Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Latające ryby same wpadały mu w ręce [ZOBACZ ZDJĘCIA, POSŁUCHAJ]

Marek Weiss
Słynny podróżnik Aleksander Doba opowiadał w Ostrowie o swoich niezwykłych wyprawach w kajaku. Latające ryby same wpadały mu w ręce. Konsumowane na surowo smakowały wybornie

Aleksander Doba, pierwszy człowiek, który przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki wyłącznie za pomocą własnych sił, odwiedził w środę Ostrów. O swoich wielkich wyprawach opowiedział uczniom i słuchaczom Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Można się było przekonać, że to człowiek z ogromną wiedzą i jeszcze większą pasją.

Wszystko zaczęło się od zaprojektowania specjalnego kajaka, który miał dwie podstawowe zalety - był niezatapialny i nie mógł pływać do góry dnem. Mając taki sprzęt, mógł podjąć ambitny plan przepłynięcia oceanu, o czym marzył od dawna. Za pierwszym razem zdecydował się na rejs w najwęższym miejscu. Wystartował w Senegalu, a wylądował w Brazylii. Podróż trwała 99 dób. W tym czasie schudł 14 kg. Po drodze miał około 50 burz tropikalnych. Spotkał też jedną trąbę powietrzną, ale nie zdążył się nawet wystraszyć, bo spostrzegł ją 30 metrów od siebie, kiedy... już się oddalała Aleksander Doba opowiada o swoim kajaku, którym przepłynął Atlantyk. Kliknij i posłuchaj

- Wiele osób pyta mnie czy łowiłem sobie ryby. Otóż nie musiałem, bo one same przylatywały do mnie. Były to ryby latające, które uciekały przed drapieżnikami. Potrafią one nawet po 100 metrów lecieć z dużą prędkością w powietrzu. Często uderzały o pałąk mojej łódki, po czym padały martwe u moich stóp. Miałem wtedy ucztę, bo smakowały na surowo wybornie. Gorzej gdy sam oberwałem taką rybą - opowiada podróżnik.

Ryby były uzupełnieniem diety, bo główne menu stanowiła żywność liofilizowana. Wodę do picia uzyskiwał dzięki odsalaniu wody morskiej. Energię do solarki i baterii telefonu czerpał ze słońca. Jego kajak stanowił miejsce odpoczynku dla wędrownych ptaków. Niektóre siadały mu na ręce. Aleksander Doba i latające ryby

Z tamtej wyprawy zapamiętał też sporych rozmiarów wypryski, jakimi pokryły się jego dłonie. A to dlatego, że zapomniał zabrać ochraniaczy i podczas wiosłowania bardzo słona woda ściekała mu po rękach. Wnikając w skórę powodowała jej zmiany. Zdjęciami, jakie sobie wtedy wykonał straszy słuchaczy przy każdym pokazie.

Zachęcony powodzeniem po pewnym czasie postanowił ponownie zmierzyć się z Atlantykiem. Tym razem jednak wybrał trasę prowadzącą w najszerszym miejscu, w większości wzdłuż Zwrotnika Raka. Wystartował z Portugalii, a jego celem była Floryda. Ta wyprawa była dużo trudniejsza. Niektóre sztormy trwały nawet po trzy dni, a fale sięgały wysokości 9 metrów. Podróżnik opowiada o tym ze spokojem i nawet żartuje, że najważniejsze było ustawić się odpowiednio do fal. Gdy pewnego razu wypadł z kajaka, o mało mu nie odpłynął. Odtąd zawsze przywiązywał się do niego linką.

Największym wyzwaniem był jednak dla niego słynny trójkąt bermudzki. Pływał po nim w kółko przez 40 dni i nocy, nie mogąc wyrwać się z pułapki wiatrowej. Co gorsza, tam właśnie stracił ster. Zdołał dotrzeć bez niego do najbliższego lądu. A były to oddalone o 400 km Bermudy. Gdy wyszedł na ląd, miał wrażenie, że beton pod nim "chwieje się". Przez pierwszy tydzień miał zaburzenia równowagi. Aleksander Doba opowiada o podróży przez Bermudy

Mimo tego nieplanowanego postoju nie zrezygnował. Po miesiącu, już z naprawionym kajakiem, wrócił na ocean i popłynął dalej wytyczoną trasą. Ostatni odcinek też obfitował w przygody. Obserwował start rakiety w kosmos z przy-lądu Cape Canaveral i zmierzył swoje siły z Golfsztromem.

- Tą podmorską rzeką płynie 150 razy więcej wody niż przy ujściu Amazonki. Przepłynąć tamtędy to tak, jakby jechać na dzikim mustangu. Musiałem wszystkie swoje umiejętności wykorzystać, ale nie na darmo byłem mistrzem Polski w kajakarstwie górskim - wspomina.

Jedno z zabawnych zdarzeń związane było z napotkaniem dużego, 300-metrowego greckiego statku. Jego załoga chciała podróżnikowi przyjść z pomocą, sądząc, że jest rozbitkiem. Dogadywał się z marynarzami głównie na migi, stojąc na maleńkim kajaku. Z miernym skutkiem. Próbował im pokazać, że pomocy nie potrzebuje i mogą płynąć dalej. Nie dawali za wygraną, albo źle rozumieli jego intencje. Dopiero kiedy użył mocniejszego słowa po polsku od razu odjechali.

19 kwietnia 2014 roku, po 167 dniach i pokonaniu 12247 kilometrów, dopłynął w końcu na Florydę. Aby zdążyć na fetę, jaką mu tam przygotowano, musiał końcowy fragment płynąć non stop przez 30 godzin. Gdy wreszcie stanął na stałym gruncie, położył się na ziemi w koszulce z napisem Polska i białym orłem. Potem przez 3 godziny rozdawał autografy i uśmiechy, a wieczorem miał jeszcze siły by wpaść do irlandzkiego pubu.

ZiemiaKaliska.com.pl Dołącz do naszej społeczności na Facebooku!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski