzykować.

Ostatnio jeździ Pani po całej Polsce z tym monodramem.

Krystyna Podleska: - Tak, gram w domach kultury, teatrach. Lubię to. Bo mnie to kojarzy się właśnie z dawnymi czasami, kiedy aktorzy byli jak Cyganie, jeździli z całym swoim majdanem. Bardzo to lubię, nic mi nie przeszkadza.

O czym Pani marzy?

Krystyna Podleska: - Mam strasznie głupie marzenia, dziecinne i trochę nierealne. Marzę o tym, żeby mieszkać na uboczu, być na wsi, blisko natury, mieć dużo zwierząt.

Pani przecież mieszka na wsi.

Krystyna Podleska: - Tak. Ale chciałabym przenieść się na południe Europy. Bo uwielbiam słońce, uwielbiam morze. Chcę się kąpać w morzu przez cały czas (śmiech). Nie będę się nudzić, lubię przecież czytać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski